Kiedy zabieramy dzieciom smartfony, okazuje się, że muszą zacząć ze sobą rozmawiać
- Chcemy, by dzieci poprzez aktywne zajęcia zdobywały kompetencje, które czynią ich życie ciekawszym i bogatszym.
- Pan Wilczek, którego nazwisko jest synonimem liberalizacji polskiej gospodarki, zrobił swoje, więc biznesy rosły jak grzyby po deszczu.
- Dla wielu rodziców wakacje dziecka, to pobyt w luksusowym hotelu. Dla nas – to szkoła życia.
- Byliśmy pierwszą firmą, która wyeliminowała telefony komórkowe na campach.
- To jest nasza misja: przywrócić im to, co najcenniejsze, czyli prawdziwe relacje, i nauczyć własnej inicjatywy.
- Na zajęciach z przedsiębiorczości na SGH spytałem studentów, kto chce założyć firmę – podniosły się trzy ręce, reszta woli ‚bezpieczny’ etat w korporacji.
- Dziś proste czynności, jak przenoszenie łódki, sprawiają dzieciom trudność.
- Firma Chris jest laureatem Godła "Teraz Polska" - najstarszego, najbardziej rozpoznawalnego i cieszącego się największym zaufaniem polskiego znaku jakości.
Z Krzysztofem Alchimowiczem rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Chris to laureat Godła „Teraz Polska” – firma z tradycjami organizująca aktywny wypoczynek dla dzieci. Niebawem świętują państwo jubileusz. Proszę opowiedzieć o początkach działalności?
Krzysztof Alchimowicz: Początki były tak absurdalne, że dziś trudno w to uwierzyć. Lata 90. – czasy szalone, ale i bardzo aktywne. Pan Wilczek, którego nazwisko jest synonimem liberalizacji polskiej gospodarki, zrobił swoje, więc biznesy rosły jak grzyby po deszczu. Natomiast o naszych początkach przesądziły zbieg okoliczności i seria absurdalnych sytuacji.
Pomysł zrodził się z potrzeby stworzenia przestrzeni dla dzieci poza szkołą. Naszymi pierwszymi klientami była… ambasada amerykańska. Moja żona napisała ogłoszenie odręcznie, bo jakżeby inaczej, a ja poszedłem z nim do ambasady. Przed budynkiem kłębiły się setki osób z nadzieją na otrzymanie wizy. Ja podszedłem do bocznej furtki, gdzie stali marines. Powiedziałem, że chcę uczyć pływania. To było na tyle dziwne i intrygujące, że zostałem zaproszony do środka. Zaczęliśmy od serwisu dla ekspatów – pracowników ambasad – i prowadzenia dla ich dzieci dużej szkoły pływania.
KB: Czyli wywodzi się pan ze szkolnictwa?
KA: Tak, uczyłem przez ponad 10 lat. Bardzo lubiłem tę pracę.
KB: Uczył pan wychowania fizycznego?
KA: To ciekawe, bo z wykształcenia jestem wuefistą, ale zawsze uczyłem angielskiego.
KB: Czyli kontakt z ekspatami był w pewnym sensie naturalny – wykorzystał pan swoje umiejętności językowe.
KA: Tak, to miało znaczenie. Stąd zresztą trochę niefortunna nazwa firmy. Kiedy zaczęliśmy współpracować z ekspatami ze szkół brytyjskich, francuskich, amerykańskich, ktoś wpisał moje imię, Krzysztof, przez „Ch”. I tak już zostało. Nazwa firmy – Chris – też jest dziełem przypadku.
KB: A jak to się stało, że od szkoły pływania przeszli państwo do wyjazdów?
KA: Najpierw zorganizowaliśmy pierwszy wyjazd – obóz narciarski w Korbielowie. Potem były letnie wyjazdy. Dzieci ze szkoły, w której uczyłem, a także ze szkół zagranicznych zaczęły jeździć z nami. Wynajmowaliśmy różne miejsca, ale nigdy nie byliśmy z nich do końca zadowoleni. Zawsze coś było nie tak, na przykład na plaży siedział pan z piwem i papierosem. To nie było miejsce dla dzieci.
W końcu kupiliśmy ośrodek w Serwach. To była dobra decyzja. Wreszcie mogliśmy zrobić to, co sobie wymarzyliśmy. Dzieci były najważniejsze, ich potrzeby były kluczowe, reszta musiała się podporządkować. Tak zaczęły się nasze wyjazdy.
Fot. Chris
KB: Czy kontakt z Amerykanami, czy szerzej: z ekspatami z Zachodu, wpłynął na sposób, w jaki rozwijali państwo swoją działalność? Czy raczej szedł pan ścieżką własnych pomysłów?
KA: To dobre pytanie. Kiedy organizowaliśmy day camp – coś w rodzaju półkolonii – dostarczyliśmy klientom z ambasady amerykańskiej jakieś proste zgłoszenie do wypełnienia. Zostało ono lekko wyśmiane i zamiast tego ambasada przygotowała nam obszerny, czterostronicowy formularz, którym mieliśmy posługiwać się przy przyjmowaniu zgłoszeń. Takie sytuacje wiele nas nauczyły.
Jednak formułę campu rozwijaliśmy sami, nie wiedząc nawet, że na świecie to wszystko już świetnie funkcjonuje. Dopiero później dołączyliśmy do międzynarodowej społeczności campowej i okazało się, że nasze rozwiązania są bardzo podobne do tych, które stosowano w krajach Wspólnoty Narodów. Nie musieliśmy wyważać otwartych drzwi.
KB: Chris był pionierem rynku, a dziś ma ugruntowaną pozycję, ale konkurencja nie śpi. Jak sobie z nią państwo radzą?
KA: Kiedy otwieraliśmy pierwszy camp, nikt tak tego nie nazywał. Wszyscy mówili „obozy” czy „kolonie”. Dopiero gdy nasz pomysł okazał się sukcesem, inni zaczęli używać nazwy „camp”.
Jednak nie wszystko, co jest pod tym szyldem oferowane, spełnia ową definicję tak, jak my ją rozumiemy. Camp to bardzo złożona struktura. Wielu kopiuje zewnętrzną formułę, ale bez odpowiednich narzędzi i doświadczenia trudno odtworzyć to, co robimy. Przede wszystkim naszą zasadą jest, że wszystkie działania adresujemy do dzieci.
W Stanach Zjednoczonych istnieją tysiące campów, a my jesteśmy z nimi związani poprzez stowarzyszenie, z którym współpracujemy. Spotykamy się co trzy lata na zjazdach i wymieniamy doświadczenia. Stwierdzę może trochę arogancko, że skupiamy się na tej wymianie wiedzy bardziej niż inne polskie firmy, bo nie spotykam na tych wyjazdach reprezentantów naszej konkurencji.
Fot. Chris
KB: Specyfiką państwa oferty jest proponowanie campów we własnych ośrodkach, a nie w wynajmowanych powierzchniach. Ile ich dziś jest?
KA: Obecnie osiem. Nie budowaliśmy ich od zera, przejmowaliśmy stare ośrodki. Ale to nie jest proste. Każdy musi spełniać szereg wymogów związanych z dostępem do wody, konfiguracją budynków czy posiadać przestrzeń na „campowe podwórko” – miejsce, gdzie rodzą się przyjaźnie. Niewiele miejsc nadaje się na campy.
KB: Jakie są jeszcze najważniejsze cechy państwa oferty?
KA: Nasza misja jest niezmienna od lat. Chcemy, by dzieci poprzez aktywne zajęcia zdobywały kompetencje, które czynią ich życie ciekawszym i bogatszym. To, czego się nauczą własnym wysiłkiem, zostaje z nimi na zawsze.
Natomiast oczywiście ciągle ewoluujemy. Od kilku lat skupiamy się na rozwoju kompetencji miękkich. Kajaki, żeglarstwo, tenis – to tylko narzędzia. Najważniejsze jest, by dzieci nauczyły się współpracy, komunikacji. To ważniejsze niż perfekcyjny bekhend w tenisie.
Byliśmy pierwszą firmą, która wyeliminowała telefony komórkowe na campach. To była trudna decyzja. Rodzice krzyczeli, że stracimy klientów. Ale dziś wielu organizatorów robi podobnie.
Fot. Chris
KB: Proszę powiedzieć więcej o reakcjach rodziców na państwa metody.
KA: Często nie rozumieją. Dla wielu z nich wyjazd dziecka to wakacje w luksusowym hotelu. Dla nas – szkoła życia. Dzieci muszą dzielić pokoje, ustawiać się w kolejce do łazienki, dogadywać się ze sobą. To jest najcenniejsze.
Kiedyś przejęliśmy ośrodek szkoleniowy dużej firmy. Musieliśmy przerobić eleganckie, dwuosobowe pokoje na bardziej spartańskie – sześcioosobowe. Rodzice byli w szoku, ale podjęliśmy działania niezbędne do realizowania naszej misji.
KB: Z pewnością wyzwaniem przy prowadzeniu pana działalności jest kadra.
KA: To jeden z filarów naszej działalności. Wielu instruktorów to byli uczestnicy campów. Mamy program dla młodej kadry, który realizujemy w formule szkoły przywództwa. W USA takie doświadczenie otwiera drzwi na najlepsze uczelnie. U nas – zmienia zwykłego nastolatka w mentora.
KB: Dzieci na campach nie mogą używać smartfonów. Jakie są efekty stosowania tego zakazu?
KA: Ciekawe były obserwacje poziomu integracji grup. Zanim zabroniliśmy używania smartfonów, dzieci integrowały się w drugim tygodniu obozu. Obecnie ten sam efekt osiągamy już drugiego, trzeciego dnia. To pokazuje, jak bardzo technologia izoluje.
Czasami zdarzają się sytuacje występowania u dzieci somatycznych reakcji na odstawienie telefonu. To tak jak przy innych uzależnieniach. Szkolimy naszą kadrę, by radzić sobie z takimi sytuacjami.
Tu mogę powiedzieć o szerszej kwestii, jaką jest bezpieczeństwo na campie. Rodzice często utożsamiają ten aspekt z jakością kapoków żeglarskich albo autobusów dowożących dzieci. To oczywiście też jest istotne, ale kluczowe dla bezpieczeństwa są przede wszystkim struktura społeczna i świadomość kadry. Dbamy o to, by dziecko na naszym campie nigdy nie było pozostawione samo sobie. To jest sprawa najważniejsza.
KB: Czyli państwa campy to takie laboratorium życia?
KA: Dokładnie. To miejsce, gdzie dzieci uczą się, jak być razem. Bo podwórka zniknęły, a genetyczna potrzeba bycia w stadzie pozostała. I to jest nasza misja: przywrócić im to, co najcenniejsze, czyli prawdziwe relacje, i nauczyć własnej inicjatywy.
Obecnie dzieci od rana do wieczora słyszą wyłącznie polecenia i zakazy. Najpierw w szkole, a później na korepetycjach, lekcjach pianina itd. Gdzie tu miejsce na kreatywność? U nas na campie mamy godzinę swobodnej zabawy, w czasie której dzieci mają się zająć sobą, bez żadnych instrukcji. Na początku stoją jak słupy soli. Ale po tygodniu okazuje się, że wystarczy patyk i grupa przyjaciół, żeby wymyślać gry, zabawy, ciekawie spędzić czas.
To smutne, że szkoły nie rozumieją, jak cenne jest takie podejście. Na zajęciach z przedsiębiorczości na SGH spytałem studentów, kto chce założyć firmę. Podniosły się trzy ręce. Reszta woli „bezpieczny” etat w korporacji. Dopóki system nie da młodym przestrzeni na błędy, dopóty campy będą potrzebne jak tlen.
Fot. Chris
KB: Trochę już pan o tym powiedział, ale chciałbym poprosić o rozwinięcie wątku zmieniających się potrzeb uczestników campów, dzieci, ale także tych, którzy kupują państwa usługę, czyli rodziców.
KA: Kiedyś dzieci, które do nas przyjeżdżały, były znacznie bardziej samodzielne. Na przykład 20 lat temu uczenie węzłów żeglarskich było dużo łatwiejsze. Dziś proste czynności, jak przenoszenie łódki, sprawiają dzieciom trudność. Widać, że nie mają praktycznie żadnej możliwości, by coś wspólnie przenieść. U nas kadra ma zakaz rzucania sprzętu dzieciom, mimo że to byłoby łatwiejsze dla instruktorów. Muszą tak zorganizować dzieci, by one musiały współpracować. Dzieciaki, choć mają w szkole lekcje fizyki, nie rozumieją podstawowych zasad jej działania w życiu codziennym, tego, że jeżeli z jednej strony coś podniesiesz, to z drugiej opadnie itp. To dla nich abstrakcja. Natomiast pracując wspólnie, szybko uczą się wielu elementarnych rzeczy.
Na pewno zmienił się poziom kompetencji miękkich. Wszyscy teraz mówią o problemach pokolenia Z w pracy. Ale ja widzę, że kiedy dzieci zostawiamy w grupie, ich elementarne potrzeby są takie same. Kiedy zabieramy im telefony, po dwóch, trzech dniach okazuje się, że zamiast wysyłać sobie emotikony, muszą zacząć ze sobą rozmawiać. To proste, ale ważne. Rozmawiamy z nimi, tłumaczymy, że komunikacja to nie tylko słowa, ale też zapach, dotyk. To wszystko ma znaczenie. Pytamy je: „Masz 200 znajomych na Facebooku, ale ilu z nich przyjdzie do ciebie, gdy będziesz chory, by trzymać cię za rękę?”. To praca nie tylko z dziećmi, ale też z kadrą. Zatrudniamy ponad tysiąc osób, w tym wielu byłych uczestników naszych campów. Mają za sobą program przywództwa, który jest bardzo ceniony, także za granicą.
Jeśli chodzi o rodziców, to kiedy widzą zmiany w dziecku po powrocie z campu, zaczynają rozumieć, dlaczego na przykład nie mogą przyjeżdżać na camp. To zostało wprowadzone dla dobra dzieci. Jeśli rodzic przyjedzie i wejdzie do pokoju dziecka, to już nie jest to jego przestrzeń. To może wpłynąć na relacje dziecka z grupą. Rodzice często mają inne wyobrażenie o bezpieczeństwie niż dzieci. Dla nich ważne jest, czy autobus jest nowy, czy pokój jest elegancki. Dla dziecka bezpieczeństwo to akceptacja w grupie. A to wymaga czasu i wysiłku.
KB: Sporo się teraz pisze i mówi o tym, jakoby problemy młodych ludzi były większe niż kiedyś. Występuje kumulacja wyzwań związanych z technologią, używkami, ale też mnogością tropów kulturowych i lękami wynikającymi z zagrożeń globalnych. Czy zgadza się pan z taką diagnozą?
KA: Podam panu przykład. Co trzy lata jeździmy na międzynarodowe zjazdy organizatorów campów z całego świata. W zeszłym roku spotkanie było poświęcone naukowym podstawom wpływu campów na dzieci. Przedstawiono wyniki badań z różnych krajów, które pokazywały, gdzie są największe problemy. Bardzo ciekawe badania pochodziły z Anglii. Tam dwa związki pracodawców zwróciły się do rządu z tezą, że młodzi ludzie w wieku 19–20 lat nie potrafią pracować. Rzucają pracę w ciągu godziny, dnia. Rząd zlecił badania czterem uniwersytetom, które potwierdziły, że w tej grupie wiekowej brakuje umiejętności pracy zespołowej, koncentracji. Szkoła nie uczy tych kompetencji, a podwórka już nie ma. Młodzi ludzie nie są zmuszani do rozwijania tych umiejętności.
W Stanach Zjednoczonych przez ostatnie 30 lat prowadzono badania, które pokazały, że aktywność społeczna młodych ludzi spadła o 30–40 proc. Studenckie kampusy są puste, kafejki stoją puste, młodzi przestali chodzić na imprezy, mecze. Dla nich relacje są w iPhone'ach. Natomiast campy to miejsce intensywnych relacji. Dzieci muszą się dogadać przy wejściu do toalety, na zajęciach. To jak szklarnia, gdzie rozwój kompetencji społecznych jest bardzo zintensyfikowany. I to jest coś, co możemy zaoferować. Twardych umiejętności, jak żeglarstwa czy tenisa, można nauczyć się gdzie indziej. Ale intensywności społecznej, której uczymy, nie da się znaleźć nigdzie indziej.
KB: Jak kształtuje się popyt na państwa usługi w 2025 r.? Są jeszcze miejsca na campach?
KA: Są, oczywiście. Świadomość rodziców rośnie, ale wciąż jest wiele obaw. Kiedyś mieliśmy więcej siedmiolatków, teraz jest ich mniej. Rodzice boją się, rodzi się też mniej dzieci. Nie mamy badań, ale obserwujemy podobny trend jak w USA. Gdyby rodzice wiedzieli, jak kształcące są te campy, nie mielibyśmy problemu z zapełnieniem miejsc.
KB: A od jakiego wieku można być uczestnikiem?
KA: Siedem lat to dolna granica. Kiedyś mieliśmy programy dla sześciolatków, ale po covidzie rodzice przestali wysyłać tak małe dzieci. Mamy specjalne ośrodki dla młodszych dzieci, gdzie grupy są mniejsze. Natomiast nastolatki potrzebują większych grup.
KB: Na koniec chciałem zapytać o Godło „Teraz Polska”. Chris jest laureatem konkursu, aktywnie używają państwo Godła przy okazji działań promocyjnych.
KA: To było parę lat temu. Ktoś z naszego biura zauważył, że inne firmy mają różne certyfikaty, a my nie. Klient zasugerował, że powinniśmy się o Godło „Teraz Polska” postarać. I tak to się zaczęło. Udział i wygrana w Konkursie były bardzo ważne dla naszych pracowników i klientów. „Teraz Polska” to wciąż jeden z najsilniejszych znaków jakości na rynku.
KB: Tak wynika z badań i cieszymy się, że potwierdza pan nasze wnioski.
KA: Dziękuję, że miałem możliwość podkreślenia naszej kluczowej zasady: najważniejsze, co możemy dać dzieciom, to nauczyć je komunikacji i akceptacji siebie. Reszta to dodatek.