Czy Polsce grozi wojna? Generał przedstawia pięć prawdopodobnych scenariuszy
*Sytuacja Polski nie jest bezpieczna czy stabilna. Wręcz przeciwnie – jesteśmy w jednym z najtrudniejszych momentów od zakończenia zimnej wojny.
*Naprawdę nie jesteśmy przygotowani na skalę zagrożeń, które dziś czyhają na nasze bezpieczeństwo.
*Ludzie kupują domy w Nowej Zelandii czy Australii, niektórzy przenoszą oszczędności za granicę. Te reakcje są bezpośrednim skutkiem niedojrzałego przekazu i braku spójnej komunikacji.
*Jesteśmy w rzeczywistości, którą z powodzeniem można nazwać wojenną. To wojna rozmyta, w dużej mierze niemilitarna, ale realna, bo oddziałuje na nasze instytucje, gospodarkę i społeczeństwo.
*Trzeba widzieć szerszy obraz: odporność gospodarki, stabilność systemu energetycznego, bezpieczeństwo cybernetyczne i – wreszcie – filar sojuszniczy. To cztery fundamenty naszej obronności.
*Podpalenia w Polsce w ostatnich latach są nieprzypadkowe – często powiązane z inspirowaniem lub opłacaniem wykonawców przez stronę rosyjską. Chodzi o wywoływanie strachu i pokazanie, że państwo nie kontroluje sytuacji.
*Wszystkie służby – cywilne i wojskowe – muszą się nieustannie modernizować. ABW, AW, CBA, SKW, SWW, SOP – każda z nich stoi dziś przed wyzwaniem dostosowania swojej struktury do zagrożeń z obszaru cybernetycznego i informacyjnego.
Z gen. Andrzejem Pawlikowskim rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Od kilku miesięcy w polskiej debacie publicznej coraz częściej powraca temat nieuchronnej wojny, która miałaby czekać nasz kraj. I to już w najbliższej przyszłości – w prognozach pojawiają się lata 2026–2027. Co istotne, nie są to wyłącznie medialne komentarze czy przesadne głosy w mediach społecznościowych. Tego rodzaju narrację formułują także osoby na wysokich szczeblach wojskowych i państwowych, w Polsce i za granicą. Panie generale, czy rzeczywiście powinniśmy traktować takie prognozy z pełną powagą? A jeśli tak, to czy można w ogóle mówić o pewności odnośnie dat?
Andrzej Pawlikowski: Na początku chciałbym podziękować za zaproszenie do tej rozmowy, bo sprawy bezpieczeństwa Polski, Europy i szerzej – bezpieczeństwa międzynarodowego – należą dzisiaj do kwestii fundamentalnych. Zanim przejdę do meritum, muszę zauważyć, że od lat zajmuję się, także naukowo, tematem dezinformacji i wojny informacyjnej, wykładając między innymi na Akademii Sztuki Wojennej. Codziennie obserwuję, jak konstruuje się narracje polityczne i wojskowe. W wielu przypadkach mamy do czynienia ze swoistą spiralą: ktoś celowo podkręca niepokój społeczny, a głosy się multiplikują i zaczynają żyć własnym życiem.
Nie oznacza to jednak, że sytuacja Polski jest bezpieczna czy stabilna. Wręcz przeciwnie – jesteśmy w jednym z najtrudniejszych momentów od zakończenia zimnej wojny. Wojna toczy się bezpośrednio za naszą wschodnią granicą i oddziałuje na całą architekturę bezpieczeństwa europejskiego, a nawet światowego. Od 2022 r. Polska doświadcza stałej presji hybrydowej – od prowokacji na granicy z Białorusią, przez skoordynowane cyberataki, po systematyczną dezinformację. Wszystko to ma rozbijać spójność społeczną i osłabiać zaufanie do instytucji państwa, wojska czy służb. Taka jest logika działań naszych przeciwników, na czele z Rosją.
Jednocześnie Polska prowadzi najszybszą i największą w historii modernizację sił zbrojnych. Kupujemy nowoczesny sprzęt, zwiększamy zdolności operacyjne, podnosimy wydatki obronne do jednych z najwyższych w NATO. Ale militarne przygotowania to tylko jedna z osi. Trzeba widzieć szerszy obraz: odporność gospodarki, stabilność systemu energetycznego, bezpieczeństwo cybernetyczne i – wreszcie – filar sojuszniczy. To cztery fundamenty naszej obronności. Umiejętne łączenie tych elementów i sprawne antycypowanie scenariuszy rozwoju sytuacji są kluczem do bezpieczeństwa.
KB: Widzę pewien paradoks: z jednej strony słyszymy konkretne daty i narrację o zbliżającej się wojnie, co przeciętnej osobie kojarzy się z wkroczeniem kolumn pancernych, z drugiej strony widzimy fakty – dziesiątki cyberataków dziennie, infiltrację przestrzeni powietrznej przez rosyjskie drony, wzmianki o aktywności rosyjskich prowokatorów. To rodzi pytanie, czy my nie jesteśmy już w stanie wojny, tyle że prowadzonej innymi środkami. Czy próg definicyjny wojny nie powinien zostać zmieniony?
AP: To bardzo istotne pytanie. Czas nie stoi w miejscu, wyzwania i zagrożenia ewoluują. Definicje wojny, bezpieczeństwa czy agresji rzeczywiście muszą być modyfikowane – inaczej nie będą oddawały rzeczywistości. W mojej ocenie wojna informacyjna, cybernetyczna czy hybrydowa nie jest „dodatkiem” do klasycznych działań zbrojnych, ale stanowi integralny wymiar współczesnego konfliktu.
Warto jednak pamiętać, że obecne wydarzenia nie są zjawiskiem nagłym. Już w latach 90., gdy jako oficer Biura Ochrony Rządu odpowiadałem za bezpieczeństwo ministrów spraw zagranicznych – Geremka, a później Bartoszewskiego – obserwowałem, jak Rosja systematycznie buduje swoje wpływy, zwłaszcza na obszarach postsowieckich. O Ukrainie mówiło się wówczas w gronie dyplomatycznym i eksperckim, choć nikt nie brał na serio scenariusza otwartej agresji. Dziś widzimy, że Putin realizuje plany, które dojrzewały od dekad.
Polska przez lata nie przywiązywała należytej wagi do tych sygnałów i traktowała wydatki na obronność jako pole do oszczędności. Dziś zmieniamy to podejście, ale nie wolno zapominać, że zakupy broni czy systemów obronnych to proces długofalowy. Czołgi, samoloty czy wyrzutnie kupione teraz pojawią się w linii za trzy, cztery, pięć lat. To daje przeciwnikowi przestrzeń do gry psychologicznej i operowania niepokojem.
Dlatego też, odpowiadając wprost: tak, jesteśmy w rzeczywistości, którą z powodzeniem można nazwać wojenną. To wojna rozmyta, w dużej mierze niemilitarna, ale realna, bo oddziałuje na nasze instytucje, gospodarkę i społeczeństwo. Rosja – choć nie odniosła szybkiego zwycięstwa w Ukrainie, jak planowała – nie przestała prowadzić działań ofensywnych. Jednak scenariusz rozszerzonej inwazji na państwa bałtyckie czy na Polskę oceniam jako bardzo trudny do realizacji. Historia wielokrotnie pokazała, że takie ekspansje kończyły się dla Rosji katastrofalnie, a dziś musi się ona liczyć z reakcją całego systemu sojuszniczego NATO.
KB: Można chyba powiedzieć, że nawet jeśli nie doszłoby do pełnoskalowego ataku – na przykład w przesmyku suwalskim – to trudno wyobrazić sobie, aby ze strony Rosji zabrakło prób „podgryzania” Polski. Mam na myśli kolejne ataki dronowe, cybernetyczne ingerencje, eskalację wojny informacyjnej. Czy pana zdaniem to właśnie taki scenariusz powinniśmy traktować jako najbardziej prawdopodobny?
AP: Zawsze powtarzam to także moim studentom: nie wystarczy mówić abstrakcyjnie o „zagrożeniach”, lecz trzeba umieć zdefiniować konkretne scenariusze. Opracowałem ich pięć, każdy z przypisaną oceną prawdopodobieństwa i rekomendacjami działań.
Pierwszy – i zarazem najbardziej realny – to właśnie incydenty graniczne. Chodzi o celowe lub „przypadkowe” naruszanie naszej przestrzeni powietrznej przez drony, rakiety, czasem śmigłowce. Do tego dochodzą ostrzały rejonów przygranicznych czy prowokacje wobec patroli Straży Granicznej i Wojska Polskiego. Kremlowi zależy, by testować naszą gotowość i sprowokować wymianę ognia, z której można zbudować nową narrację propagandową.
Ostateczny cel jest jasny: zastraszenie ludności i samorządów przygranicznych oraz pokazanie Zachodowi kruchości polskiego bezpieczeństwa. Dodajmy do tego próbę wywołania napięć politycznych i podziałów wewnątrz NATO. Szanse wystąpienia takich incydentów oceniam najwyżej – na pięć w skali pięciostopniowej.
KB: A skutki dla Polski?
AP: Przede wszystkim lokalny chaos, presja na służby, konieczność natychmiastowych decyzji politycznych i informacyjnych. W takich sytuacjach NATO zwykle potępia działania, wzmacnia patrole, demonstruje obecność, jednak ciężar bezpośredniej reakcji spoczywa na nas. Stąd moja rekomendacja: jasne, czytelne zasady reagowania i pełna transparentność w komunikacji z opinią publiczną. Polacy muszą wiedzieć, że państwo kontroluje sytuację.
Niezwykle istotne są również edukacja i trening. Bez ćwiczeń, bez szkolenia nie uda się skutecznie reagować. Na Akademii Sztuki Wojennej prowadzimy obecnie programy dla samorządów z terenów przygranicznych. To cenny krok, ale potrzeba działań systemowych.
KB: A jaki jest drugi w kolejności możliwego prawdopodobieństwa scenariusz dla Polski?
AP: Drugi to szerzej zakrojona wojna hybrydowa. Tu mówimy o masowych cyberatakach na sieci energetyczne, banki, szpitale. Dodajmy fałszywe przekazy w mediach społecznościowych, kampanie dezinformacyjne, agitację polityczną. To wszystko ma wywoływać paraliż państwa bez sięgania po czołgi czy rakiety – poprzez osłabienie zaufania do instytucji i poczucie destabilizacji.
Jest to scenariusz równie prawdopodobny. Widzimy już jego symptomy, ale też rezultaty takich działań: spadek liczby obywateli ufających państwu, narastające poczucie chaosu. Spotykam się z głosami zwykłych ludzi, którzy pytają, czy mają opuszczać kraj. Znam osoby, które prewencyjnie kupiły domy poza Polską. Tego rodzaju działania terroru informacyjnego prowadzą do zakłóceń podstawowych usług, rosnących kosztów dla gospodarki i polityki.
Dlatego rekomenduję wzmocnienie instytucji zajmujących się cyberbezpieczeństwem – krajowych CERT-ów czy centrów operacyjnych – oraz edukację społeczeństwa w zakresie rozpoznawania informacji fałszywych. To, muszę przyznać, wciąż nasza słabość. Młodzi ludzie, zanurzeni w mediach społecznościowych, nie zawsze potrafią odróżnić fakt od manipulacji.
KB: A bardziej klasyczne, konwencjonalne scenariusze?
AP: Kolejny wariant, mniej prawdopodobny, to ograniczona eskalacja regionalna: demonstracyjne przemieszczanie wojsk wzdłuż granicy, ograniczone ataki rakietowe na cele wojskowe, ostrzały artyleryjskie. To forma pokazania siły i testowania reakcji Polski i NATO. Mogą to być także operacje specjalne wymierzone w infrastrukturę krytyczną. Kreml próbuje w ten sposób stworzyć „szarą strefę” – działać poniżej progu, który uruchomiłby artykuł 5. Traktatu Północnoatlantyckiego.
Jeszcze groźniejszy scenariusz to regionalna eskalacja na dużą skalę: ofensywa lądowa, masowe uderzenia rakietowe, otwarcie nowego frontu na linii Polska–Ukraina–Bałtyk. To oznaczałoby uruchomienie mechanizmów sojuszniczych, ale jednocześnie wprowadziłoby nas w poważny kryzys gospodarczy i społeczny. W takim przypadku NATO, włącznie ze Stanami Zjednoczonymi, musiałoby realnie interweniować, a Unia Europejska weszłaby w stan gospodarki podporządkowanej wojnie.
Najmniej prawdopodobny scenariusz, ale nie do odrzucenia, to eskalacja nuklearna. Tu oczywiście mówimy o katastrofie globalnej.
KB: Trudne perspektywy. Ale równocześnie łatwo zrozumieć, skąd w kraju pomysły wprowadzenia powszechnego przeszkolenia wojskowego – na wzór izraelski. Często mówi się o 500 tys. obywateli objętych szkoleniami. Czy to rozwiązanie realne, czy niekoniecznie – ze względu na zbyt duże koszty polityczne i społeczne?
AP: Dużą część mojego zawodowego życia spędziłem w Izraelu na szkoleniach. I wiem, że tamten system działa. Każdy młody obywatel przechodzi przeszkolenie wojskowe, choćby podstawowe, i ta praktyka rodzi obywatelską odpowiedzialność. Co więcej, brak takiego doświadczenia wyklucza awans w wielu sektorach, nie tylko publicznych, ale i prywatnych. To mobilizuje całe społeczeństwo.
Ja sam widziałem, jak ta świadomość przekłada się na codzienne reakcje. Kiedy tam zdarzały się podejrzane paczki – potencjalnie ładunki wybuchowe – nikt nie podbiegał, nikt nie sprawdzał. Obywatele wiedzieli, jak zabezpieczyć teren i poczekać na służby. U nich reakcja na zagrożenie działa automatycznie.
U nas w Polsce, niestety, takie procedury nie funkcjonują jeszcze w świadomości społecznej. Ludzie, bardziej ciekawi niż ostrożni, podchodzą, sprawdzają, kopią. Podobnie w sytuacjach strzelanin – zamiast się oddalić, obserwują z bliska. Obowiązkowe przeszkolenie wojskowe zmieniłoby ten stan rzeczy. Dlatego jestem zwolennikiem wprowadzenia takiego modelu.
KB: Tak, u nas często podczas strzelanin ludzie komentują, wygłaszają opinie na temat pracy policji i kręcą rolki na TikToka.
AP: To tylko potwierdza, że my naprawdę nie jesteśmy przygotowani. Dlatego od lat powtarzam, że każdy obywatel powinien przejść choćby podstawowe szkolenie obronne. I nie mam na myśli wyłącznie wojskowego rygoru, ale także wiedzę praktyczną, procedury, umiejętności zachowania w sytuacjach zagrożenia. Warto wrócić do przedmiotów w rodzaju dawnego przysposobienia obronnego w szkołach, tylko w formie dostosowanej do współczesnych realiów.
Nie chodzi tylko o wojnę. Mówimy o przygotowaniu na wypadek powodzi, wichur czy cyberataków. W wielu państwach Zachodu to standard. W 2008 r., kiedy realizowałem projekt dla Departamentu Stanu w USA, miałem okazję przyjrzeć się systemowi ewakuacji w razie katastrof naturalnych. Każdy Amerykanin miał w domu zestaw bezpieczeństwa: latarki, baterie, wodę, podstawowe zapasy. Wiedziano, gdzie są najbliższe schrony, a władze lokalne cyklicznie prowadziły edukację i rozsyłały informacje SMS-em czy na skrzynki mailowe. To była codzienność, nie powód do strachu. I tak też powinniśmy uczyć ludzi w Polsce – że to element normalnej odpowiedzialności obywatelskiej.
Tymczasem u nas, niestety, przekaz bywa chaotyczny. Zbyt często brzmi jak zapowiedź wojny w 2026 czy 2027 r. To rodzi niepotrzebną panikę. Ludzie kupują domy w Nowej Zelandii czy Australii, niektórzy przenoszą oszczędności za granicę. Te reakcje są bezpośrednim skutkiem niedojrzałego przekazu i braku spójnej komunikacji.
KB: O kupowaniu domów w Hiszpanii czy we Włoszech słyszy się często, ale Nowa Zelandia… To wygląda na próbę całkowitego oderwania się od problemu.
AP: Zgadza się. Znam kilka takich rodzin – jedni wyjechali do Nowej Zelandii, inni wkrótce wyjeżdżają do Australii. I to dzieje się nie na podstawie własnych analiz, tylko pod wpływem strachu, który generuje przestrzeń publiczna. Tymczasem informacje, o których mówiłem, powinny docierać do społeczeństwa już na poziomie szkoły podstawowej i średniej. Edukacja na temat zachowania w sytuacjach kryzysowych musi być osadzona w kulturze naszego państwa.
Izrael jest tu najlepszym przykładem – przez lata wypracował społeczną odporność, bo wojna i zagrożenie były codziennością. Tam ludzie mają te procedury we krwi. Doświadczyłem tego wielokrotnie, przemieszczając się między Izraelem a Palestyną. W przypadku strzelanin wszyscy wiedzieli, gdzie się schować i jak minimalizować ryzyko. A w Polsce? Miałem okazję obserwować sytuację w Warszawie, gdy policja zatrzymywała złodziei samochodu i oddała kilka strzałów w koła. Co zrobili ludzie na ulicy? Zamiast się oddalić, zaczęli biec bliżej, otoczyli miejsce i nagrywali filmiki. Pogoń za lajkami bywa ważniejsza niż własne bezpieczeństwo. Ludzie filmują, ryzykują, stają się widownią, zamiast zastanowić się, jak chronić siebie i innych. I to jest problem kulturowy, którego nie rozwiążemy bez edukacji obywatelskiej.
KB: Kiedy wspomniał pan o przykładzie z podejrzaną paczką w Izraelu, przypomniała mi się statystyka Europolu – liczba zamachów i prób zamachów terrorystycznych w Europie od kilku lat znowu rośnie. Jak zmienia się obraz tego zagrożenia? Przez dekady mieliśmy terroryzm ideologiczny – od skrajnych organizacji europejskich z lat 70. po ISIS i radykalne grupy islamistyczne. Czy dziś nie jest tak, że akty terroru stały się raczej narzędziem realizacji interesów krajów prowadzących wojny zastępcze?
AP: Już w 2022 r., kiedy wielu pytało, czy Rosja wejdzie do Polski lub państw bałtyckich, mówiłem, że mało prawdopodobna jest otwarta inwazja. Znacznie bardziej realne – i dziś widoczne – są ataki o charakterze terrorystycznym. Wynajęci ludzie, podpalenia, podkładanie ładunków w miejscach publicznych – to metody, które są znacznie prostsze niż uderzenie w instytucje chronione przez SOP, ABW czy Policję. Rosjanie i ich sojusznicy uderzają w najsłabsze punkty.
Podpalenia w Polsce w ostatnich latach są nieprzypadkowe – często powiązane z inspirowaniem lub opłacaniem wykonawców przez stronę rosyjską. Chodzi o wywoływanie strachu i pokazanie, że państwo nie kontroluje sytuacji. Bo społeczeństwem przestraszonym łatwiej manipulować.
Dlatego apeluję: nie zostawiajmy reakcji służbom. Społeczeństwo musi być aktywne. Jeśli widzimy podejrzany pakunek, osobę zachowującą się dziwnie, dzwońmy na 112, informujmy ochronę. To podstawowa odpowiedzialność obywatelska. Niestety, w Polsce wciąż ciąży na nas mentalność z PRL-u – nie zgłaszać, nie wychylać się, nie „donosić”. Ale to nie te czasy. Dziś państwo oczekuje odwagi obywatelskiej.
Podam przykład. W 2016 r. byłem w Nowym Jorku z prezydentem Andrzejem Dudą. W przerwie wyszedłem na ulicę, poczułem woń gazu. Podszedłem do policjanta i zgłosiłem sprawę. Natychmiast ściągnięto służby, sprawdzono – faktycznie gaz się ulatniał podczas remontu. Zareagowano błyskawicznie. Nie tylko nikt nie miał pretensji, ale wręcz podziękowano. Tak powinno być i u nas: szybka reakcja, zgłaszanie wszystkiego, co budzi wątpliwości. To fundament naszej zbiorowej odporności.
KB: Panie generale, chciałbym zapytać o bezpieczeństwo elit politycznych, szerzej – osób pełniących najważniejsze funkcje publiczne. Pana macierzystą formacją było Biuro Ochrony Rządu, które później przekształcono – w głównej mierze dzięki panu – w Służbę Ochrony Państwa.
AP: To prawda. Służba Ochrony Państwa jest, mogę powiedzieć, moim dzieckiem. Reforma, którą przeprowadziłem, stworzyła nową formację – kontynuatorkę BOR-u, ale z szerszymi uprawnieniami i nowymi narzędziami, pozwalającymi skuteczniej chronić najważniejsze osoby w państwie.
KB: Właśnie, słowo „reforma” dobrze łączy się z pytaniem, które chciałem zadać. Tradycyjnie myślimy o ochronie w wymiarze czysto fizycznym – o konwojach, ochronie osobistej. Ale dziś zagrożenia idą znacznie dalej. Czy SOP działa również w obszarze wojny informacyjnej, chroniąc przed deepfejkami, kampaniami dezinformacyjnymi i całym arsenałem hybrydowych ataków? Czy formacja stale poszerza katalog swoich narzędzi, by nadążyć za nową specyfiką ryzyka?
AP: Powiem tak: nie tylko SOP, ale wszystkie służby – cywilne i wojskowe – muszą się nieustannie modernizować. ABW, AW, CBA, SKW, SWW – każda z nich stoi dziś przed wyzwaniem dostosowania swojej struktury do zagrożeń z obszaru cybernetycznego i informacyjnego.
Niedawno obroniłem doktorat poświęcony właśnie reformie i funkcjonowaniu Służby Ochrony Państwa. Analizowałem elementy, które przy modernizacji BOR-u nie zostały wdrożone, głównie z powodów politycznych. Gdyby wtedy zostały zaakceptowane, SOP byłaby dziś jeszcze sprawniejsza. W badaniach szczególną uwagę poświęciłem nowym technologiom, bezpieczeństwu informacyjnemu, wojnie dezinformacyjnej i zjawisku deepfejków.
SOP robi, co w jej mocy, aby chronić osoby podlegające ustawowej ochronie. Ale jestem przekonany, że zadaniem formacji nie może być wyłącznie stała osłona fizyczna. Trzeba polityków edukować, uświadamiać im, jakie konsekwencje niesie brak odpowiedzialności w sferze komunikacyjnej.
Weźmy choćby sprawę słynnych maili Dworczyka. To była lekcja – i dobrze, że politycy stali się dziś ostrożniejsi. Ale jeszcze kilka lat temu zdarzało się, że zaproszenia ABW czy SOP na szkolenia w zakresie cyberbezpieczeństwa były ignorowane. Tłumaczono się brakiem czasu, spotkaniami z wyborcami. Bezpieczeństwo schodziło na drugi plan. Dzisiaj, na szczęście, zaczyna się to zmieniać, choćby dlatego, że ryzyko stało się namacalne.
Przypomina mi się przykład działalności prezydenta Andrzeja Dudy. Był i jest chroniony przez SOP, ale jednocześnie prywatnie korzystał z Twittera – dziś X – prowadząc konwersacje poprzez wiadomości prywatne. Służby nie mogły i nie powinny tego kontrolować, bo byłoby to ingerencją w życie prywatne głowy państwa. Ale brak świadomości może prowadzić do realnego zagrożenia – do szantażu, a w rezultacie do ryzyka dla bezpieczeństwa państwa. Dlatego SOP powinna prowadzić edukację i pokazywać politykom konkretne przykłady możliwych konsekwencji.
KB: Z tego, co pan mówi, wynika, że bezpieczeństwo to nieustanne nadążanie za nowymi ryzykami. Fascynująca, ale i wymagająca dyscyplina, bo trzeba uczyć się bez przerwy.
AP: Tak jest. U nas, na Podhalu, mówi się: „człowiek uczy się całe życie, a i tak głupim umiera”. I coś w tym jest. W sferze bezpieczeństwa trzeba bezustannie się kształcić i obserwować oponentów – zarówno w kraju, jak i za granicą. Stąd ścisła współpraca międzynarodowa służb izraelskich, amerykańskich, niemieckich i nawet, swego czasu, rosyjskich. Bo wtedy, gdy sytuacja polityczna na to pozwalała, taka współpraca była zwyczajnie konieczna.
KB: To były czasy „resetu”, prawda?
AP: Dokładnie. Jako przykład zawsze podaję rok 2007 i wizytę prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. W 2010 r. – wiemy, czym się to skończyło – strona rosyjska odmówiła wszelkiej współpracy. Ale w 2007 r., kiedy prezydent Kaczyński zwrócił się do mnie z prośbą o zabezpieczenie wizyty, skontaktowałem się ze stroną rosyjską bezpośrednio. Formalnie mieli zakaz współdziałania, który wynikał z odgórnego polecenia politycznego, ale szefostwo Federalnej Służby Ochrony obiecało mi nieformalne wsparcie.
To była współpraca funkcjonariuszy, profesjonalistów, którzy wiedzieli, że niezależnie od gier politycznych VIP musi być chroniony. Umożliwili szybkie odprawy graniczne, zaangażowali lokalne służby milicyjne, pomogli z zabezpieczeniem logistycznym i infrastrukturą, w tym z kontrolą lotniska, które wówczas jeszcze funkcjonowało.
Efekt? Drugiego października 2007 r. prezydent bezpiecznie poleciał i wrócił. To była akcja przygotowana ad hoc, operacyjna, szybka i skuteczna. Po katastrofie smoleńskiej część mediów próbowała mnie atakować, sugerując, że moja dokumentacja zabezpieczenia była „cieńsza”, mniej obszerna. Ale objętość teczki nie świadczy o jakości pracy. W 2007 r. operacja zakończyła się sukcesem – prezydent wrócił żywy i zdrowy. I to jest miara skuteczności służb.
Wywiad przeprowadził Kamil Broszko dnia 19 września 2025 r.
Andrzej Pawlikowski – generał brygady Biura Ochrony Rządu. W latach 2006–2007 i 2015–2017 szef BOR. Doktor nauk społecznych, profesor uczelni, a od lutego 2021 r. zastępca dyrektora Instytutu Studiów Strategicznych Wydziału Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie. Od października 2020 r. rzecznik akademicki.
Od 1995 r. w BOR. W latach 1997–2001 szef ochrony bezpośredniej ministra spraw zagranicznych RP i równocześnie w 1999 r. przewodniczącego OBWE. W latach 2002–2005 przedstawiciel RP na posiedzeniach Grupy Roboczej ds. Współpracy Policyjnej przy Radzie Unii Europejskiej oraz Grupy Roboczej ds. Zwalczania Terroryzmu przy OBWE. W latach 2004–2005 pełnił funkcję szefa Wydziału Organizacji i Współpracy Międzynarodowej BOR. W latach 2006–2007 był stałym członkiem Międzyresortowego Zespołu ds. Zwalczania Terroryzmu oraz od 2002 do 2007 r. Polsko-Amerykańskiej Grupy ds. Zwalczania Terroryzmu. Od 26 października 2006 r. do 27 listopada 2007 r. szef BOR. Od 10 stycznia 2009 r. do 10 października 2010 r. szef pionu szkolenia w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym. 3 grudnia 2015 r. ponownie został szefem BOR. 30 sierpnia 2016 r. został mianowany przez prezydenta RP na stopień generała brygady. Był pomysłodawcą i twórcą reformy BOR z lutego 2018 r., w jej rezultacie powstała Służba Ochrony Państwa. 27 stycznia 2017 r. podał się do dymisji. Od października 2019 r. profesor uczelni w Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie. W październiku 2020 r. objął stanowisko rzecznika akademickiego, a w lutym 2021 r. wyznaczony został na stanowisko zastępcy dyrektora Instytutu Studiów Strategicznych Wydziału Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Sztuki Wojennej.
Od lewej: Krzysztof Przybył, redaktor naczelny "Magazynu Teraz Polska" i gen. Andrzej Pawlikowski.