Jak bezpiecznie mówić o bezpieczeństwie. Felieton Marcina Rosołowskiego
Założę się, że pojęcie bezpieczeństwa, uzupełniane o różnorakie przymiotniki, będzie głównym motywem kampanii przed wyborami prezydenckimi. I, jak zwykle przy okazji politycznych kampanii (które w Polsce przypominają raczej freak fight), mam obawę, czy skutki nadużywania ważnych pojęć nie będą negatywne.
Nie da się ukryć – przez wiele lat żyliśmy w przyjemnym złudzeniu. Wielu z nas gotowych było uwierzyć, że w śmieszącym dziś Fukuyamowskim twierdzeniu o „końcu historii” faktycznie było coś na rzeczy. Niestety, rzeczywistość z roku na rok weryfikowała przesadny optymizm. Najpierw wydawało się, że nawet jeśli świat jest niespokojny, to Europa jest tego spokoju oazą. Potem, patrząc na problemy starej Unii, m.in. z migracją, cieszyliśmy się, że przynajmniej nasz zakątek kontynentu jest spokojny. Dzisiaj złudzeń już nie mamy.
Dobrze więc, że kwestie związane z bezpieczeństwem trafiają do debaty publicznej. Bezpieczeństwo, które do niedawna kojarzyło się przeciętnemu Polakowi wyłącznie z zagadnieniami militarno-policyjnymi, dzisiaj w świadomości coraz większego grona odbiorców ma o wiele szerszy wymiar. Nareszcie przebija się pogląd, że jeśli poważnie myślimy o narodowym bezpieczeństwie, to musimy zadbać nie tylko o modernizację armii, ale i o wzmocnienie gospodarki, służby zdrowia. O inwestycje w polską innowacyjność. O unikanie za wszelką cenę problemów, które rozkładają europejskie społeczeństwa, takich jak fala nielegalnej, korzystającej ze świadczeń społecznych migracji z obcych kulturowo rejonów.
Główne siły polityczne w naszym kraju są co do tego zgodne, przynajmniej w sferze deklaracji. Mam natomiast obawę, że ta zgodność nie tylko nie przełoży się na jakąś formę współpracy ponad podziałami, ale i na odpowiedzialność za słowa. Formuła bezwzględnej walki, której celem jest wdeptanie przeciwnika w glebę, odebranie mu wiarygodności, a najlepiej zmiecenie ze sceny publicznej, po prostu taką odpowiedzialność wyklucza. Pamiętamy krzyki w sprawie budowy zapory na granicy z Białorusią (która to zapora obecnie jest dobra, potrzebna i nie szkodzi zwierzętom), pamiętamy też oburzenie z powodu „donoszenia do Brukseli” i ochocze donoszenie przez tychże oburzonych Donaldowi Trumpowi, co i kto o nim brzydkiego powiedział.
Dlatego w pełni uzasadniona jest obawa, że bezpieczeństwo stanie się pretekstem do oczerniania konkurentów w trakcie rozpoczynającej się kampanii. Temat jest zbyt poważny, by ryzykować taką dewaluację pojęć. Na wyważone podejście polityków, jako się rzekło, nie ma co liczyć. Pozostaje mieć nadzieję, że inni uczestnicy publicznej dyskusji – eksperci, naukowcy, komentatorzy – powiedzą głośne „stop” w momentach, gdy polityczna dyskusja posunie się za daleko. Obecnie budujemy bowiem świadomość nie tylko obecnych, ale i przyszłych pokoleń, które za kilka lat wejdą w dorosłe życie. Lepiej, by weszły w nie z poczuciem znaczenia kwestii bezpieczeństwa niż z poczuciem, że chodzi tylko o pretekst, aby obrzucać się błotem.
Marcin Rosołowski
Specjalista w zakresie PR i komunikacji społecznej