Wyborcze "Teraz Polska"
Wielu ludzi (z naszej „lepszej” części świata) uwierzyło w zapowiedziany przez Francisa Fukuyjamę „koniec historii”. Wielu ludziom w Polsce (zadowolonych z przemian ostatniego ćwierćwiecza) łatwo przyszło uwierzyć, że to, co złe, odeszło w przeszłość i przyszłość Polski może już być tylko lepsza.
Wyznawcy globalnej iluzji Fukuyjamy szybko skapitulowali pod naporem nie znoszących sprzeciwu faktów. Natomiast w Polsce życzeniowy stosunek do przyszłości ciągle trzyma się mocno, a nieliczne próby wskazywania na jego zgubny charakter są –- skądinąd wyjątkowo zgodnie –- dezawuowane. Posłańcy trzeźwych opinii piętnowani są przez rządzących, przekonanych, że jedyną receptą na wyborczy sukces jest opowiadanie ludziom świata na różowo. Nie są też oni ulubieńcami aspirujących do władzy, opowiadających z kolei świat na czarno. A skoro taki tylko różowy, czy tylko czarny świat w rzeczywistości nie istnieje (dzięki informacjom od „przyjaciół kelnerów” wiemy, że politycy naprawdę też tak opacznie go nie widzą), świat polityki stał się rozbieżny ze światem rzeczywistym. Siłą rzeczy ten pierwszy musi być światem (politycznie) urojonym.
Może on być dla „normalnych” ludzi interesujący, ale nie może być (i na szczęście nie jest!) wyznacznikiem ich codziennych działań. Gdyby bowiem „normalni” ludzie, tak jak podpowiadają im politycy, mieli np. chcieć wojny z Rosją w trosce o Ukrainę i jednocześnie nie chcieć sankcji wobec Rosji w trosce o jabłka, to musielibyśmy wszyscy żyć – wzajemnie sprzecznymi –- politycznymi urojeniami. Narodowa schizofrenia byłaby wtedy murowana.
Normalność politykom zapewnia to, że niekoniecznie wierzą w to, co publicznie mówią. Zwykłym ludziom zaś, że nie przejmują się zbytnio tym, co mówią do nich politycy.
Tego rodzaju konwencje uprawiania polityki specjalnego sensu nie miały nigdy, ale w lepszych czasach, a szczególnie wśród ludzi zadowolonych z przemian, specjalnie nie szkodziły. Co najwyżej skutkowały wzrostem liczby ludzi żyjących poza polityką, przyrostem niewyborców, czy wyborców głosujących „na złość” (np. w eurowyborach na przeciwników UE).
Trudno jednak o gorszą politykę na trudniejsze czasy jak „polityka plemienna”, której istotą jest rozbijanie zamiast budowania społeczeństwa. W jej efekcie w europarlamencie mamy już swoją antyunijną reprezentację. Dla chcących pocieszenia jest refren „Polacy, nic się nie stało!” – bo gdzie tam jeszcze Korwinowi - Mikke do francuskiego Ruchu Narodowego!
Przed najbliższymi wyborami samorządowymi bój idzie – która partia wygra wybory? A dlaczego ich stawką nie jest jakość samorządów –- we wszystkich gminach, miastach, powiatach i województwach? Wszak to od nich najbardziej zależało będzie (centrala może bardzo przeszkodzić, ale – nawet najlepsza –- niewiele będzie mogła pomóc), jak wydamy te ostatnie wielkie unijne pieniądze. Jeśli rzeczywiście mamy dokonać cudu „innowacyjnej przemiany” Polski (zadanie, które udało się tylko w nielicznych krajach i wymagało o wiele dłuższego wysiłku niż siedem7 lat), to najważniejszym warunkiem jego realizacji jest właśnie jakość przyszłych samorządów.
Jak wybrany w kolejnym roku prezydent i wyłoniony przez zwycięzców wyborów parlamentarnych rząd mają wypełnić to wielkie cywilizacyjne wyzwanie Polski, realizowane najpewniej w znacznie trudniejszych niż dotąd warunkach globalnych, jeśli dzisiaj wszyscy koncentrują się jedynie na zapewnieniu jak największej liczby „swoich” prezydentów, burmistrzów, wójtów i radnych?
Czy polityka zakładająca, że „swój” prezydent czy radny jest lepszy niż „dobry” to odpowiednia polityka na spodziewane trudne czasy?
Może –- bo jeżeli nie teraz, to kiedy? –- jest to właściwy moment na działanie prawdziwie dla wspólnego (nie tylko dla swojego) dobra. Dlaczego nie pod hasłem Teraz Polska?
Dr Jerzy Głuszyński
Socjolog, współzałożyciel i wiceprezes Pentor Research International SA (1991-2011), aktualnie związany z Instytutem Badawczym ProPublicum.