Pierwsza Rzeczpospolita czeka na swoją opowieść

  • Arkadiusz Bińczyk (pierwszy od lewej) i Marcin Rosołowski (trzeci od lewej), autorzy książki
    Arkadiusz Bińczyk (pierwszy od lewej) i Marcin Rosołowski (trzeci od lewej), autorzy książki "Siedem wieków Warszawy" oraz Michał Lipiński i Andrzej Czernek z Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego. Fot. KAKA.media

Tysiąclecie pierwszej królewskiej koronacji w Polsce, przypadające na kwiecień br., zostało przez państwo zignorowane niemal całkowicie. Na sztandar tę rocznicę wzięła prawica, ale również bardziej w formie wytknięcia bierności obecnej władzy niż w formie czynnej. Wolimy pamiętać o rocznicach związanych z Drugą Rzeczpospolitą czy Polskim Państwem Podziemnym niż o Polsce sprzed rozbiorów. Być może dlatego, że pierwszych osiem wieków państwa polskiego wymaga przepracowania w społecznej (i narodowej) świadomości.

Marcin Rosołowski

Zignorowane milenium

Wydawałoby się, że rocznica koronacji Bolesława Chrobrego może być jubileuszem, który połączy ponad podziałami i politycznymi poglądami. Z jednej strony mamy – 60 lat po chrzcie Mieszka I – królewską koronację słowiańskiego władcy. Władcy państwa silnego, które wcześniej sukcesywnie powiększało swoje terytorium. Z drugiej strony ta koronacja to symboliczne wejście Polski do grona państw ówczesnej Europy. Ćwierć wieku wcześniej, gdy Otton III wkładał na skronie Chrobrego swój cesarski diadem, mogłaby się odbyć z niemieckim poparciem i życzliwością. W 1025 r. odbyła się pomimo jasno skonkretyzowanej polityki niemieckiej, której celem była wasalizacja słowiańskiego państwa.

Dlaczego zatem tak małe zainteresowanie jubileuszem, który można było wykorzystać jako okazję do przypomnienia długiej i niezwykle ciekawej historii polskiej państwowości na tle Europy? Na zignorowanie tej rocznicy – potencjalnie świetnej do międzynarodowej promocji Polski – zwrócili uwagę nie tylko prawicowi publicyści, ale też na przykład Estera Flieger z „Rzeczpospolitej”. Na ironię zakrawa fakt, że Muzeum Historii Polski ze świeżo powołanym przez obecną władzę dyrektorem także nie wykazało tu aktywności. Honor władzy uratował jedynie marszałek Szymon Hołownia, który w rocznicę zwołał w Gnieźnie specjalne zgromadzenie posłów i senatorów. Niemniej gest polityczny nie zastąpi działań promocyjnych.

Nie wychodzimy poza rok 1918

Rok 1918 – data, która w 20-leciu międzywojennym miała mniejszą siłę rażenia niż obecnie – jest bardzo promowany. Niestety, często w sposób na tyle niezręczny, że odbiorca nieznający polskiej historii może odnieść wrażenie, że Polska jako byt państwowy powstała niewiele ponad sto lat temu. Im bardziej w głąb naszej historii, tym mniejsze oficjalne, państwowe zainteresowanie znaczącymi rocznicami. Jeszcze, a i to bardziej regionalnie, przypomina się o zwycięskim powstaniu wielkopolskim, o wcześniejszych zrywach w zasadzie tylko przy okazji okrągłych rocznic. Choć 120. rocznica rewolucji 1905 r., mającej wielkie znaczenie dla kształtowania się w szerokich masach tej świadomości, która 13 lat później doprowadziła do odbudowy Polski, przeminęła praktycznie bez echa – jeśli nie liczyć kilkunastu publikacji prasowych i znakomitej książki prof. Tomasza Nałęcza.

Unia lubelska. Jan Matejko

Dwudziesty wiek mamy w miarę przepracowany. Czy zgodnie z faktami – to już inna sprawa. Ujmując rzecz najprościej, przeciętny Polak uważa, że po okresie nicości nagle zdarzył się rok 1918, kiedy to Piłsudski przyniósł Polsce niepodległość. Druga Rzeczpospolita to kraina punktualnych pociągów, rzetelnych urzędników, patriotycznych polityków, COP-u i portu w Gdyni, słowem: istny eden, zniszczony przez spisek niemiecko-sowiecki przy złośliwej bierności Francji i Wielkiej Brytanii. Dalej mamy pięć lat polskiej ofiarności i nieustających zdrad aliantów. Potem bardziej zawiła historia PRL – w zależności od politycznych poglądów: albo 45 lat sowietyzacji, albo 12 lat „błędów i wypaczeń”, a potem kontrowersyjne, ale jednak własne i niepodległe państwo.

O wizje polityczne Polski w czasie rozbiorów spiera się już tylko wąski krąg historyków i pasjonatów, a dzieje sprzed roku 1795 budzą emocje w jeszcze mniejszym kręgu. No, może poza rocznicą uchwalenia Konstytucji 3 maja, która na stale widnieje w naszym narodowym kalendarzu. O micie Konstytucji majowej powiemy więcej dalej.

Dlaczego nie chcemy albo nie potrafimy sięgać w głąb naszej historii?

Najłatwiej zwalić winę na coraz gorsze wykształcenie młodszych pokoleń w zakresie wiedzy historycznej. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że te same pokolenia – choć nie wiedzą wiele o Chrobrym, Żółkiewskim czy Janie Sobieskim – świetnie przyswoiły sobie historię Powstania Warszawskiego. Stało się tak, bo jego data weszła do kalendarza ważnych rocznic historycznych, a samo wydarzenie stało się elementem popkultury.

Półserio można spytać, czy ta niechęć wynika z tego, że wiele wydarzeń sprzed kilku stuleci nie przechodzi testu politycznej poprawności. Nawet taka unia lubelska – niby z jednej strony stworzyła wieloetniczne państwo, ale z drugiej strony przyłączyła do Korony ruskie województwa i litewskie Podlasie. Wyprawa moskiewska? Obecnie zdobycie Kremla jest politycznie poprawne i na lewicy, i na prawicy, ale z drugiej strony mamy fatalną politykę Wazów, która zaprzepaściła szanse na podporządkowanie Moskwy Rzeczpospolitej. Potop szwedzki? Tu jeszcze więcej problemów. Bo najpierw niemała część szlachty poparła najeźdźców, od których jednak odwróciła się, zrażona bezwzględną i rabunkową polityką Szwedów. A sam główny zdrajca, Hieronim Radziejowski, koniec końców wrócił do królewskich łask.

O ile udało się w sferze publicznej skutecznie zmitologizować Drugą Rzeczpospolitą i lata okupacji, a nawet erę zaborów, o tyle z zawiłymi dziejami państwa Piastów i Jagiellonów, a później Pierwszej Rzeczpospolitej tak łatwo by nie poszło. Tym bardziej warto, by je promować. Po pierwsze po to, by uczulić, że historia zwykła się powtarzać, a po drugie, aby obalać pewne mity, które na kanwie dziejów tego okresu są już budowane.

Pierwsza Rzeczpospolita państwem kolonialnym?

Można odnieść wrażenie, że Polska przedrozbiorowa jest obecna bardziej w literaturze popularnej niż w popularyzatorskich, eseistycznych książkach. Na powieściach o dynastii Piastów zbudowała swoją renomę i wielkie nakłady Elżbieta Cherezińska. Popularnością cieszą się powieści o naszych XVII-wiecznych dziejach pióra Jacka Komudy. Komuda, z wykształcenia historyk, zajmuje się Rzeczpospolitą szlachecką nie tylko jako powieściopisarz. Ma na swoim koncie „Warchołów i pijanice”, książkę znakomicie portretującą wysoko urodzonych łotrzyków i sobiepanów, a ostatnio wydał bestsellerowy „Upadek”. To solidna porcja wiedzy o dawnej Polsce, jej obyczajach i systemie rządów, a przede wszystkim o czynnikach, które doprowadziły finalnie do upadku państwa.

Konstytucja 3 maja. Jan Matejko

Jeśli wspomniane utwory literackie i eseistykę uznać za publikacje nie tyle gloryfikujące, co przedstawiające polską przeszłość jako powód do dumy, to na drugim biegunie znajdują się książki przesycone lewicową ideologią. Czternaście lat temu ukazało się „Fantomowe ciało króla” Jana Sowy, proponujące całkowicie odmienną, dla wielu szokującą interpretację dziejów Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Upraszczając tezy autora: polsko-litewskie państwo elekcyjne stopniowo przeistaczało się w federacją państewek magnackich. To zaś blokowało wszelkie próby unowocześnienia, doprowadzając do rozbiorów w wykonaniu unowocześniających się sąsiadów. Pomijając fakt, że Rosję z ery Katarzyny Wielkiej trudno uznać za nowoczesną, to tego rodzaju „neostańczykizm” jest dla autora przede wszystkim punktem wyjścia do ataku na grupę, de facto i de iure, obywateli owej Rzeczpospolitej – na szlachtę.

Trzeba zaznaczyć, że roli magnaterii i mas szlacheckich w destrukcji własnego państwa nie kwestionują autorzy, który zachęcają czytelnika do dumy z tradycji Pierwszej Rzeczpospolitej. Sowa – jako pionier, a za nim i inni lewicowi publicyści – próbują przeciwstawiać „ciemną” polską szlachtę i cyniczną magnaterię rzekomo postępowym zmianom, jakie miały miejsce na zachodzie Europy. Wedle nich w obawie przed postępowymi wpływami z Zachodu w XVIII w. dzieciom szlacheckim zakazywano podróży za granicę. Tymczasem liczba pamiętników i relacji z podróży i pobytów młodych arystokratów i ziemian w państwach zachodniej Europy z tego okresu nie jest bynajmniej mała, podobnie jak ich korespondencja. Nie jest to zresztą jedyna półprawda w pracy Jana Sowy.

Jak owa modernizacja zachodnich państw miała się naprawdę, pokazać może przykład Francji. W Polsce posiadająca prawa obywatelskie szlachta stanowiła, wedle różnych obliczeń, od kilku do kilkunastu procent ludności. We Francji – około jednego procenta. Dola formalnie wolnych, ale zdanych na łaskę dzierżawców chłopów w wielu regionach Francji była koszmarna. W Polsce – zależnie od regionu. Jeśli Polska była państwem głupców i wyzyskiwaczy, to dlaczego w postępowej Francji wybuchła rewolucja przeciwko staremu porządkowi?

I Sowa, i inni lewicowi publicyści próbują na siłę dołączyć Polskę do państw kolonialnych. Co prawda –argumentują – Rzeczpospolita nie miała plantacji i niewolników w Ameryce Południowej czy na Antylach, ale polscy panowie niczym niewolników traktowali ukraińskich chłopów. Stosowanie do realiów XVII w. współczesnych etykiet narodowościowych: Polak, Litwin, Ukrainiec – jest anachronizmem. Jeśli iść za tą (anty)logiką, to Ukraińców wyzyskiwali Ukraińcy: Ostrogscy, Wiśniowieccy, magnateria kresowa, do których znacznie później dołączyli magnaci z innych części Korony. Stawianie znaku równości między poddaństwem chłopów a niewolnictwem jest tak samo zasadne, jak zrównywanie sowieckich łagrów i pracy w angielskich fabrykach w erze Dickensa.

Lewicowa wizja „pańskiej Polski” – kraju idiotów, sadystów i wyzyskiwaczy – ma wiele wspólnego z gloryfikacją ustroju tego państwa. Jest po prostu nieprawdziwym uproszczeniem, które ma wywołać w Polakach poczucie winy i wstydu. To tak, jak obarczanie odpowiedzialnością za upadek państwa przede wszystkim czynników zewnętrznych ma zdjąć z nas przykry obowiązek refleksji nad obywatelską odpowiedzialnością.

Wokół historycznych klisz

Na szczęście żadna historia nie jest czarno-biała. I różne odcienie historii przedrozbiorowej Polski są jej atutem. Budzą emocje i inspirują do dyskusji, która pozwala wyciągać wnioski na przyszłość.

Za przykład mogą posłużyć historyczne klisze, chętnie powielane w publicystyce. Ot, choćby rzekomy cud wieloetnicznej Rzeczpospolitej, w której żyli obok siebie Polacy, Litwini, Niemcy, Ukraińcy. Nie mówiąc o Żydach i Ormianach. Postrzeganie tego w kategoriach globalnej osobliwości wynika z przykładania nowoczesnych miar do dawnych czasów, w szczególności zaś pojęcia narodowości rozumianej jako wspólnota krwi, kultury i języka. Tym, co definiowało podziały wśród ludzi XVI i XVII w., była, po pierwsze, religia, a po drugie – przynależność stanowa. Kresowy magnat, posługujący się na co dzień językiem ruskim, miał nieskończenie więcej wspólnego z polskim właścicielem ziemskim z Wielkopolski niż z ruskim mieszczaninem, o chłopie nie wspominając. Katolicki szlachcic mógłby zaś zareagować bardzo brutalnie na wrzucenie go do jednego worka z herbowym arianinem. Podobnie jak litewski ziemianin na sugestię, że ze żmudzkim chłopem tworzy jeden naród. Co zaś mówić o Polsce – wystarczy znowu przywołać przykład Francji, gdzie dopiero rewolucja zapoczątkowała faktyczną unifikację społeczeństwa pod hasłem jednego narodu. I bynajmniej jej nie sfinalizowała.

Idźmy dalej: złota wolność szlachecka, w przypadku której pamięć mamy często wybiórczą. Jeśli chodzi o polski parlamentaryzm, artykuły henrykowskie – tym lubimy się chwalić. Ale już wolną elekcją nie za bardzo. Tymczasem proces deformacji ustroju Polski i paraliżu państwa przypominał zjazd na rowerze ze stromej góry. Na początku wszystko wygląda pięknie, budzi euforię, ale jeśli w porę nie naciśnie się hamulca, to musi skończyć się katastrofą. Osłabianie władzy królewskiej przy braku możliwości stworzenia innego sprawnego i silnego ośrodka władzy musiało skończyć się tragedią. Na tym tle pierwsze liberum veto posła Sicińskiego nie jest żadnym wypadkiem przy pracy, ale konsekwencją rozkładu państwa. Parlamentaryzm angielski poszedł wszak inną drogą, ale też towarzyszyła temu inna droga rozwoju angielskiego społeczeństwa. Warto więc patrzeć na cały proces i z całego procesu wyciągać wnioski, a nie wybierać sobie tylko to, co wydaje się godne podziwu.

Zahaczmy o czasy saskie, przedstawiane (słusznie) jako dziesięciolecia politycznego upadku i (niesłusznie) jako okres ciemnoty, z którego wydobyła nas w końcu opiekuńcza dłoń oświeconego króla Stanisława Augusta. Biblioteka Załuskich, Collegium Nobilium, wielkie prace historyczne i źródłowe, jak na przykład zbiór praw i konstytucji sejmowych „Volumina Legum” czy do dziś cenny herbarz Kaspra Niesieckiego – to wszystko inicjatywy jeszcze czasów saskich. Nawet wyszydzany tradycyjnie ksiądz Benedykt Chmielowski i jego encyklopedia „Nowe Ateny” nie są żadnym pomnikiem sarmackiej ignorancji, ale pracowicie ułożoną syntezą ówczesnych prac naukowych. Nie do księdza Chmielowskiego należy mieć pretensję o taki, a nie inny stopień rozwoju nauki połowy XVIII w. Mówimy o czasach, gdy „oświecone” dzieła zachodnie z całą powagą traktowały teorie o alchemicznym przemienianiu metali w złoto.

I na koniec kilka słów o narodowym micie Konstytucji 3 maja – przedsięwzięcia mądrych, chcących reformy ojczyzny patriotów, któremu kres położyła rosyjska interwencja. Nie dodaje się jednak tak chętnie, że plan patriotów przypominał dom stawiany na piasku. Założenie, że uwalniając się spod rosyjskiej kurateli, słaba Rzeczpospolita zawiąże sojusz z innym rozbiorowym mocarstwem, Prusami, które to Prusy będą wspierały sąsiada w odbudowie stabilności i uporządkowaniu wewnętrznych spraw, słusznie wydaje się absurdalne. Jaki cel miałyby Prusy, które dwie dekady wcześniej okroiły Polskę, a cały czas miały chrapkę na Gdańsk, we wspieraniu polsko-litewskiego państwa? Skończyło się, jak skończyć musiało: skuteczną interwencją rosyjską, której kibicowały Prusy. Być może tak czy inaczej w ciągu kilku lub kilkunastu lat Polska zniknęłaby z mapy Europy, jednak to nie rozgrzesza naiwności stronnictwa propruskiego.

Jak widać na tych kilku przykładach, jest nad czym dywagować i o co się spierać. Dlatego warto, by polityka historyczna – odwołująca się do rozumu, a nie oparta na kliszach – sięgała dalej niż tylko w wiek XX. Pierwsza Rzeczpospolita może i powinna być dla współczesnych ciekawą lekcją, a także źródłem nowego opowiadania światu o Polsce.

---

Marcin Rosołowski – wiceprezes Fundacji im. XBW Ignacego Krasickiego, współautor m.in. „Świata polskiej szlachty” i „Siedmiu wieków Warszawy”.

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.