Marek Kwiatkowski: Nigdy nie miałem wątpliwości, że chcę być artystą
*Właśnie mija 50 lat od mojej pierwszej wystawy… na korytarzu w szkole podstawowej.
*Zawsze na mojej orbicie były obecne plakat i działania projektowe.
*Młody człowiek zazwyczaj stawia konkretne pytania i szuka na nie konkretnych odpowiedzi, ale świat sztuki nie wymaga nazywania rzeczy, można swobodnie poszukiwać poprzez doświadczenie.
*Spotkałem się z opinią, że rola grafika redakcyjnego jest poniżej kwalifikacji doświadczonego artysty, jednak przez ponad 20 lat w „Polityce” nauczyłem się znajdować sporo jej pozytywnych aspektów.
*Odbiorcy, widzowie tęsknią za inteligentnym dialogiem z twórcą, chcą podążać za wyobraźnią artysty, a przede wszystkim chcą być pozytywnie zaskakiwani.
*Malarstwo zostawiam na swój wewnętrzny użytek, choć brałem udział w wystawach, byłem nawet nagradzany. Dla mnie jest ono rodzajem terapii.
Z Markiem Kwiatkowskim rozmawiają Marzena Tataj i Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Parafrazując znany tytuł filmowy „A star is born” – w którym momencie pańskiego życia narodził się artysta?
Marek Kwiatkowski: Właśnie mija 50 lat od mojej pierwszej wystawy… na korytarzu w szkole podstawowej. Żartem nazywam to wydarzenie wystawą, ale fakt faktem – zaprezentowałem się wtedy po raz pierwszy jako artysta. Nigdy nie miałem wątpliwości, że chcę studiować na Akademii Sztuk Pięknych, więc dalsza droga była standardowa – czteroletnie liceum ogólnokształcące i rozpoczęcie studiów jako jeden z młodszych na roku. Wszystko gładko poszło i znalazłem się w upragnionym świecie ASP, gdzie mogłem doświadczać rozmaitych materii w sposób nieprawdopodobny. Młody człowiek zazwyczaj stawia konkretne pytania i szuka na nie konkretnych odpowiedzi, ale świat sztuki nie wymaga nazywania rzeczy, można swobodnie poszukiwać poprzez doświadczenie. Spektrum moich zainteresowań było od początku dosyć szerokie. Dostałem się na grafikę, ale równocześnie bardzo lubiłem malarstwo.
---
---
Nadal maluję obrazy. Może nie jest to główne zadanie, jakie sobie stawiam, ale cały czas mam potrzebę malowania, którą nawet w sobie pielęgnuję. Interesowałem się ilustracją dla dzieci. Zawsze na mojej orbicie były obecne plakat i działania projektowe. Wiele rzeczy mnie interesowało i lubiłem ten swego rodzaju płodozmian, bo każda z tych form działania, choć bliska sztuce wizualnej, wymaga odmiennego podejścia i temperamentu. Wszystko się ze sobą zazębia i pociąga kolejne propozycje. Zadebiutowałem w nieistniejących już „Szpilkach” rysunkiem satyrycznym, skąd było już blisko do plakatu, który wtedy był w uderzeniu, rozpędzony przez polską szkołę plakatu i obecny w przestrzeni publicznej – na ulicach, w kinach i teatrach. Choć wkrótce boom na plakat się skończył, nadal cały czas towarzyszy mi „myślenie plakatowe”, które można stosować w każdym przejawie wizualizacji.

Pejzaż współczesny, Marek Kwiatkowski
KB: Czy wychowywał się pan w środowisku artystycznym?
MK: Nie, nikt z mojej rodziny przede mną nie wybrał takiej drogi. Również moje córki nie są artystkami. W tej chwili jedynie moja chrześnica zajmuje się sztuką. A moje zainteresowanie
wzięło się po prostu z jakiejś sprawności manualnej, którą zawsze miałem i jednocześnie z którą zawsze się zmagałem. Mozolne dochodzenie do rezultatu, pokonywanie własnych nieudolności przynosi z czasem satysfakcję. Szczególnie w sztuce malarskiej, gdzie często pozorna niezdarność potrafi dodać obrazowi dużo uroku.

Kalendarz emeryta, Marek Kwiatkowski
KB: Zatem studiował pan grafikę.
MK: Tak, w pracowni Juliana Pałki. Wprawdzie bardzo chciałem się dostać pod skrzydła Henryka Tomaszewskiego, ale on właśnie odszedł na emeryturę, a prof. Pałka wrócił na uczelnię po latach zawirowań związanych z socrealizmem i Solidarnością. Po wznowieniu pracowni był bardzo oddany młodym adeptom sztuki, a ja byłem jednym z czterech pierwszych studentów. To był niesamowity okres, bo profesor zawsze miał dla nas czas, dużo rozmawialiśmy i nikt nie musiał się przeciskać do niego. Był ciekawy młodych ludzi, miał w sobie rodzaj dojrzałej cierpliwości.
---
---
Równolegle robiłem aneks z malarstwa u prof. Jerzego Tchórzewskiego. To również wielkie nazwisko w historii sztuki i kontakt z nim dobrze wspominam, głównie dlatego, że nie wymagał, aby podążać jego drogą czy malować podobnie. Zostawiał nam wolność wyboru tematu i sposobu jego realizacji.

Myśliciel, Marek Kwiatkowski
KB: Jak wcześniej mówiliśmy, młody człowiek, idąc na studia, stawia sobie wiele pytań. Czy znalazł pan na nie odpowiedzi?
MK: Po skończonych studiach dostałem propozycję pracy na ASP na Wydziale Konserwacji Dzieł Sztuki w Pracowni Rysunku. Nie do końca byłem przekonany, czy chcę być pracownikiem dydaktycznym, ale wszyscy bardzo mi to polecali, więc po odbyciu służby wojskowej zostałem asystentem, a później adiunktem w pracowni prof. Mariana Nowińskiego, świetnego plakacisty i rysownika. Byłem niewiele starszy od swoich studentów, a nawet zdarzyło się, że uczyłem koleżankę z liceum. Starałem się po koleżeńsku udzielać korekt i rozmawiać zwyczajnym językiem, co nie zmienia faktu, że trzeba było bardzo precyzyjnie opowiadać. A trudno jest powiedzieć, co jest złego w pracach studentów. Czasem łatwiej byłoby złapać ołówek czy węgiel i samemu poprawić, tak też się zdarzało i to też było dobre rozwiązanie. Ważniejsze jednak jest naprowadzenie studenta, który poprzez niedociągnięcia czy nieumiejętności gdzieś się zagubił, by mógł wrócić na właściwą drogę i osiągnąć zamierzony efekt. Każdy nauczyciel spotyka się z takimi wyzwaniami.

Klima_t, Marek Kwiatkowski
KB: Jednak w przypadku sztuki, gdzie posługujemy się kategorią piękna, przy ocenie ucznia dochodzi do osobistej uznaniowości. To z pewnością pociąga za sobą większą odpowiedzialność.
MK: Dlatego nigdy nie mówiłem autorytarnie, że trzeba zrobić tak albo inaczej. Starałem się proponować różne rozwiązania. Natomiast jeśli korekta wciąż według mnie nie doprowadzała do pożądanego efektu, to uważałem, że należy proces przerwać, żeby nie zmęczyć młodego człowieka ciągłym niezadowoleniem. Często potencjał wewnętrzny studenta uruchamiał się później i wtedy zmiany na lepsze szły błyskawicznie. Zdarzyło się, że parę razy źle oceniłem możliwości studenta, uważając, że jego prace nie będą lepsze, a za chwilę rozwój młodego człowieka po prostu eksplodował, aż otwierałem oczy ze zdziwienia.
Kiedyś, po zaliczeniach, siedziałem ze studentami w kawiarni i wtedy zapytali mnie, dlaczego na uczelni nigdy nie usłyszeli słowa pochwały. Rozumiemy, mówili, że nasze prace są niedoskonałe, ale się staramy, poprawiamy je. Wtedy zrozumiałem, że nie tylko rzeczowa ocena, siłą rzeczy skupiona na błędach, jest istotna, ale równie ważne jest podkreślenie pozytywów i słowo uznania dla każdego człowieka, a co dopiero dla młodego adepta sztuki. To była najważniejsza nauka, jaką ja dydaktyk odebrałem od swoich studentów.
Obecnie młodzi oferują starszym wiedzę na temat technologii, nowych narzędzi i trendów. Ale od starszych nadal oczekują przeprowadzenia przez proces twórczy, który na szczęście ciągle jest wartością nadrzędną. Trzeba nauczyć się dochodzić do rezultatu, wyrobić w sobie precyzję i rygor, pozwalające uniknąć mielizny.

Olimpiada, Marek Kwiatkowski
KB: Fajny nauczyciel to skarb, a jednak opuścił pan uczelnię…
MK: Złożyło się na to parę rzeczy. Razem z żoną byliśmy pracownikami naukowymi na uczelniach (żona na Akademii Medycznej), powiększyła nam się rodzina, co nie było bez znaczenia dla sytuacji materialnej. Ale ważniejszy był rozdźwięk między Akademią Sztuk Pięknych a pracą komercyjną. Kiedyś rozmaite zamówienia publiczne, na przykład na plakat, trafiały do Akademii i pracownicy dydaktyczni mogli je realizować. Wraz z powstaniem agencji reklamowych ta droga się zmieniła. A mnie zawsze interesowała, oprócz czystej sztuki, także jej odmiana komercyjna, na przykład plakat filmowy czy teatralny. Jednak pracy w agencji reklamowej unikałem, gdyż tam komercja była zbyt dominująca.

Przynęta, Marek Kwiatkowski
KB: Pierwsze kroki z uczelni skierował pan do „Szpilek”.
MK: W „Szpilkach” jeszcze podczas studiów publikowałem swoje rysunki. Natomiast w latach 90. nastąpił boom na prasę. Wtedy powstawało mnóstwo czasopism, bardzo wiele też upadało. Zrobiłem ponad 20 makiet różnych pism. Kompletnie nie miałem o tym pojęcia, ale wierzyłem, że podołam, bo wszystkie elementy, jak kompozycja czy typografia, były mi znane ze studiów. Nie muszę dodawać, że w latach 90. makiety wykonywało się ręcznie, część się rysowało, część wyklejało z jakichś przykładów. Potem realizacja następowała w redakcji i drukarni. Przyznam, że z branżą wydawniczą jestem związany do dziś i to w sposób ciągły, bo z chwilą zamknięcia numeru do druku już zaczyna się praca nad nowym.

Ograniczenia są tylko w twojej głowie, Marek Kwiatkowski
KB: Tak zapewne wygląda praca w „Polityce”, z którą związał się pan po wyjściu z Akademii.
MK: Do „Polityki” trafiłem z polecenia, kiedy rzeczywiście rozstawałem się z Akademią. Jeszcze poproszono mnie, żebym przemyślał tę sprawę i wziął roczny urlop bezpłatny. I tak zrobiłem. Pracowałem rok w „Gazecie Wyborczej”, ale ostatecznie osiadłem w „Polityce”, gdzie jestem już od ponad 20 lat. Niektórzy powiedzą, że rola grafika redakcyjnego jest poniżej kwalifikacji doświadczonego artysty, szczególnie w poważniejszych tytułach, gdzie zarysowuje się przewaga tekstu nad stroną wizualną, gdzie nie ma czarowania wyobraźni, a praca kolektywna wymusza sporo kompromisów. Przez tyle lat nauczyłem się znajdować sporo jej pozytywnych aspektów. Jest też w tej pracy jedna unikalna rzecz, z której zdałem sobie sprawę po latach: jestem pierwszym czytelnikiem tekstów z różnych dziedzin, do których sam prawdopodobnie nigdy bym nie sięgnął. Mam bezpośredni kontakt z dziennikarzami i redaktorami. Mam wszystko podane na tacy, mogę zapytać, mogę przeczytać o rzeczach, o których nie miałem pojęcia. Dzielę się tym z moją rodziną, bo myślę, że to wartość niezwykła. W „Polityce” miałem okazję spotkać wielu znakomitych i mądrych ludzi: Janinę Paradowską, Daniela Passenta, Zdzisława Pietrasika. Kiedy mijałem na korytarzu Mariana Turskiego, zawsze się uśmiechnął. Mimo że jego życie obfitowało w dramatyczne epizody, on zawsze był pogodny. To jest coś, co zostaje w pamięci.

Więzienie, Marek Kwiatkowski
Marzena Tataj: Jest pan wychowankiem wiernym idei polskiej szkoły plakatu. Czy obecnie jest jeszcze miejsce dla plakatu artystycznego? Każdy film jest dostarczany do dystrybucji razem z plakatem komercyjnym, rzadko produkowane są plakaty artystyczne, które w istocie mają raczej wartość kolekcjonerską.
MK: Na pewno zmienił się powód drukowania plakatów. Nie są to wielonakładowe druki zdobiące miasta. Ta sytuacja prawdopodobnie już się nie powtórzy. Zauważam jednak pewien powrót do plakatu wśród grafików młodego pokolenia. Spotykam ich prace w Internecie i na konkursach. Najczęściej poruszają istotne problemy społeczne, ideologiczne czy mające związek z ekologią. Myślę, że odbiorcy, widzowie tęsknią za inteligentnym dialogiem z twórcą, chcą podążać za wyobraźnią artysty, a przede wszystkim chcą być pozytywnie zaskakiwani. Dobra grafika to też pozycjonowanie produktu, który zdobi. Świetny plakat czy okładka to zapowiedź równie doskonałej treści.

Woda życia, Marek Kwiatkowski
MT: Znamy pana niektóre plakaty, okładki czasopism i rysunki satyryczne, ale nie mieliśmy okazji poznać malarstwa.
MK: Malarstwo zostawiam na swój wewnętrzny użytek, choć brałem udział w wystawach, byłem nawet nagradzany. Dla mnie jest ono rodzajem terapii. Na co dzień zajmuję się – zgodnie ze świadomym wyborem – pracą projektową na zlecony temat, poddaną konkretnym wymogom i ocenom. W malarstwie sam o wszystkim decyduję, kreuję cały proces od pomysłu, przez etap malarskiej ekspresji, po końcową satysfakcję lub kompletne rozczarowanie. Zdarzają się obrazy abstrakcyjne, choć preferuję figurację. Wśród tematów dominują pejzaże, sceny zwierzęce, czasem portret. W malarstwie pozwalam sobie na intuicję, na swobodę operowania gestem, na nieokreśloność formy. Inaczej niż w pracach projektowych, nie interesuje mnie precyzyjny przekaz. Obrazu nie poprzedzam szkicami, maluję szybko, często parę obrazów jednocześnie. W trakcie pracy każdy z nich uzyskuje autonomię, jest kończony lub odkładany na później. Unikam przedstawień literackich, malarstwo kieruje się inną logiką. U źródła obrazu nie może być słowo – to dwa różne języki. Poprzez zestawianie symboli, tworzenie atmosfery buduje się znaczenia. Zawsze zazdrościłem muzykom jednej rzeczy: nikt nigdy nie pyta muzyka, o czym jest jego utwór. Wystarczy wsłuchać się w harmonię, docenić dobór instrumentów lub wykonanie.
MT: Bierze pan udział w licznych konkursach, z których z reguły wraca z tarczą. Jakimi kryteriami kieruje się pan, wybierając dany konkursu? Jakie tematy są interesujące?
MK: Prawie wszystkie tematy konkursów dotyczą spraw uniwersalnych, najważniejszych pojęć i problemów. Nie codzienności, życia politycznego czy sensacyjnych zdarzeń. Najczęściej są też formułowane bardzo szeroko, dając różne możliwości interpretacji. Lubię takie tematy, bo prace poświęcone najistotniejszym problemom żyją dłużej, są interesujące i zrozumiałe zawsze.
KB: Zdobył pan pokaźną liczbę nagród w najważniejszych konkursach na okładkę, od kilku lat zgarnia laury w Satyrykonie, co oznacza, że jest pan stale w czołówce artystów grafików.
MK: Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na stale postępującą dewaluację pozycji grafika. W potocznym rozumieniu jest to osoba, która ma komputer i podstawową znajomość programów graficznych, wykonawca zleconych zadań. Taka osoba może być po kursie. Natomiast artysta grafik potrafi zdefiniować temat, dobrać środki do jego realizacji i przeprowadzić cały proces tworzenia. Podczas pracy redakcyjnej nie ma na to czasu. Dlatego biorę udział w konkursach, aby zmierzyć się z tematem konkursowym na własnych warunkach. Towarzyszą temu emocje, bo moim priorytetem nie jest konkurowanie, ale znalezienie oryginalnego, niepowtarzalnego sposobu na realizację zadanego tematu. W przypadku konkursów mam czas wrócić do projektu po tygodniu, sprawdzić, czy to, co zrobiłem, jest na tyle precyzyjne i czytelne, że już nie można mocniej, prościej, efektowniej. Żeby bez ozdobników praca broniła się sama. Tak, startuję w konkursach, bo dają mi swobodę i radość tworzenia. Dodatkową motywacją, oprócz ewentualnej nagrody, jest kontakt z coraz bardziej rozproszonym środowiskiem artystycznym.
KB: À propos swobody, jest pan miłośnikiem natury…
MK: Wszystko się zazębia, choć pewnie nie wprost. Uwielbiam góry, z delikatnym wskazaniem na Tatry. Kiedyś bywałem w Tatrach parę razy w roku, po kilka tygodni. Znałem je bardzo dobrze, łącznie ze wszystkimi panoramami, kształtami i nazwami wierzchołków, turni. Przeszedłem praktycznie wszystkie szlaki we wszystkie strony. Malutkie są nasze Tatry. Wybierałem się parokrotnie w Tatry słowackie, ale ostatecznie zawsze wracałam na ulubione ścieżki. Lubię fotografię, więc chodzę z aparatem, aby uwiecznić te chwile, które zostają pod powiekami. Szczególne kadry kompozycyjne, wyjątkowe zestawienie kolorów to też podpowiedź w pracy zawodowej. Chciałbym fotografować przyrodę, ale pewnie już się tym nie zajmę, bo jednak doba ma tylko 24 godziny.
KB: Jest pan także miłośnikiem motocykli!
MK: Nie wiem, czy można mnie nazwać miłośnikiem. Mam dwa motocykle. Na co dzień jeżdżę klasycznym kawasaki. To taki sprzęt, który niesie uśmiech. Mam jeszcze moją równolatkę osę. Ona rezyduje w ciepłym garażu, gdyż nie wypada jej gnać po dworze. Mam do niej instrukcję użytkowania i tam jest wprost napisane, aby raz w tygodniu wyjąć i rozkręcić gaźnik, posmarować specjalnym smarem kalamitki, których jest kilkanaście… To jest inny świat, krótko mówiąc.
KB: Na zakończenie chciałbym zapytać o artystyczne plany.
MK: Nie planuję, bo i tak życie potrafi zaskakiwać. Może to banalne porównanie i źle brzmi, ale jak się płynie z nurtem, można dalej dopłynąć. Można też wpływać do różnych ciekawych zatoczek. A jak się płynie pod prąd, to się czasem stoi w miejscu. Zobaczymy, gdzie ten nurt mnie poniesie.
---
Marek Kwiatkowski (ur. 1963 r. w Milanówku) – absolwent Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (1987), gdzie uzyskał dyplom z plakatu z wyróżnieniem rektorskim i dziekańskim w pracowni prof. Juliana Pałki; aneks z malarstwa obronił u prof. Jerzego Tchórzewskiego. W latach 1988–2000 był pracownikiem dydaktycznym warszawskiej ASP, adiunktem na Wydziale Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki w pracowni prof. Mariana Nowińskiego. Doktor sztuk plastycznych.
Zajmuje się projektowaniem graficznym, ilustracją, plakatem, grafiką wydawniczą, malarstwem i fotografią. Autor i współautor licznych layoutów polskich czasopism oraz projektów okładek, plakatów, katalogów, znaczków i ilustracji książkowych.
Brał udział w wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą. Jego prace prezentowane były m.in. w Galerii Ryszarda Siwca, Galerii Test i Galerii Pałacowej w Warszawie, a także w Galerii Satyrykon w Legnicy (2023) i Galerii Usługa/Jazz Bar w Olsztynie (2025).
Uczestniczył w licznych wystawach pokonkursowych, m.in. Biennale Plakatu Polskiego w Katowicach, Wiosennych Salonach Plakatu Polskiego w Warszawie, a także w konkursach: Pejzaż Współczesny, Animalis czy Satyrykon.
Laureat wielu nagród i wyróżnień, w tym Srebrnego Medalu, wyróżnienia oraz Nagrody Specjalnej w Międzynarodowym Konkursie Satyrykon (Legnica; 2023, 2024, 2025); Nagrody Specjalnej i Nagrody Głównej w Ogólnopolskim Konkursie Rysunku Prasowego im. Aleksandra Wołosa (Olsztyn; 2024, 2025) oraz licznych nagród Grand Front za najlepszą okładkę prasową roku (2007–2016), m.in. pięciokrotnie pierwszego miejsca, Nagrody Głównej za Najlepszą Okładkę Roku i Nagrody za Okładkę 15-lecia. Otrzymał także stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki (1987–1988).
Prace Marka Kwiatkowskiego łączą precyzję formy z refleksją nad współczesnością, a jego twórczość – obejmująca zarówno grafikę użytkową, jak i sztukę wolną – konsekwentnie rozwija się w duchu klasycznej rzetelności warsztatowej i nowoczesnej wrażliwości artystycznej.















