Ekonomiczny analfabetyzm
Małe dzieci są święcie przekonane, że pieniądze biorą się z bankomatu. Te same dzieci dwie albo trzy dekady później uważają, że ceny paliwa ustala według własnego widzimisię szef paliwowego koncernu albo minister. Co gorsza, niektóre z tych dzieci reprezentują nas w parlamencie. Publiczna debata nad cenami paliw pokazuje jedno: zamiast lekcji historii i teraźniejszości w polskich szkołach przydałyby się lekcje edukacji ekonomicznej. A zamiast wkuwania materiału na blachę – umiejętność korzystania ze źródeł.
Ceny benzyny w Polsce niezmiennie należą do najniższych w Unii Europejskiej. Rozumiem doskonale, że nie jest to żadna pociecha dla tych, których pensje również nie należą do najwyższych w UE. Niemniej fakty są następujące: niezależnie od tego, jak by się przy tych cenach majstrowało, nie wrócą one w cudowny sposób do poziomu sprzed kilkunastu miesięcy. Z wielu powodów, ale wymieńmy tylko trzy najważniejsze. Po pierwsze, od marca 2020 r. cena baryłki ropy na światowych rynkach wzrosła ponad dwa razy. Po drugie, akcyza i VAT na paliwo nie są kształtowane wedle widzimisię państw członkowskich. Minimalne stawki narzuca Bruksela, a w Polsce akcyza na diesla jest na najniższym możliwym poziomie, zaś na „dziewięćdziesiątkę piątkę” – na niewiele wyższym. Po trzecie, idące w górę ceny praw do emisji dwutlenku węgla i nakłady związane z obowiązkowym dodawaniem biokomponentów też sukcesywnie stanowią coraz większy koszt wytwarzanego paliwa. A jeśli faktycznie od 2023 r. obciążenia podatkowe narzucane przez Unię wzrosną, to paliwo w akceptowalnych społecznie cenach przejdzie definitywnie do historii.
Kierowca tankujący na stacji nie musi znać struktury podatków i opłat zawierających się w cenie paliwa. Ale polityk, który peroruje w Sejmie, powinien chociaż zadać sobie trud i sprawdzić, co na tę cenę wpływa. Kokietowanie postulatami zniesienia VAT czy radykalnej obniżki akcyzy jest miłe dla uszu wyborcy, ale równie dobrze można by obiecywać wszystkim szczęście i bogactwo.
Co więcej, politycy sprzedający marzenia – przynajmniej większość z nich – nie czynią tego z czystego cynizmu. Po prostu ich wiedza o prawidłach ekonomii i rynku jest nader wątła. A wiedza zdecydowanej większości Polaków – bardziej niż wątła. Wiedzę tę mogą zdobyć wszędzie, ale nie w szkole. Ot paradoks: w ustroju „kapitalistycznym” (świadomie w cudzysłowie) o prawidłach rynku w ogóle się nie uczy. Trudno się dziwić, że tylu Polaków pada ofiarą oszustw szytych bardzo grubymi nićmi.
Twórzmy ponadpartyjną, jak najszerszą koalicję na rzecz uczenia od najmłodszych lat podstaw ekonomii. To wiedza przydatna w codziennym życiu tak, jak podstawy matematyki czy fizyki. Dziwimy się, że Polacy, mimo sukcesywnie zwiększających się dochodów, nadal wleką się w europejskim ogonie, jeśli chodzi o oszczędności. A ma to związek nie tylko z zarobkami wciąż znacząco niższymi niż w krajach starej Unii, lecz także z niezmiernie niską wiedzą o ekonomii, co przekłada się na polskie „jakoś to będzie”.
Znajomość ABC ekonomii jest przydatna podwójnie: zarówno w zarządzaniu własnym majątkiem, jak i w omijaniu sideł zastawianych przez polityków. Bo ludzi, którzy wiedzą, czym są podatki i co wpływa na ceny towarów, trudniej złowić na demagogiczne obietnice.
Ale może o to właśnie chodzi.