Kiedy chciano w Kaszubów uderzyć, wyciągano trzy „strachy”: separatyzm, katolicyzm i filogermanizm
- Świadomość historyczna, którą w Polsce wynosimy ze szkoły, jest warszawsko-krakowsko-centryczna. Nasza historia – kaszubska – była zupełnie inna.
- Kategoria pogranicza jest tutaj jedną z kluczowych.
- Bodaj najczęściej przywoływaną cechą Kaszubów jest upartość. Mówimy: „uparty jak Kaszuba”.
- W Gdańsku Kaszubi byli uważani za gorszy sort, za ludzi prymitywnych, przeznaczonych do podrzędnych prac.
- Nie doświadczyliśmy całego dzieła polskiego oświecenia. Proszę sobie to wyobrazić: jest rok 1772, jesteśmy w granicach zaboru pruskiego. Wkracza Fryderyk Wielki i zaczyna się zupełnie inna historia.
- Zanim doszło rozstrzeliwań w Palmirach, tutaj już wymordowano tysiące ludzi. Nie było rodziny, w której ktoś nie zostałby zamordowany, ale o tym w ogóle się nie mówiło.
- Z początkiem roku 1945 wkroczyła Armia Czerwona, która szła od Kołobrzegu do niemieckiego Gdańska. Zaczynają się gwałty kobiet, zniszczenia, wywózki kilkudziesięciu tysięcy osób na Wschód. Nazywamy to klęską wyzwolenia.
Z Cezarym Obrachtem-Prondzyńskim rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Kim są Kaszubi? Co ich wyróżnia?
Cezary Obracht-Prondzyński: Kiedyś koleżanka zaprosiła mnie do szkoły, w której pracowała, na spotkanie z dziećmi. To była szkoła podstawowa w małej wsi pod Wejherowem. Nie zapomnę tej wizyty, bo była jedną z trudniejszych. Musiałem w prosty sposób wyjaśnić tak trudne sprawy jak historia i tożsamość Kaszubów. Było to bardzo specyficzne przeżycie, ale oczywiście dosyć ważne, bo dotykało tego, kim w ogóle są Kaszubi – problemu ich tożsamości. A pytanie krąży właściwie od 200 lat. Nie tylko w świecie nauki, ale i w debacie publicznej.
Gdyby ktoś przyjechał na Kaszuby, na przykład z Gdańska do mojego Bytowa, żeby znaleźć jakieś wyróżniki zewnętrzne, to z pewnością natrafiłby na nie w przestrzeni. Zobaczyłby choćby czarno-żółte flagi, gryfy i napisy po kaszubsku. Na pewno przy wjeździe do różnych miejscowości zauważyłby podwójne nazwy na tablicach. Tych zewnętrznych przejawów kaszubszczyzny mamy tutaj całkiem sporo. Pewnie spotkałby się także z folklorem. Może trafiłby też do jakichś instytucji kultury – na Kaszubach jest ich dużo.
Natomiast gdyby przyjrzał się ludziom, to nie dostrzegłby żadnego zewnętrznego symbolu kultury kaszubskiej, bo na co dzień nie chodzimy w strojach regionalnych. Takich strojów zresztą kiedyś nie było. Obecny strój, folklorystyczny, jest strojem świetlicowym, opracowanym w latach 30. i 50. XX w. Dopiero gdyby ktoś tutaj posiedział dłużej, to miałby szansę zetknąć się z odrębnością językową, jednak musiałby wiedzieć, gdzie i kogo słuchać. Na pewno język jest symbolem naszej odrębności, inności.
Grupa Kaszubów w odświętnych strojach we wsi Wdzydze. Fot. NAC
Wcale jednak nie trzeba mówić po kaszubsku, aby uważać się za Kaszubę [przyp. red.: Kaszubi powiedzą „ten Kaszuba”, a nie „ten Kaszub”]. I tu jest drugi element, który nas wyróżnia: dosyć złożona tożsamość. Większość z nas uważa się za Kaszubów albo za Kaszubów i za Polaków – nieważne, w której kolejności. Niektórzy najpierw czują się Polakami, a dopiero potem Kaszubami, ale są też i tacy, którzy uważają się tylko za Kaszubów, a jeszcze inni mówią o narodzie kaszubskim. Jest to dość złożony temat. Nie brakuje również w Polsce, a zwłaszcza za Odrą, ludzi, którzy uważają się za Niemców o korzeniach kaszubskich.
Z całą pewnością tym, co jeszcze nas odróżnia od ludzi spoza Kaszub, jest pamięć historyczna. Świadomość historyczna, którą w Polsce wynosimy ze szkoły, jest, powiedzmy, warszawsko-krakowsko-centryczna. W jakiejś mierze nas ona dotyczy, ale ta nasza historia – kaszubska – była zupełnie inna.
Trzeci wymiar odrębności ma charakter mentalny, dotyczy stereotypów. To są cechy, które sami sobie przypisujemy bądź też inni nam przypisują. Nie zawsze się one potwierdzają. Na przykład jedną z najczęściej przywoływanych cech Kaszubów jest upartość. Mówimy: „uparty jak Kaszuba”. Kolejna cecha to zamknięcie, pewna nieufność, co oczywiście wynika ze specyficznych doświadczeń historycznych. Wszystkie małe grupy wykazują przecież nieufność wobec tych, którzy są na zewnątrz, bo tak je nauczyła historia. Inny stereotyp, bardzo silny zresztą, to pracowitość. I też zaradność. Na ziemiach, gdzie są „laski, piaski i karaski”, czyli las, piasek i karasie w jeziorach, trzeba było być bardzo zaradnym, żeby przetrwać. Właśnie te ciężkie warunki przyrodnicze i historia nauczyły nas zaradności. Jednym słowem jest taki syndrom mentalny, którego my może nie zauważamy wewnątrz swojej grupy, ale ludzie z zewnątrz od razu to wychwytują, kiedy się z nami spotykają.
KB: Określa się Kaszubów mianem ludzi pogranicza, a ta kategoria bynajmniej nie jest przypisana wyłącznie do nich, bo ludzi pogranicza na terenie Polski znaleźlibyśmy więcej. Czy bycie na pograniczu też ma wpływ na tożsamość?
COP: Z całą pewnością. Dlatego że pogranicze, na którym my mieszkamy, Pomorze, w procesie historycznym było miejscem styku różnych państw, z których każde realizowało odmienną politykę etniczną, gospodarczą, kulturową i społeczną oraz wprowadzało swoje regulacje prawne. W ciągu stuleci to się zmieniało, ale jedno było stałe: Pomorze było pograniczem kulturowym. Na tych terenach spotykały się różne etnosy – grupy ludzi o odmiennym poczuciu tożsamości.
Kaszub w starodawnym stroju. W ręku widoczna "krzywula", znak władzy wójtowskiej. Fot. NAC
Jeśli spojrzymy na historię Kaszub, to przecież we wczesnym średniowieczu nazwa Cassubia odnosiła się do zupełnie innych terenów od tych, na których dzisiaj żyjemy. W marcu obchodzimy Dzień Jedności Kaszubów na pamiątkę pierwszego przywołania nazwy Cassubia w dokumencie pisanym. On wcale nie dotyczył terenu, na którym dzisiaj się znajdujemy, ale części Pomorza Zachodniego w okolicach Białogardu. A więc ta pradawna kaszubska kraina położona była dalej na zachód od nas. Patrząc na Pomorze Zachodnie, mówimy – nawiązując do tytułu wielkiego reportażu Józefa Kisielewskiego – że to jest ziemia, która gromadzi prochy. W wyniku zetknięcia z innymi grupami i w związku z wielowiekowym sąsiedztwem kaszubsko-słowiańsko-germańskim przybrała taki właśnie kształt – różnokulturowy. Niemcy na Pomorzu też nie byli jednorodni, monolityczni kulturowo, i to bardzo długo. Co ważne, stosunki między Kaszubami a ludnością niemiecką nigdy nie były równe. Przez setki lat Niemcy stanowili grupę dominującą, właściwie pod każdym względem: politycznym, ekonomicznym, cywilizacyjnym, kulturowym. Przetrwanie społeczności kaszubskiej w takich warunkach było bardzo dużym wyzwaniem. Niekiedy mówi się wręcz o cudzie, ale to ludzie zdecydowali, że chcą przetrwać.
Kaszubi stykali się też z polskimi grupami, ale niekaszubskimi. Zarówno tymi, które były na Pomorzu, jak i osiadłymi nieco dalej. Mam na myśli nasze sąsiedztwa między innymi z Kociewiem, Borami Tucholskimi, ziemią chełmińską, ziemią malborską, Krajną, a przez nie dalej z Kujawami czy Wielkopolską. Z tym wiąże się nasze wspólne doświadczenie okresu zaboru pruskiego.
KB: Już sam rezultat zróżnicowania kulturowego wynikającego z faktu zamieszkiwania przodków na terenie różnych zaborów jest dla wielu współczesnych trudny do pojęcia, a co dopiero tak skomplikowane zaszłości.
COP: Cały dyskurs polityczny w Polsce o niezrozumieniu naszej kaszubskiej specyfiki pokrywa się z tym, jak nie rozumiano również tego, co powiedział kiedyś prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak: że łączy nas – na Pomorzu i w Wielkopolsce – zabór pruski, albo też XIX-wieczne doświadczenie pruskie. Uznano, że gloryfikuje prusactwo, co jest absurdem. Mówił właśnie o tym, że doświadczenie rywalizacji z nim to coś, co wyróżnia zachodnie dzielnice. To jest specyficzne przeżycie, o którym w Polsce się za dużo nie wie. My nazywamy to pruską drogą do kapitalizmu. Doświadczaliśmy tego na naszym północnym pograniczu, które przez bardzo długi czas było przez elity polskie, warszawskie, krakowskie, lwowskie zupełnie nieznane. Wręcz zapomniane i niedostrzegane. Dlatego też ta kategoria pogranicza jest tutaj jedną z kluczowych kwestii. To pogranicze ukształtowało nas i nasze rodziny. Zarówno w sensie językowym, mentalnym czy kulturowym, jak i cywilizacyjnym. Przecież cywilizacja techniczna przychodziła z Zachodu. To ma ogromne znaczenie, bo gdy wkroczyła cywilizacja przemysłowa, bardzo szybko zaczęła zanikać dawna kultura tradycyjna.
Czasami zadaję takie pytanie: dlaczego pierwszy skansen na dzisiejszych ziemiach polskich powstał we Wdzydzach na Kaszubach, a nie gdzieś na Polesiu, Podlasiu czy Podkarpaciu? Odpowiedź jest bardzo prosta. Bo tam to wszystko bardzo długo trwało, do dzisiaj jeszcze w wielu przypadkach trwa. Kiedy jedziemy na Podlasie, to widzimy wsie, które są pięknymi skansenami, czyli drewnianymi osadami zachowanymi tak, jak to dawniej wyglądało (co nie jest oceną, tylko opisem). U nas one po prostu zniknęły. Już na początku XX w. dawnych chałup, budowanych w tradycyjnym modelu, było bardzo niewiele. Proces modernizacji przebiegał tutaj bardzo intensywnie. Wynika to też z wielu innych czynników, jak chociażby z faktu, że jest to pogranicze, w bardzo dosłownym rozumieniu. Mam na myśli granice, które dzieliły nas w dwudziestoleciu międzywojennym, o czym często się zapomina i czego się kompletnie nie rozumie. Przykładem tego niezrozumienia są błąkające się ciągle w propagandzie wypowiedzi o tym, jakim to skandalem jest postawienie znaku i nadanie węzłowi komunikacyjnemu przy obwodnicy Gdańska nazwy „Rondo Graniczne Wolne Miasto Gdańsk – Rzeczpospolita Polska (1920–1939)”. Wielu pytało: czemu to ma służyć? Czy rehabilitacji zaszłości historycznych? Jest to oczywiście absurd, bo ludzie, którzy tam mieszkają, cały czas mają w tym miejscu swoje korzenie. To była ich inicjatywa, bo dla nich ta granica i fakt, czy ich rodzina znajdowała się po tej stronie granicy, czy po tamtej, miały kolosalne znaczenie. Nie tylko w okresie międzywojennym, ale i w czasie wojny, i po wojnie. To samo dotyczy terenów po zachodniej stronie granicy polsko-niemieckiej z okresu międzywojennego.
Ja mówię do pana z części niemieckiej, czyli tej, która była w granicach Niemiec, a więc nominalnie na Ziemiach Zachodnich i Północnych, bo mieszkam na ziemi bytowskiej. Ale dla Kaszubów, którzy tutaj mieszkali, tworzyli Związek Polaków w Niemczech, otwierali polskie szkoły, to doświadczenie bycia po tej stronie granicy było bardzo ważne nie tylko w okresie międzywojennym. W czasie wojny zapłacili ogromną cenę za swoją tożsamość i przywiązanie do polskości. Byli wtedy straszliwie mordowani, więzieni, wyrzucani ze swoich gospodarstw itd. Ale równie tragiczne jest to, że po wojnie byli często nierozumiani, przez co znaczna ich część wyjechała do Niemiec. Zresztą podobnie jak gdańszczanie, którzy w 1945 r. zdecydowali się pozostać w swoim mieści. Oczywiście w Polsce albo się tego nie wie, albo nie chce się tego wiedzieć.
KB: Czy stąd, że „nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć” biorą się też takie trochę nieprzychylne komentarze części publicystów i polityków odnośnie deklarowania dwutorowej tożsamości czy identyfikowania się z mniejszością narodową lub etniczną w ostatnim spisie powszechnym?
COP: Dlaczego zastrzegamy, że trochę nieprzychylne? Z Kaszubami to jeszcze jest pół biedy. W poprzednim spisie w 2011 r. część osób, trochę ponad 16 tys., zadeklarowała wyłącznie tożsamość kaszubską, natomiast zdecydowana większość, około 216 tys. – tożsamość kaszubską i polską. I powiedzmy, że to jest jeszcze do przełknięcia, aczkolwiek bardzo długo się staraliśmy, wręcz walczyliśmy, o to, żeby w ogóle była możliwość składania podwójnej deklaracji. Zobaczymy, jak będzie teraz. Wiedzieliśmy z badań socjologicznych, że ta tożsamość kaszubska jest złożona, więc powinno być możliwe wypełnienie deklaracji zgodnie z faktycznymi odczuciami i poczuciem przynależności. Wystarczy porównać wyniki z 2002 r., kiedy podczas spisu nie było takiej możliwości i trzeba było wybrać tylko jedną tożsamość. Wtedy 5 tys. osób zaznaczyło narodowość kaszubską. Państwo polskie, tak konstruując spis, zafundowało sobie powstanie narodowości kaszubskiej! A gdy w 2011 r. pojawiła się możliwość podwójnego złożenia deklaracji, od razu sytuacja się zmieniła i tożsamość kaszubską zadeklarowało wielokrotnie więcej osób.
Kaszub podczas gry na sprzypcach. Fot. NAC
Na Kaszubach od dawna istnieje stowarzyszenie osób narodowości kaszubskiej Kaszëbskô Jednota. Zostało zarejestrowane i funkcjonuje w ramach polskiego porządku prawnego, a przecież naród kaszubski nie jest uznawany przez państwo polskie jako odrębny naród. W ustawie o mniejszościach narodowych i etnicznych z 2005 r. nie jest on wymieniony. Zatem w świetle ustawy z 2005 r. Kaszubi nie są narodem czy mniejszością narodową, ale organizacja narodowa funkcjonuje. Natomiast Ślązakom państwo polskie konsekwentnie i z ogromną determinacją tego odmawia. Jak można pogodzić te sytuacje w ramach tego samego porządku prawnego? To jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Ta odmowa wynika zapewne z jakiegoś ogromnego przewrażliwienia, nie boję się powiedzieć, że o charakterze nacjonalistycznym.
My na szczęście jesteśmy w innej sytuacji, mamy określony status – jesteśmy uważani za grupę używającą języka regionalnego. Części osób to nie satysfakcjonuje. Ale dlaczego odmawia się statusu języka regionalnego Ślązakom? Albo Wilamowiczanom, którzy są naprawdę nieliczni? Zamiast się cieszyć, że ktoś ten język w ogóle zna, rozumie, pielęgnuje i kultywuje – odmawia się im prawa do uznania tego języka za język regionalny.
KB: Mieliśmy i mamy w pewnym sensie ujednoliconą narrację historyczną w edukacji odnośnie wpływu zaborów na naszą późniejszą historię. Powiedziałbym, że w szkole średniej koncentrujemy się na zaborze rosyjskim, z racji dominującego ducha Mickiewiczowskiego. Później, na studiach, ze względu na wpływ intelektualny na całą naukę XX w. uczonych z Uniwersytetu Lwowskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego i de facto repolonizację tych uczelni po połowie XIX w., poznajemy konteksty zaboru austriackiego i specyfikę Galicji. A na zabór pruski brakuje trochę czasu. Pojawiają się wprawdzie w mainstreamie objaśniające dzieła kultury, jak choćby „Kamerdyner” Filipa Bajona czy przede wszystkim twórczość Güntera Grassa, ale jak widać, nawet osoby wykształcone mają problem ze zrozumieniem wpływu Kaszubów i Pomorzan na ten pejzaż, który określamy mianem polskiej kultury.
COP: Zgadzam się. Nadal się nie rozumie, jak wielka praca została tu wykonana i jak specyficznie ona przebiegała. Pierwsza rzecz, która nas bardzo różni, to fakt, że my na Pomorzu Gdańskim nie doświadczyliśmy Sejmu Wielkiego, Konstytucji 3 maja, Komisji Edukacji Narodowej – całego dzieła polskiego oświecenia. Epoka stanisławowska jest poza nami. Proszę sobie to wyobrazić: jest rok 1772, jesteśmy w granicach zaboru pruskiego. Wkracza tu Fryderyk Wielki i zaczyna się zupełnie inna historia. Inaczej wyglądają kwestie administracyjne, polityczne, ekonomiczne, podatkowe czy sprawy armii. Powiem więcej, tylko południowa część Pomorza, ziemia chełmińska, znajduje się na krótko w Księstwie Warszawskim. Wobec tego my całego oświecenia w kulturze i edukacji nie doświadczamy. Nasi, jeśli służą, to tylko w armii pruskiej. Jak robią karierę, to w pruskiej administracji. Zresztą Prusacy stworzyli specjalne szkoły kadetów w Słupsku i Chełmnie, aby przyciągać szlacheckich synów i czynić ich – poprzez możliwość kariery w armii – lojalnymi obywatelami i poddanymi. A potem zaczynają się wielkie reformy pruskie, które wprowadzają m.in. obowiązek szkolny. W Prusach Zachodnich był on już w latach 20. XIX w. Bardzo szybko nastąpił proces alfabetyzacji, jednak w języku niemieckim. A więc my wkroczyliśmy w kulturę języka pisanego poprzez szkołę niemiecką. Tu w bardzo ograniczonym stopniu uczyło się języka polskiego, sprowadzając to z czasem przede wszystkim do nauczania religii, co również konsekwentnie redukowano. Powstały natomiast gimnazja – klasyczne, niemieckie gimnazja, które dawały maturę. Potem można było kontynuować naukę na świetnych uniwersytetach, ale to wszystko były studia niemieckie.
Tak weszliśmy w kulturę światową, bo Niemcy, zwłaszcza po wojnie w latach 1870–1871, stały się najpotężniejszym państwem w Europie. I to nie jest żadna afirmacja, tylko stwierdzenie faktu. Pod względem cywilizacyjnym i kulturowym, w dziedzinie filozofii, literatury i wielu innych. Niemcy stały się ogromną maszyną zasysającą młodych ludzi. Można było robić wielką karierę, pod jednym warunkiem: trzeba było stać się Niemcem. Dla młodego wykształconego Kaszuby czy Pomorzanina były tylko trzy ścieżki, które pozwalały mu nie być Niemcem; mógł zostać księdzem, lekarzem albo adwokatem. Ten ostatni zawód nie cieszył się wtedy zresztą tak wysokim prestiżem jak dziś. Jeśli chciało się być nauczycielem, już od szkoły podstawowej trzeba było być Niemcem. Podobnie – urzędnikiem lub wojskowym. Takie osoby w organizacjach polskich mogły działać tylko konspiracyjnie, pod pseudonimem, a i to nie chroniło ich przed szykanami. Mówię o tym, żeby dać wyobrażenie poziomu determinacji tej młodzieży, która kształciła się na przykład w tajnych kółkach filomackich. Nasza inteligencja wykształciła się w kulturze polskiej w sposób nielegalny. Młodzież gimnazjalna albo studencka za uczestniczenie w tajnych kołach płaciła często swoją karierą, „skazą” na biografii lub po prostu trafiała do więzienia.
KB: Pan profesor bada proces narodzin rodzimej inteligencji kaszubskiej. Jaka była jej specyfika?
COP: Oczywiście znaczną część tej inteligencji stanowili księża. Jeśli się chciało być księdzem, trzeba było najpierw skończyć gimnazjum, mieć maturę, a jeszcze potem pójść do seminarium. To był efekt polityki – najpierw państwa pruskiego, a potem niemieckiego. Znaczna część osób uczących się w seminariach szła na studia uniwersyteckie. To byli bardzo dobrze wykształceni, świetnie zorientowani w ówczesnej kulturze ludzie. Jest jeszcze jedna rzecz, która różni kaszubską inteligencję nawet od wielkopolskiej, nie mówiąc już o pozostałych częściach kraju. Mianowicie miała ona głównie pochodzenie ludowe. Po prostu ziemiaństwa polskiego i większej szlachty było na Kaszubach bardzo niewiele. To są synowie gburów, czyli bogatych gospodarzy, których stać było, aby wykształcić swoich synów, a z czasem również córki. A trzeba pamiętać, że za edukację powyżej szkoły elementarnej trzeba było płacić. W 1848 r. powstało Towarzystwo Pomocy Naukowej, które miało ogromne zasługi w wykształceniu inteligencji kaszubskiej i polskiej na Pomorzu.
Rok 1848 to kolejna data, która w historii Polski jest właściwie nieobecna, ale dla Wielkopolski i Pomorza jest jedną z najważniejszych. U nas z Wiosną Ludów związany jest nie tylko proces odrodzenia narodowego, ale też pojawienie się „sprawy kaszubskiej”, co było związane z wystąpieniem Floriana Ceynowy – ojca regionalizmu kaszubskiego.
KB: Jaki wpływ na postrzeganie kaszubskości i Kaszubów miał Günter Grass?
COP: Jego genealogia jest dosyć złożona. Ewidentnie ma kaszubskie korzenie po stronie matki. Pochodziła ona z Kaszubów, którzy przybyli do Gdańska, ówczesnej wielkiej metropolii, która przyciągała ludzi nie tylko z terenów nadbałtyckich. Tam była praca i szansa na awans. Stykały się różne etnosy i religie, na przykład wyznania protestanckie i katolicyzm. To też jest specyficzne dla Pomorza. Na naszym terenie nie można było powiedzieć, że Polak to katolik, a Niemiec to ewangelik, bo było też tutaj całkiem sporo Niemców wyznających katolicyzm i Polaków-Kaszubów będących ewangelikami.
W Gdańsku Kaszubi byli jednak uważani za ten gorszy sort, za ludzi prymitywnych, przeznaczonych do podrzędnych prac. Mieszczańska kultura Gdańska miała w sobie silny komponent wyrażania wyższości wobec przybyszów, szczególnie tych z prowincji.
Stąd właśnie u Grassa podwójny opis i zdystansowanie się do tej „wielkiej” kultury mieszczańskiej Gdańska. Uważał, że zdradziła ona swoje ideały i uległa zhitleryzowaniu. Pisarz zatem przyjął w „Blaszanym bębenku”, swojej najważniejszej powieści, podwójną perspektywę: z jednej strony osoby niepełnosprawnej, wykluczonego Oskara, a z drugiej – kaszubską. Celowo rzucił gdańszczanom w twarz: Ich bin eine Kaschuben – „Jestem Kaszubą”, wyraźnie akcentując, że jest z tych najgorszych, z tych podległych, niezauważanych. Grass, wykorzystując element kaszubskości, bardzo trafnie określił swoją tożsamość i narrację, przyjmując postawę sprzeciwu albo – lepiej – kontrapunktu dla dawnych tradycji Gdańska. I oczywiście nadał temu wyjątkowy charakter artystyczny, który stał się czymś niezwykle ważnym dla samych Niemców, ponieważ Gdańsk był pewnym symbolem, często nierozumianym – przez ową swoją złożoność – również w Niemczech. I oto nagle przychodzi ktoś, kto opisuje w „Blaszanym bębenku”, ale też w innych tekstach, jakieś dziwne rzeczy kaszubsko-polsko-niemiecko-bałtyckie… I Bóg wie jeszcze jakie. To jest swego rodzaju zamknięty kosmos. Ale kiedy już to poszło w świat, okazało się przekazem uniwersalnym. I jednocześnie niezwykłym nośnikiem zainteresowania Kaszubami.
Zauważyłem taki proces: dawniej Niemcy wywodzący się z Gdańska, na przykład katolicy, oraz ich rodziny w Gdańsku uciekali od kaszubskości, właśnie po to, żeby nie być stygmatyzowanymi. A potem, gdy przyszła moda na kaszubskość i stała się ona popularna, ciekawa, a nawet intrygująca – było to na początku lat 90. XX w. – nagle zaczął się proces odwrotny. Dobrze było podkreślić, że „moja babcia to była z Wejherowa” albo „z mojej rodziny do Gdańska ktoś przybył z Kartuz”. Okazało się, że kaszubskość może być zasobem kulturowym, do którego warto się odwołać i przyznawać. Nawet jest czymś ciekawym, z czym możemy się identyfikować i co nie jest już dziwne, prymitywne.
Można powiedzieć, że Grass działał na dwie strony. Na pewno dzięki niemu Kaszubi stali się rozpoznawalni w Niemczech. Jego pisarstwo stało się swego rodzaju pomostem, który umożliwił lepsze zrozumienie tego, co się działo w tej części świata. Poza tym wielu Niemców zaczęło się przyznawać do swoich korzeni.
Ale oczywiście to było bardzo ważne również dla Kaszubów. No i dla gdańszczan. Niezależnie od tych wszystkich kontrowersji, które były związane z biografią pisarza, fakt, że wprowadził on Kaszubów do kultury światowej, miał dla nich, dla nas, wielkie znaczenie. Poza tym wojenne doświadczenia i trudne wybory Güntera Grassa, których się potem wstydził, stały się asumptem do pisania i pokazywania rzeczy, które są niejednoznaczne, których nie da się prosto rozstrzygnąć w kategoriach białe – czarne, bo nic takim nie jest. Zwłaszcza na pograniczu.
KB: Ofiara Kaszubów za deklarowanie polskości mieści się w tej dyscyplinie, którą bada pan profesor, a która zwie się kulturą pamięci kaszubskiej.
COP: Wyjdę może tutaj od hasła, które swego czasu bardzo silnie rezonowało w opinii publicznej: „dziadek w Wehrmachcie”. Wbrew pozorom ono nie dotyczyło konkretnego polityka, ale dziesiątek, jeżeli nie setek tysięcy nie tylko Kaszubów, ale w ogóle Pomorzan. I nikt nas za to nie przeprosił. A wszyscy staliśmy się ofiarami tej manipulacji. W czasach okupacji inaczej się sprawy miały w Wolnym Mieście Gdańsku, inaczej na terenie województwa pomorskiego, które należało do Rzeczpospolitej przed 1939 r., a jeszcze inaczej na ziemiach, które znajdowały się w Republice Weimarskiej i III Rzeszy. Jeżeli analizujemy sytuację w Wolnym Mieście Gdańsku, to kaszubscy czy polscy członkowie Polonii gdańskiej już w pierwszych godzinach od wybuchu wojny płacą ogromną daninę krwi. Są więzieni, trafiają do Victoriaschule, potem idą do Stutthofu, gdzie budują pierwszy obóz koncentracyjny na terenie dzisiejszej Polski, który działał najdłużej, bo do maja 1945 r. Jednocześnie obywatele Wolnego Miasta Gdańska automatycznie stają się obywatelami Rzeszy, o czym w Polsce się nie wie. Nie dawano im wyboru. Po klęsce pod Stalingradem Niemcy szukają żołnierzy i sięgają oczywiście po tych, których do tej pory prześladowali. Wielu dostało wtedy powołanie.
Kiedy wybuchła afera z „dziadkiem z Wehrmachtu”, zadzwoniła do mnie dziennikarka z Warszawy i zapytała: „Czy on mógł nie iść do armii?”. Odpowiedziałem jej: „Proszę pani, był obywatelem tego państwa. Chciał, nie chciał, dostał wezwanie do armii. Co miał powiedzieć? Gdyby się nie zgłosił, zostałby uznany za dezertera. Poszedłby pod ścianę, a jego rodzina do Stutthofu!”. Chciałbym zobaczyć tych dzisiejszych bohaterów, którym tak łatwo przychodzi mówić, że powinien zrobić to czy tamto. W okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie, włączonym do Rzeszy i nietraktowanym jako terytorium okupowane, jego gauleiter Albert Forster w marcu 1942 r. wydał dekret mówiący o obowiązku wpisania na niemiecką listę narodowościową (DVL). Kto jej nie podpisał, uznawany był za wroga Rzeszy. Każdy dostawał kwit i musiał do niego wpisać wszystkie swoje dane. Trafiały one do urzędników, którzy je analizowali i decydowali, czy się ktoś kwalifikuje i do której grupy go wpisać. Jeśli urzędnik chciał się wykazać, to w jego powiecie blisko 90 proc. osób zostało wpisanych na ową listę (np. w chojnickim). Wpis wiązał się z tym, że młodzi mężczyźni byli przymusowo wcielani do wojska niemieckiego. W sumie z Pomorza było to kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Wielu z nich nigdy z tej armii nie wróciło. Wielu dezerterowało i wkraczało do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, ale w takiej sytuacji zwykle zmieniano nazwiska. Dlaczego? Bo gdyby trafili do niewoli niemieckiej, to tutaj, na terenach administrowanych przez Niemców, całe rodziny zostałyby wymordowane. Żeby to zrozumieć i mówić coś na ten temat, trzeba wiedzieć, co się działo na Pomorzu.
Przywołał pan film „Kamerdyner”. Wielu ludzi nie rozumie tej sceny, kiedy są rozstrzeliwania, bo nie pada nazwa Piaśnicy. Tam ludzie chodzą w pasiakach albo w szpitalnym ubraniu. Trzeba wiedzieć, że w Piaśnicy mordowano tysiące ludzi, w tym osoby niepełnosprawne umysłowo zwożone były prosto ze szpitali z całych Niemiec. Mordowano tam też miejscową inteligencję. Szacuje się, że na Pomorzu jesienią 1939 r. wymordowano kilkadziesiąt tysięcy osób. Dzisiaj używa się nazwy zbrodnia pomorska, my często mówimy: Krwawa Pomorska Jesień. Moja mama w okresie PRL, kiedy w telewizji w dzienniku padały informacje, że złożono kwiaty w Palmirach w miejscu pierwszych masowych rozstrzeliwań na ziemiach polskich – wychodziła z pokoju. Nie dlatego, że nie przejmowała się Palmirami, ale dlatego, że zanim doszło do pierwszego rozstrzelania w Palmirach, tutaj już wymordowano tysiące ludzi. Nie było rodziny, w której ktoś nie zostałby zamordowany, ale o tym w ogóle się nie mówiło. Proszę sobie to wyobrazić. Nauczyciele, listonosze, urzędnicy, wojskowi, policjanci, księża, samorządowcy, członkowie Polskiego Związku Zachodniego. Zdarzało się i tak, że przyszedł sąsiad Niemiec – a proszę pamiętać, że tu była silna mniejszość niemiecka – i powiedział: „Uciekaj, bo jutro po ciebie przyjdę”. Ale to były rzadkie przypadki. Częściej nie było żadnego ostrzeżenia. Wszędzie są miejsca masowych zbrodni. W ślad za tym szło odbieranie gospodarstw, rzemieślniczych warsztatów, kamienic, mieszkań. Ludzie byli stąd wyrzucani. Ponad sto tysięcy osób z Pomorza zostało wysiedlonych, wywiezionych, na przykład na Podlasie. Wielka wdzięczność dla tych ludzi na Podlasiu, którzy sami będąc biednymi, zaopiekowali się tymi, którzy zostali właściwie wypędzeni z Pomorza. To są wszystko fakty praktycznie nieobecne w ogólnopolskiej świadomości.
KB: A jak było w 1945 r.?
COP: Z początkiem roku wkroczyła tutaj Armia Czerwona, która szła od Kołobrzegu do niemieckiego Gdańska. Zaczynają się gwałty kobiet, zniszczenia, wywózki kilkudziesięciu tysięcy osób na Wschód. My to nazywamy klęską wyzwolenia. Dramat polegał na tym, że czasami ludzie wychodzili z więzienia niemieckiego czy ze Stutthofu, by zaraz trafić w ręce sowieckie, a następnie zostać wywiezionym do dalekiego, obcego kraju. Ponieważ nie można było wówczas napisać, że ktoś umarł po wywiezieniu na Sybir, to w nekrologach publikowanych w prasie pomorskiej używano właśnie tej frazy: umarł w dalekim, obcym kraju.
Co więcej, wobec tych, którzy byli obywatelami Rzeszy, działaczami Związku Polaków w Niemczech albo Gminy Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, państwo polskie postanowiło przeprowadzić proces weryfikacji. Ci, których rodziny siedziały w więzieniach hitlerowskich, musieli teraz iść do komisji weryfikacyjnej, żeby udowodnić swoją polskość. A jeśli chciano im odebrać gospodarstwo albo warsztat, to uznawano ich za Niemców i wysiedlano. Natomiast na tych, których wpisano na niemiecką listę narodowościową na byłym obszarze województwa pomorskiego, czekała rehabilitacja (już samo to słowo pokazywało, że muszą oni udowodnić lojalność wobec Polski).
Losy ludności na tym terenie po 1945 r. bywały bardzo trudne, zwłaszcza tzw. autochtonów, a więc dawnych obywateli Niemiec czy też Wolnego Miasta Gdańska. Doświadczyli tak wielu krzywd, że po 1956 r. z byłego Wolnego Miasta za Odrę wyjechało ponad 15 tys. osób. I często były to rodziny zasłużone dla polskości, ale miały już dość tego, co je spotykało po wojnie.
Przytoczę jeden przykład, ale takich sytuacji było dużo więcej. W Gdańsku działała specjalna komisja, która zbierała relacje od mieszkańców. Oto na początku 1947 r. pewien gdański kupiec, działacz Polonii gdańskiej, już wcześniej pozytywnie zweryfikowany, został zaaresztowany przez UB pod zarzutem „przynależności do partii hitlerowskiej i mordowania Polaków”. Dopiero później okazało się, jakie były prawdziwe powody. Relacjonował tortury, jakim został poddany, aby wydał resztki swojego majątku. Opis jest straszny – chcąc wydobyć informacje o kosztownościach, bito ofiarę po wszystkich częściach ciała i przypiekano żelazną sztabą. A nawet gdy pod wpływem męczarni oddał, co posiadał, to i tak nadal przez sześć miesięcy był przetrzymywany w obozie pracy, gdzie znów znęcano się nad nim. Zwolniono go dopiero w wyniku interwencji komisji weryfikacyjnej. Najważniejsze jednak, jak tłumaczyli oprawcy konieczność odebrania mu kosztowności. Zacytuję relację: „Oficer ten wyjaśnił mi jeszcze, że Polacy są biedni i dlatego wszystkie złoto i wszelkie wartościowe rzeczy na odbudowę państwa są przeznaczone i dlatego zarekwirowane”. W ten sposób zwykły bandytyzm tłumaczono interesem państwa!
To są wstrząsające relacje, które oczywiście w wyniku cenzury nie wydostawały się na światło dzienne. Ale ci, którzy mieli wiedzieć, wiedzieli. A suma takich doświadczeń spowodowała, że po kilku latach spędzonych w PRL znaczna część gdańszczan wyjechała. A dodam, że prześladowania czy przykre sytuacje nie były tylko skutkiem działań UB. Także nowych polskich sąsiadów, którzy nie rozumieli lokalnej specyfiki.
Dlatego kiedy słyszę dzisiaj ludzi wzmożonych patriotycznie, którzy mówią, że w Gdańsku pielęgnuje się tradycje Wolnego Miasta Gdańska, a winno się pielęgnować tradycję polską – robi mi się niedobrze. Bo właśnie tacy wzmożeni nacjonalistycznie ludzie wyrządzili wiele krzywdy tym, którzy przetrwali tutaj wojnę. A na pograniczu sytuacja zawsze jest złożona.
Podobnych opowieści mógłbym przytoczyć wiele także z drugiego końca Kaszub, z ziemi bytowskiej. Stąd z kolei masowo migrowano w latach 70. XX w. I choć motywy były głównie ekonomiczne, to jednak towarzyszyło temu ogromne rozczarowanie życiem w Polsce.
KB: Jakie zatem określenie najlepiej oddaje kaszubską kulturę pamięci: zapomnienie, pamiętanie, pojednanie, niezgoda?
COP: Zawsze w takich sytuacjach przywołujemy bardzo ważne i symboliczne wystąpienie Lecha Bądkowskiego – żołnierza polskiego Września ’39, kawalera Orderu Virtuti Militari, opozycjonistę, literata i kaszubskiego działacza, jednego z liderów ruchu kaszubskiego. Otóż 1 września 1979 r. Lech Bądkowski był na posiedzeniu PEN Clubu w Warszawie. Na tym wystąpieniu, w rocznicę wojny, powiedział – zacytuję, bo to wyjątkowe słowa: „Dla bojaźliwych nie ma litości. Chcę zatem powiedzieć wyraźnie, świadom odpowiedzialności, w czterdziestolecie początku wojny narodów świata, w którą wejść musieliśmy dla obrony Rzeczpospolitej Polskiej: czas na rzeczywiste pojednanie między Polakami i Niemcami. (…) Chciałbym, aby obchód wybuchu wojny, jak też jej końca, umacniał w nas wolę wzajemnego zrozumienia, które jest podwaliną pokoju i pogodzenia się, i chciałbym, żeby nie rozjątrzał w nas uczuć wrogich – przeciw komukolwiek; żeby najgorsze w historii Polski doświadczenie nie porażało naszej wyobraźni, która wespół z rozumem musi pracować na rzecz przyszłości. Pamiętać o wszystkim – tak, nienawidzić – nie”. Zapomnienie byłoby dla niego oznaką słabości. Ale pamięć nie powinna prowadzić do nienawiści. To słowa niezwykle ważne także dzisiaj. Również dlatego, że wojna była najtragiczniejszym doświadczeniem, jakie spotkało Kaszubów. Cały czas żyjemy w jej cieniu, bo jej skutki stale nas dotykają.
Przez cały okres PRL Kaszubi, w tym działacze skupieni w Zrzeszeniu Kaszubsko-Pomorskim, byli stygmatyzowani przez władze, które traktowały nas bardzo podejrzliwie. Kiedy chciano w nas uderzyć, to wyciągano trzy „strachy”. Pierwszym był separatyzm. Drugim – katolicyzm i religianctwo. Trzecim – filogermanizm. A jak się separatyzm połączyło z filogermanizmem, to wychodziła niemieckość. W 1961 r. przeprowadzono akcję SB skierowaną przeciwko działaczom kaszubskim, m.in. Janowi Rompskiemu, który był żołnierzem Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski” i polskim konspiratorem, za co siedział w Stutthofie. W obliczu rewizji i oskarżeń napisał dramatyczny list, w którym twierdził, że to, iż oskarżają go o separatyzm, jeszcze by zniósł, ale że go jako członka „Gryfa”, torturowanego w Stutthofie za sprawę polską, oskarżają o sprzyjanie Niemcom, tego znieść nie może.
Podchodzimy realistycznie do relacji z Niemcami, bo wiemy, co Pomorze zawdzięcza modernizacji w ramach państwa niemieckiego. Ale mamy też pełną świadomość, jak trudna, i często katastrofalna, była historia relacji z Niemcami. My tego nie zapominamy, ale ciągle się nas podejrzewa o sprzyjanie im, nadmierną skłonność wobec tego, co niemieckie. Widać to też dzisiaj w absurdalnych oskarżeniach wobec Gdańska. Są dziennikarze, którzy potrafią napisać, że gdy przyjeżdżają do Gdańska, to wszędzie dostrzegają niemieckość… A już szczególnie to widać, gdy piszą i mówią o Donaldzie Tusku, który jest stale oskarżany o bycie Niemcem. Co jest wręcz niedorzeczne, choćby dlatego, że jego rodzina przeszła proces weryfikacji. Ile jeszcze razy ma udowadniać swoją polskość i lojalność wobec państwa polskiego?
A nawet gdyby nie uważał się za Polaka, to co z tego? Czy polskim patriotą i dobrym polskim obywatelem nie może być Rosjanin, Ukrainiec, Niemiec, Rom czy ktokolwiek inny? Nie może być? To jest absurdalne. Ale też każe zapytać, co się z nami dzieje.
Ilu już ludzi wyjechało z Polski, bo źle się tutaj czuło? To było doświadczenie mojej młodości: cały czas ktoś wyjeżdżał do Niemiec. Mnóstwo osób z mojej rodziny, wielu moich przyjaciół tam mieszka. Często się śmiejemy z tego wzbudzania paniki antyniemieckiej, ale jednocześnie nas ona przeraża, bo jest nieprzyjemna i wręcz niebezpieczna. Jak nas wywalą z tej Unii albo my sami z niej wyjdziemy, albo zawieszą nas w strefie Schengen, to rodziny, dziś rozdzielone niewidoczną granicą, przeżyją szok. Dzisiaj możemy bez problemu pojechać w odwiedziny do bliskich w Bremie czy Hamburgu – i to jest ważne. Pomijam samorządy czy biznes. Gdy więc zawali się Schengen – będzie katastrofa. Niechęć wobec Niemców i Niemiec, naszego głównego partnera, działa absolutnie na szkodę Polski. Zarówno w sensie społecznym, kulturowym, jak i ekonomicznym. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Daleko odeszliśmy od spraw kaszubskich. Ale może nie. Bo to jest także nasze doświadczenie. Nasze obawy. I nasze poczucie odpowiedzialności za bieg spraw polskich.
Cezary Obracht-Prondzyński, prof. zw. dr hab., socjolog, antropolog, historyk. Pracuje w Instytucie Filozofii, Socjologii i Dziennikarstwa Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie jest kierownikiem Zakładu Antropologii Społecznej, a w latach 2005-2012 był dyrektorem tegoż Instytutu. Jego zainteresowania badawcze dotyczą głównie problematyki mniejszości narodowych i etnicznych, kulturowych problemów współczesności, kultury Kaszub i Pomorza, polityki regionalnej. Jest autorem lub współautorem 30 książek, redaktorem lub współredaktorem ponad 20, autorem kilkuset artykułów naukowych, popularnonaukowych, publicystycznych.
W latach 1995-2000 był redaktorem naczelnym miesięcznika „Pomerania”. Jest współzałożycielem a obecnie prezesem Instytutu Kaszubskiego oraz członkiem kilku innych towarzystw naukowych:, Gdańskiego Towarzystwa Naukowego, Towarzystwa Naukowego w Toruniu, Polskiego Towarzystwa Socjologicznego (członek Zarządu Głównego). Ponadto jest animatorem kultury oraz członkiem kilku organizacji społecznych, w tym przede wszystkim Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego.