Wojciech Fibak: Zawsze czuję się ambasadorem Polski

  • Wojciech Fibak z Krzysztofem Przybyłem, fot. Zbigniew Tomczak
    Wojciech Fibak z Krzysztofem Przybyłem, fot. Zbigniew Tomczak

*Tenis jest sportem indywidualnym, za sukcesami kryją się upór, siła mentalna i pracowitość. Umiejętność wygrywania to połączenie talentu, smykałki, szybkich nóg i twardej głowy.

*Jesienią 1974 r. zaryzykowałem i wyjechałem z prywatnym paszportem w ręku na turnieje ATP w Madrycie, Barcelonie, Teheranie, Wiedniu, Sztokholmie i Oslo.

*Pasją kolekcjonerską zaraziłem się od mamy, która zbierała meble w stylu biedermeier i porcelanę, głównie miśnieńską.

*W moich domach w Paryżu i w Nowym Jorku gościło wiele znanych postaci show-biznesu i kultury, takich jak: Jean-Paul Belmondo, Hugh Grant, Eric Clapton, Carla Bruni czy Andy Warhol, ale również Zbigniew Brzeziński czy George Soros.

*Opowiadałem o filmach Wajdy, Skolimowskiego i Polańskiego, o literaturze Mrożka i Gombrowicza, o powstaniu warszawskim i tragedii narodu polskiego podczas II wojny światowej.

Z Wojciechem Fibakiem rozmawia Michał Lipiński.

Michał Lipiński: Jak zaczęła się pana przygoda z tenisem? O ile można wyobrazić sobie drogę tenisisty w rozgrywkach krajowych, to zupełnie niewyobrażalny jest fakt, że polski tenisista w latach 70. zaczął grać na turniejach zagranicznych i odnosić na nich sukcesy.

Wojciech Fibak: Wszystko zaczęło się od mojego ojca, który zapisał mnie do sekcji tenisowej AZS w Poznaniu po jednym z meczów piłki nożnej na boisku przyszkolnym czy na podwórku. Grało się wtedy z różnymi chłopakami, czasem chuliganami, od których nieraz dostawałem w nos czy w kostkę, szczególnie po strzeleniu gola. Widząc, w jakim stanie wracam do domu, któregoś dnia ojciec zadecydował: „Koniec z piłką nożną. Zaprowadzę cię na korty, tam kulturalni ludzie grają w tenisa”. Ojciec sam należał do AZS, jako sprinter biegał dla akademickiej reprezentacji Polski, grał także w tenisa, ping-ponga i w siatkówkę, wiosłował na Malcie w Poznaniu. Obydwaj zaczęliśmy odbijać piłkę – najpierw o ścianę, a później na korcie. Tak się zaczęła moja przygoda z tenisem, a dalsza historia potoczyła się szybko. W wieku 18 lat zdobyłem halowe mistrzostwo Polski seniorów. Otrzymałem propozycję stypendium Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, ale ten wyjazd został zablokowany przez Polski Związek Tenisowy. Transfer od sportu amatorskiego do zawodowstwa był skomplikowany, bo wiele razy zawieszano mnie lub dyskwalifikowano za próby uczestniczenia w turniejach na Zachodzie z najlepszymi zawodowcami. W ten sposób straciłem cztery lata. Na pierwszy turniej zawodowy w USA wyleciałem dopiero w styczniu 1975 r., czyli w wieku niespełna 23 lat, podczas gdy zachodni gracze mogli grać zawodowo już w wieku 18 lat. Czekając na sposobność wyjazdu, ukończyłem dwa lata prawa na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i odbijałem piłkę o ścianę w halach w różnych szkołach podstawowych. Czasami odbywałem treningi wspólnie z piłkarzami ręcznymi lub koszykarzami, bo mieliśmy wtedy jedną halę, więc z kolegami zakładaliśmy siatkę na parkiecie i przebijaliśmy piłki. Raz na miesiąc jechałem do Warszawy, aby potrenować z najlepszymi w Polsce. Kiedy już dostałem się do zawodowego tenisa, to po kilku turniejach awansowałem do pierwszej setki rankingu. W następnym roku dostałem się do pierwszej pięćdziesiątki w singlu i dziesiątki w deblu, a w kolejnym roku byłem już w pierwszej dziesiątce. 

ML: Czy Polski Związek Tenisowy był pomocny w rozwoju kariery zawodowej?

WF: Absolutnie nie. Zresztą nie oczekiwałem żadnej pomocy, pragnąłem tylko, żeby mi nie przeszkadzano. Związek organizował obozy tenisowe, zgrupowania w Egipcie czy na południu Francji, na których ścisła kadra trenowała przed Pucharem Davisa, ale to nie dawało nam prawa do startu w ważnych turniejach ATP. Od początku wiedziałem, że swoje starty na Zachodzie muszę finansować sam. Ojca – mimo że był profesorem i chirurgiem – nie było stać, aby opłacać moje podróże czy hotele podczas turniejów za granicą. Istniała wtedy przepaść między zarobkami w Polsce a kosztami życia w Niemczech czy we Francji. Może i powodziło się nam dobrze, jak na polskie warunki, ale stać nas było jedynie na rodzinne wakacje w Jugosławii czy na Węgrzech. 

Jesienią 1974 r. zaryzykowałem i wyjechałem z prywatnym paszportem w ręku na turnieje ATP w Madrycie, Barcelonie, Teheranie, Wiedniu, Sztokholmie i Oslo. Moim marzeniem było zdobycie jak największej liczby punktów do rankingu ATP. Te starty oczywiście musiałem finansować sam.

Wojciech Fibak podczas finału turnieju tenisowego WCT w 1982 r., fot. MARCEL ANTONISSE/ANEFO/WIKIPEDIA

ML: Które zwycięstwa są dla pana najcenniejsze?

WF: Z pewnością są to finały w najważniejszych turniejach, zwanych dzisiaj Masters, bo one obrazują nie tylko moją historię, ale także historię polskiego tenisa. Mam na myśli mecz z Manuelem Orantesem w turnieju ATP Finals w Houston w 1976 r. czy finał w tym samym roku w Monte Carlo. Pamiętam finały w 1977 r. w Buenos Aires i Toronto oraz w 1978 r. w Hamburgu, w którym odbywał się wtedy jeden z największych turniejów. Ważny też był finał w Filadelfii, który był największym turniejem halowym na świecie. Cenię także finał mistrzostw USA na kortach ziemnych w Indianapolis.

ML: Jeśli mówimy o pana dokonaniach sportowych, musimy wspomnieć, że wygrywał pan ze wszystkimi największymi zawodnikami na świecie. Na swoim koncie ma pan zwycięstwa z takimi tuzami światowego tenisa, jak: John McEnroe, Mats Wilander, Stefan Edberg, Jimmy Connors, Björn Borg, Ilie Năstase, Stan Smith, Arthur Ashe, Vitas Gerulaitis, Manuel Orantes, Guillermo Vilas. Mógłbym tak wymieniać i wymieniać. Chcę przez to powiedzieć, że był pan w ścisłej czołówce i się w niej liczył. I to przez wiele długich lat. O pana pozycji świadczą też liczby: 33, 15 i 536. Uczestniczył pan w 33 finałach singlowych turniejów ATP. Dla porównania: Hubert Hurkacz ma na razie na swoim koncie 11 finałów, a Jerzy Janowicz i Łukasz Kubot mają po dwa. Pan odniósł zwycięstwo w 15 finałach singlowych, Hubert – w ośmiu.

WF: Jestem pewien, że Hubert miałby więcej wygranych, gdyby nie pechowa kontuzja kolana podczas zeszłorocznego turnieju w Wimbledonie. Wracając jeszcze do wspomnianych przez pana liczb: ta ostatnia to 536. Tyle wygrałem spotkań singlowych ATP, co stawia mnie wysoko na liście światowej. Co ciekawe, mam również tyle samo zwycięstw w grze deblowej w ATP. Tą liczbą zwycięstw pokonuję wielu słynnych graczy, takich jak Pat Cash czy Henri Leconte. Z grających współcześnie tenisistów dopiero ostatnio przebili mnie Andy Murray i Stan Wawrinka.

Wojciech Fibak podczas finału turnieju tenisowego WCT w 1982 r., fot. MARCEL ANTONISSE/ANEFO/WIKIPEDIA

ML: Pana sukcesy przyczyniły się do wzrostu zainteresowania tenisem w Polsce. Jak ocenia pan obecny stan dyscypliny w naszym kraju? 

WF: Tenis jest sportem indywidualnym, za sukcesami kryją się upór, siła mentalna i pracowitość. Umiejętność wygrywania to połączenie talentu, smykałki, szybkich nóg i twardej głowy. Te cechy posiadała Agnieszka Radwańska, a dzisiaj mają je Iga Świątek i Hubert Hurkacz. W ostatnich latach polski tenis odżył. Mogliśmy cieszyć się z sukcesów deblowych Łukasza Kubota i krótkiej euforii Jerzego Janowicza. Podziwialiśmy wspaniałą karierę Agnieszki Radwańskiej, która miała talent i wielką smykałkę do tego sportu. Teraz mamy dwoje czołowych tenisistów świata, czyli Igę i Huberta. Do tego mamy solidne tenisistki: Magdę Linette i Magdalenę Fręch. Ciągle wierzę też w Kamila Majchrzaka. Uważam, że dobrze się dzieje w polskim tenisie i prognozy na przyszłość są bardzo optymistyczne. Raz jeszcze powtórzę, że Iga jest absolutnym fenomenem, ale Hubert też kandyduje do tego określenia. Mają wielki talent, co objawia się tym, jak potrafią się poruszać po korcie, jaką mają „miękką rękę”, jak potrafią raz za razem, po raz dziesiąty i setny trafiać w kort blisko linii bocznych. Z takimi zdolnościami trzeba się urodzić, nie wystarczy obóz przygotowawczy czy dodatkowe finansowanie. 

ML: Teraz mamy sporą grupę polskich tenisistów, którzy startują w największych turniejach. W latach 70. i 80. pan był jedynym Polakiem w międzynarodowych rozgrywkach i wykorzystywał każdą okazję, żeby opowiadać światu o Polsce.

WF: Zawsze czułem się ambasadorem Polski. Za moich tenisowych czasów było to znacznie trudniejsze i ważniejsze, gdyż Polska była za żelazną kurtyną i kojarzyła się na świecie z białymi niedźwiedziami na ulicach. Kiedy udzielałem wywiadów w Toronto, Vancouver, Edmonton, Buenos Aires, Perth, Sydney czy Tokio, to musiałem tłumaczyć, gdzie leży ta Polska, z której przyjechałem, i że jest u nas coś więcej niż ludowy zespół Mazowsze – z całym szacunkiem dla jego dorobku i znaczenia. Opowiadałem więc o filmach Wajdy, Skolimowskiego i Polańskiego, o literaturze Mrożka i Gombrowicza, o powstaniu warszawskim i tragedii narodu polskiego podczas II wojny światowej. W budowaniu rozpoznawalności Polski bardzo pomogli Karol Wojtyła, wybrany na papieża w 1978 r., i Lech Wałęsa, którego świat poznał w 1980 r. przy okazji strajków Solidarności. Oczywiście nie można zapomnieć o ówczesnych sukcesach polskich sportowców z innych dyscyplin, mam tu na myśli rekordy i medale m.in. Ireny Szewińskiej, Jacka Wszoły czy Władysława Kozakiewicza. Natomiast ja występowałem regularnie przez cały rok, niemal co tydzień znajdowałem się w innym miejscu na świecie i każdą turniejową konferencję prasową wykorzystywałem do promowania naszego kraju.

Pomogły mi w tym wychowanie – z domu wyniosłem wiedzę o historii i kulturze – oraz znajomość języków obcych, gdyż dobrze znałem angielski, niemiecki, francuski i rosyjski. Nieźle radziłem sobie również w językach czeskim i włoskim.

Wojciech Fibak z rodziną

ML: Kolejna pana pasja to sztuka i jej kolekcjonowanie. Skąd to zainteresowanie? 

WF: Pasją kolekcjonerską zaraziłem się od mamy, która zbierała meble w stylu biedermeier i porcelanę, głównie miśnieńską. Często chodziłem z nią do antykwariatów czy do Desy, gdzie znali ją dobrze i odkładali dla niej co ciekawsze obiekty. Swój pierwszy obraz kupiłem w wieku 19 lat w galerii przy poznańskim rynku. Był to obraz współczesny poznańskiego artysty i tak duży, że nigdzie nie mieścił się w domu, więc trafił do garażu moich rodziców. Nabyłem go za pierwsze pieniądze zarobione na tenisie, które pozwoliły mi również na kupno 10-letniego volkswagena. Pod koniec lat 90. podarowałem ten obraz na aukcję charytatywną, która miała wesprzeć remont barokowej fary w Poznaniu. Uzyskał najwyższą cenę, gdyż był promowany jako pierwszy obraz z mojej kolekcji, która w tym czasie była już dość znana.

ML: Dzieli się pan chętnie swoją kolekcją z publicznością, organizując wiele wystaw malarstwa.

WF: Byłem pierwszym kolekcjonerem, który udostępnił publicznie swoje zbiory. Łącznie odbyło się w Polsce 20 wystaw mojej kolekcji w rozmaitych placówkach muzealnych oraz pięć wystaw za granicą. 

Pierwszą ważną ekspozycją była wystawa malarstwa polskiego, która odbyła się w 1992 r. w Muzeach Narodowych w Warszawie, Poznaniu i Krakowie. Pokazałem wtedy ponad 200 prac polskich artystów związanych ze szkołą paryską. Obiekty przyleciały z Nowego Jorku i Paryża. Moje wystawy stały się wtedy inspiracją dla wielu kolekcjonerów, chociażby państwa Staraków czy państwa Roeflerów, którzy w Konstancinie założyli prywatne muzeum Villa la Fleur, specjalizujące się w pracach polskich artystów żydowskiego pochodzenia kojarzonych z École de Paris.

ML: Warto wspomnieć, że 28 marca 2025 r. z rąk Marka Roeflera odebrał pan nagrodę Le Prix de Fleur 2025 za całokształt działalności kulturalnej. To bez wątpienia nagroda w pełni zasłużona, bo przecież cały czas pełni pan rolę ambasadora polskiej sztuki.

WF: W moich domach w Paryżu i w Nowym Jorku gościło wiele znanych postaci show-biznesu i kultury, takich jak: Jean-Paul Belmondo, Hugh Grant, Eric Clapton, Carla Bruni czy Andy Warhol, ale również Zbigniew Brzeziński czy George Soros. Wielu z nich właśnie u mnie po raz pierwszy zetknęło się z obrazami Eugeniusza Zaka, Wojciecha Fangora czy Jana Lebensteina. Nie mogli uwierzyć, że to jest polskie malarstwo. Andy Warhol uważał prace Jana Dobkowskiego za pure New York pop-art.

ML: Doceniając pana osobiste sukcesy sportowe oraz wkład w promocję Polski na świecie, Fundacja „Teraz Polska” miała zaszczyt przyznać panu tytuł Promotora Polski. Uroczystość wręczenia pamiątkowej statuetki odbyła się w marcu tego roku w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

WF: Bardzo cenię sobie to wyróżnienie, tym bardziej że po raz pierwszy moja wieloletnia działalność na rzecz promocji Polski została dostrzeżona i uznana. Jedyne wyróżnienia, jakie dotąd otrzymywałem, to były nagrody za sukcesy sportowe w czasach Polski Ludowej. Niestety, przeważnie nie mogłem odbierać ich osobiście, gdyż mieszkałem we Francji i Stanach Zjednoczonych. Ale pamiętam na przykład złoty zegarek radzieckiej produkcji od ministra spraw wewnętrznych z wygrawerowaną dedykacją: „Dla W.F. za reprezentowanie Polski w świecie”. Nagradzano mnie do czasu, kiedy opowiedziałem się przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce, udzielając wywiadu dla stacji NBC i dla „New York Timesa”. Wtedy od razu zawieszono mnie na trzy lata, co wiązało się z wykluczeniem ze startu w Pucharze Davisa, zakazem wyjazdu dla rodziców i mojego przyjazdu do kraju. 

Historię swojego życia opisałem w książce „Gem, set, życie”, do której wstęp napisali Aleksander Kwaśniewski, Daniel Olbrychski i Toni Nadal (trener i wuj Rafy Nadala). Na ponad 500 stronach dzielę się swoimi refleksjami o świecie tenisa i życiu. 

----
Wojciech Fibak (ur. 1952 r. w Poznaniu) – najlepszy polski tenisista w historii, finalista Masters ATP Finals, 15-krotny zwycięzca turniejów singlowych oraz 52-krotny w grze podwójnej. W deblu dwukrotnie zdobył tytuł mistrza świata w WCT i zwyciężył w Australian Open. Biznesmen, kolekcjoner sztuki. Przez ponad 20 lat powadził Galerię Kolekcji Fibak w Paryżu i w Warszawie. Entuzjasta i promotor polskiej kultury i sztuki na świecie. Do końca sierpnia 2025 r. trwa wystawa „Kolekcja Wojciecha Fibaka. Nowe pokolenie” w kultowym Mazowieckim Centrum Sztuki Współczesnej „Elektrownia” w Radomiu.

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.