W życiu Beksińskiego, pełnym lęków, musiał się znaleźć ktoś, komu mógł zaufać. To byłem ja
- Moja praca zawsze polegała na tym, żeby pomóc ludziom dotrzeć do malarstwa Zdzisława Beksińskiego.
- Nie tylko to, jak artysta malował, było przez ludzi lubiane, ale też – jak swoje obrazy sprzedawał. Przede wszystkim były dość tanie. Co więcej, można je było kupić na raty.
- Jego sztuka, w przeciwieństwie do sztuki innych mu współczesnych, przywraca zwykłego odbiorcę.
- Beksińscy, kiedy się już przenieśli do Warszawy i tak wielu ludzi mieli blisko, niemal na wyciągnięcie ręki – poczuli się samotni.
- Kiedyś odbyliśmy smutną rozmowę. Artysta stwierdził, że jest sam i w każdej chwili może umrzeć, więc postanowił przekazać mi wszystko, co po nim pozostanie.
- W ostatnim okresie twórczości Beksiński zostawia za sobą całą niesamowitą rekwizytornię okresu fantastycznego, a skupia się już tylko na formie. I jest ona w najwyższym stopniu bolesna.
Z Wiesławem Banachem rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Przez wiele lat pracował pan jako dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, z którym był pan związany przez cały okres aktywności zawodowej. Właściwie każde muzeum jest w pewnym sensie historyczne, nawet jeżeli opowiada o historii najnowszej. Czy jednak w przypadku sanockiej placówki nazwa jest szczególnie uzasadniona?
Wiesław Banach: Muzeum w Sanoku jest niewątpliwie wyjątkowe, natomiast przyznaję, że nazwa Muzeum Historyczne troszeczkę wprowadza w błąd. Gdyby bowiem miała odzwierciedlać specyfikę, powinna pewnie brzmieć Muzeum Sztuki. Lecz na to ja już nie miałem wpływu. Gdy tworzono placówkę przed wojną, nadano jej nazwę Muzeum Ziemi Sanockiej. Lecz w PRL owa „ziemia sanocka” nie pasowała. Trudno było użyć określenia „muzeum powiatowe”, więc na jakimś etapie wymyślono „muzeum historyczne”, wychodząc z założenia, że przynajmniej jeden element jest tu z pewnością historyczny – mianowicie muzeum mieści się w zamku. Co więcej, w budowli renesansowej, w straszliwy sposób przebudowanej przez Austriaków.
Gdy pierwszy raz przyjechałem do Sanoka z Wielkopolski, skąd pochodzę, zdumiało mnie, jak ktoś może mówić, że ta budowla pochodzi z renesansu! Tak dalece elementy wystroju renesansowego zostały zakłócone przez XIX-wieczną austriacką modernizację. A w środku znajdowało się muzeum, które bardziej przypominało izbę pamięci. Jakieś trzy sale, długi korytarz… Lecz w tych salach znalazłem coś, co absolutnie zdumiewało i zaskakiwało: kolekcję ikon. Takich, jakich nie było nigdzie indziej w Polsce. W dość brzydkim, powiedziałbym, budynku ze skromną ekspozycją trafiało się do dwóch sal z ikonami z XV, XVI i XVII w. A w wąskich korytarzach wygospodarowano miejsce na sztukę współczesną. Wisiały tam ze trzy obrazy niejakiego Zdzisława Beksińskiego, ale też innych artystów, choćby znakomitego malarza i rzeźbiarza Mariana Kruczka, pochodzącego z okolic Sanoka profesora krakowskiej ASP.
KB: Jak pan trafił do Sanoka i do Muzeum Historycznego? Z Wielkopolski to kawałek…
WB: Pierwszy raz odwiedziłem miasto i muzeum w wakacje po pierwszym roku historii sztuki. Studiowałem w Lublinie, na KUL-u, i tam poznałem dziewczynę z Sanoka. Tak trafiłem do miasta. Kiedy kończyliśmy studia w 1977 r., trzeba było sobie odpowiedzieć, gdzie chcemy mieszkać. I co robić po tych naszych studiach. Moja żona – bo byliśmy już małżeństwem – bardzo chciała wrócić do rodzinnego domu. No i tak się stało. Przyjechaliśmy tutaj, do Sanoka, i – o dziwo – udało się znaleźć pracę, właśnie w muzeum. Rozpocząłem ją 1 sierpnia 1977 r.
KB: Jakie było pana pierwsze zadanie?
WB: Przyszedł dyrektor i powiedział, żebym się udał do Beksińskich, którzy pakują się właśnie przed wyjazdem do Warszawy, ale ponieważ muzeum kupiło od artysty jeszcze jeden obraz, trzeba go odebrać. I przyniosłem ten obraz do muzeum pod pachą. Jednak główne wspomnienie z początków mojej pracy to rozgoryczenie, że trafiłem, trochę wbrew marzeniom, na daleką prowincję. Wychowywałem się w Wielkopolsce. Do Poznania miałem niedaleko, a tam było „moje” Muzeum Narodowe, do którego chodziłem na wystawy od czasów liceum. Później, jako student historii sztuki, w ogóle bym nie pomyślał, że mogę zamieszkać w mieście pozbawionym właściwie zabytkowej architektury. Dawny Sanok był głównie drewniany, więc płonął przy każdej możliwej okazji, z wyjątkiem zamku, który się zachował, bo był oddzielony od miasta.
Wiesław Banach pakuje prace Zdzisława Beksińskiego. Fot. Archiwum Wiesława Banacha
Te braki rekompensowało mi oczywiście piękno natury, tutejsze cudowne krajobrazy. Dolina Sanu, zamek na wzgórzu, przepiękny widok na góry po drugiej stronie rzeki – to bardzo zachęcało do życia w Sanoku. Ponadto – i to się z czasem coraz silniej potwierdzało – spotkałem tu fantastycznych ludzi. Oczywiście zapłaciłem za to pewną cenę. Miasto znajdowało się kiedyś naprawdę z dala od głównych szlaków komunikacyjnych. Dziś inaczej postrzegamy odległości, ale każdy, kto podróżował po Polsce w okresie komunizmu przeładowanymi lub spóźnionymi wiele godzin pociągami czy też samochodem po ówczesnych dziurawych drogach, wie, jak trudne były to doświadczenia. Nie można było sobie wyskoczyć na kilka godzin na wystawę, jak wtedy, gdy mieszkałem w Kościanie. Byłem jednak na tyle elastyczny, że pozwoliłem odejść w niebyt jakimś wydumanym nadziejom na duże miasta i duże środowiska.
A dziś, patrząc z perspektywy całego swojego życia zawodowego, jestem bardzo wdzięczny żonie, że miała taki, a nie inny wpływ na moją decyzję. Pracą w Sanoku zająłem się tym chętniej, że nastawiałem się na działalność w prowincjonalnym muzeum, a bardzo szybko okazało się, że są w nim niesłychanie ciekawe, nieprowincjonalne zbiory.
KB: Co jeszcze pan w nich odnalazł, prócz wspomnianych ikon?
WB: Dowiedziałem się, że w muzeum znajduje się kolekcja ofiarowana rodzinnemu miastu przez niejakiego Franciszka Prochaskę, sanoczanina, artystę, żołnierza Legionów Polskich, potem pracującego w Paryżu na misji dyplomatycznej, a co dla nas najważniejsze – kolekcjonera sztuki. Jego przyjacielem był Józef Pankiewicz i właśnie z tego kręgu artystów pochodziła kolekcja Prochaski. Po paru latach okazało się, że z Aix-en-Provence, gdzie kolekcjoner zmarł, jest jeszcze sporo rzeczy do przewiezienia do Sanoka – także obrazy innych artystów polskich działających we Francji.
Prochaska był w okresie międzywojennym na placówce dyplomatycznej, więc miał stałą pensję. Można powiedzieć, że powodziło mu się bardzo dobrze w porównaniu do biednych artystów, którzy tam przyjeżdżali, żeby zrobić karierę, i z których prawie nikomu się to nie udało. A u Prochasków można było zjeść obiad, można też było czasami, pewnie za niewielkie pieniądze, coś sprzedać. I dzięki temu odblask polskiej działalności artystycznej we Francji w okresie międzywojennym i powojennym trafił do Sanoka.
KB: Jak odkrycia w magazynach muzeum i poznawanie lokalnej specyfiki wpłynęły na pańskie dalsze plany?
WB: Zacząłem się interesować sztuką współczesną. Dział ikon prowadził mój starszy kolega, wybitny znawca sztuki cerkiewnej Romuald Biskupski, natomiast ja się zwróciłem ku temu, co bardziej aktualne. Zacieśniłem kontakty z Beksińskim, które później – gdy stracił żonę i syna – były już bardzo bliskie. Równocześnie dbałem, by rozrastała się kolekcja wynikająca z działalności polskich artystów tworzących we Francji. Mimo niewielkich środków, mimo że nie miałem szans na paszport, jakoś udawało się działać i rozwijać. W międzyczasie przyszły ponure lata 80., wielka radość z Solidarności, potem stan wojenny i dalsze perypetie, które na swój sposób również w Sanoku przeżywaliśmy.
W roku 1990 nastąpiła zmiana warty i wtedy pracownicy muzeum zapytali mnie, czy zostanę dyrektorem. Zupełnie mi to nie odpowiadało, bo czułem się wolnym człowiekiem, historykiem sztuki, a dyrektorowanie to obowiązki związane z dokumentami, załatwianie, garnitury, krawaty… W końcu, po paru nieprzespanych nocach, podjąłem decyzję, że trzeba tym dyrektorem zostać. Trochę to wynikało z etosu tamtych czasów. Mówiło się, że teraz należy brać sprawy w swoje ręce. Gdy już objąłem funkcję i zajrzałem do papierów, okazało się, że sytuacja jest dramatyczna. Formalnie byliśmy muzeum miejskim. Na dodatek tuż przed upadkiem komunizmu poprzednicy wybudowali kuriozalne Muzeum Karola Świerczewskiego w Jabłonkach, które stało się naszym oddziałem. Kuriozalne, bo – nie wspominając nawet o wątpliwym bohaterstwie tego pana – nie było tam ani jednego prawdziwego przedmiotu, który by się łączył z generałem lub jego śmiercią.
KB: Dziś już wiemy, że udało się panu wybrnąć z zastanego bałaganu.
WB: Ale najpierw stanąłem wobec takich dylematów, jakich nigdy wcześniej w życiu nie miałem. Dach zamku w każdej chwili groził zawaleniem. Cały obiekt dosłownie rozjeżdżał się w posadach – Austriacy niefachowo go modernizowali, czego skrajnym przykładem były nieprofesjonalnie dobudowane skrzydła, które natychmiast zaczęły pękać. Gdy obejmowałem funkcję, z województwa przyznane już były środki na stopniowe kontynuowanie remontu. Ale jak zobaczyłem dokumentację, to włosy stanęły mi dęba. Choć projekty przygotowały ówczesne pekazety, czyli jednostki konserwatorskie, całkowicie zlekceważono wiele detali renesansowych. Zaprojektowano szerokie klatki schodowe, więc na ekspozycje, które już sobie w głowie planowałem, zabrakłoby miejsca. Opieczętowana i podpisana dokumentacja, która miała być podstawą remontu, nadawała się do kosza. Lecz gdybyśmy odstąpili od projektu, to pieniądze przeznaczone na rozbudowę placówki by przepadły. W końcu z konserwatorem zabytków doszliśmy do wniosku, że oficjalnie będziemy podążać za dokumentacją, ale w praktyce – działać zdroworozsądkowo i dokonywać zmian na bieżąco. W rezultacie dziś, gdy na dziedzińcu muzeum znajdzie się osoba zorientowana w historycznej architekturze, bez wątpienia stwierdzi, że ma do czynienia z pałacem renesansowym. Wszystkie te prace były możliwe głównie dzięki temu, że otaczali mnie sensowni i rzeczowi ludzie, na czele z konserwatorem zabytków Alojzym Cabałą.
Remont był oczywiście ważny, ale gdy nie ma ekspozycji, muzeum umiera, a zatem równolegle zaczęliśmy pokazywać kolekcję ikon. Później na świeżo wyremontowanym poddaszu, z którego uczyniliśmy miejsce ekspozycji, pokazaliśmy dużą wystawę Beksińskiego. Wernisaż był momentem nie tylko prezentacji jego prac, ale także fantastycznego, historycznego spotkania z mieszkańcami Sanoka.
KB: Ludzie trochę zainteresowani sztuką znają zazwyczaj kilku najpopularniejszych artystów. Historycy czy pasjonaci – również twórców bardziej niszowych. Ale Zdzisława Beksińskiego zna chyba każdy. To artysta, który jak żaden inny w Polsce wpisuje się w powszechną świadomość. Nie tylko dzięki ostatnim książkom i filmom na jego temat, bo już dużo wcześniej był bodaj najbardziej znanym artystą sztuk plastycznych. Jak pan widzi fenomen mistrza Beksińskiego z perspektywy waszych osobistych relacji?
WB: Beksińskiego zobaczyłem pierwszy raz, gdy przyjechałem ze studiów na przerwę świąteczną do domu. Poszedłem do Muzeum Narodowego na wystawę sztuki współczesnej, którą podzielono na szkoły. I był tam obraz eksponowany niejako zupełnie osobno, podpisany „Zdzisław Beksiński, Sanok”. Po świętach wróciłem na studia i pytam dziewczynę, czy zna Beksińskiego z Sanoka. Potwierdziła i zapewniła mnie, że pójdziemy do niego w odwiedziny przy okazji pobytu u niej w mieście. Jej rodzice, również artyści, byli nieco starsi od Zdzisława, ale mieli z nim wspólne tematy, nieraz dzielili się jakąś radą, gdy był na początku drogi twórczej, i do końca swojego życia pozostali z nim w przyjacielskiej relacji.
Zdzisław Beksiński podczas pracy w swojej pracowni w Sanoku. Fot. Archiwum Wiesława Banacha
Kiedy zatem w 1973 r. przyjechałem do Sanoka po raz pierwszy, oczywiście poszliśmy rodzinnie do Beksińskich. Moja pamięć tak zarejestrowała tę wizytę, że mógłbym ją odtworzyć minuta po minucie. I wtedy zaczęła się moja relacja z artystą, która trwała do końca jego życia. Jednak daleki byłbym od stwierdzenia, że początek znajomości polegał w moim przypadku na fascynacji. Pierwszy obraz Beksińskiego, który widziałem na wystawie w Poznaniu, nie podobał mi się. Z satysfakcją czytałem później w jego listach, że był niezadowolony, iż właśnie to dzieło znalazło się w albumie wydanym w 1972 r. Narzekał, że wybrano obraz, którego on się wstydzi.
W relacjach osobistych od początku naszej znajomości był uroczy, wychodzić się od niego nie chciało. Natomiast jego malarstwo, zwłaszcza w okresie fantastycznym, było jakieś nie moje. Doskonale rozumiałem krytyków, którzy zachwycali się jego fotografią artystyczną, zachwycali się jego rzeźbą, jego reliefami, ale nie malarstwem.
A jakiejkolwiek dziedziny Beksiński się dotknął, zostawił w niej swój ślad. Czy to była fotografia, czy wszedł w nurt abstrakcji – zawsze tworzył coś własnego. Ten pełen napięcia, ponury świat, który w sobie nosił, jest odczytywany we wszystkich okresach jego twórczości. Największy sukces i popularność przyniósł mu okres fantastyczny, który trwał od końca lat 60. do połowy lat 80. Te obrazy sprzedawał, dzięki nim wyjechał z Sanoka i mógł kupić mieszkanie w Warszawie. Ja nie byłem początkowo miłośnikiem Beksińskiego – malarza, za to wielkim i żarliwym obrońcą jego twórczości, z którym się przez długi czas ścierałem, był zawsze mój teść.
KB: Czy artysta wiedział, jaki właściwie ma pan stosunek do jego malarstwa?
WB: Myślę, że nie. Natomiast muszę zupełnie otwarcie powiedzieć, że prawdziwie głęboko poruszyło mnie jego późne malarstwo, z połowy lat 90. Gdy Beksiński zaczął robić swoje surrealistyczne, fantastyczne pejzaże, krytycy przestali go akceptować. Mówiono o nim wręcz, że tworzy kicz. Koledzy z muzeów w Polsce mawiali, że Beksińskiego to nawet nie pójdą oglądać, bo nie warto. Moja osobista teoria jest następująca: wynikało to z wielkiego niezrozumienia. Krytycy nie pojmowali, że to, co robi Beksiński, jest bardzo często prowokacją. Jemu nie chodziło o epatowanie naiwnym symbolizmem, tylko o podważenie zbyt wyszukanych jego zdaniem gustów plastycznych. Nie godził się również z paradygmatem sztuki XX-wiecznej, polegającym na całkowitym nastawieniu się na awangardę, na nowość: nie da się już powiedzieć niczego nowego w aspekcie treści, więc trzeba się wysilać, aby wymyślić nową formę. Gdy Beksiński był w awangardzie, w początkowym okresie swojej twórczości, był chwalony. Ale gdy zaczął tworzyć malarstwo z elementami XIX-wiecznymi, symbolicznymi, nasycone surrealizmem, który nie był w modzie – okazał się niechcianym dzieckiem polskiej sztuki i właściwie wszystkie duże muzea się na niego zamknęły. W rezultacie w krajowych muzeach Beksińskiego prawie nie ma. A znajdą się w nich całe kolekcje artystów, o których już dawno nikt nie pamięta.
KB: Ale ludziom to zupełnie nie przeszkadzało, oni właśnie uwielbiali okres fantastyczny.
WB: To prawda. Zresztą nie tylko to, jak Beksiński malował, było przez nich lubiane, ale też – jak swoje obrazy sprzedawał. Przede wszystkim były one dość tanie. Co więcej, dało się je kupić na raty. Nawet jeżeli ktoś zarabiał niespecjalnie dużo, przykładowo 2 tys. zł miesięcznie, mógł kupić dzieło Beksińskiego za 4 tys. i zapłacić mu w iluś tam ratach. Dzięki temu Zdzisław, który po powrocie do Sanoka pracował w fabryce autobusów Autosan, gdy już został z niej wyrzucony – powiedzmy: zredukowany – mógł się utrzymać ze swojej pracy artystycznej. Dla wielu ówczesnych artystów czymś niegodnym było sprzedawać obrazy zaledwie za średnią krajową, zwłaszcza na raty, z ryzykiem, że trzeba będzie się upomnieć, gdy ktoś ich nie będzie spłacał. Beksiński zaś cieszył się, że dzięki temu może wyżyć i cały swój czas poświęcić sztuce.
Zdzisław Beksiński z rodziną. Fot. Archiwum Wiesława Banacha
Na początku rodzina Beksińskich klepała biedę w tym Sanoku. On pracował na pół etatu w fabryce autobusów, ona – w sekretariacie szkoły. A sztuka kosztowała. Szczególnie gdy Beksiński jeszcze robił swoje reliefy: lutował, potrzebował blachy, cyny. Nie było mu łatwo. Z czasem jednak zaczął sprzedawać coraz więcej obrazów, znaleźli się kupcy z zagranicy, co miało dla niego kolosalne znaczenie. Nagle okazało się, że zainteresowanie jego sztuką rośnie. Po wystawie w Warszawie w 1972 r. wszystko to, co nie było oznaczone jako własność prywatna, zostało sprzedane. To niezwykły sukces, który rzadko kiedy zdarza się artyście. Ale znów – było to możliwe, bo ceny były przystępne. Nawet ówczesny student miał szansę uzbierać pieniądze i kupić obraz Beksińskiego.
KB: A jak świat dowiedział się o jego sztuce?
WB: Trudno to jednoznacznie stwierdzić. Pamiętam, jak pewnego dnia przyjechała do muzeum w Sanoku ekipa filmowa z Francji. Mieli kręcić materiał o ikonach. To było jeszcze w latach 80. Pokazuję im obrazy Beksińskiego z naszego muzeum, a reżyser mówi mi, że on ma u siebie, w swoim zamku, siedem jego prac. W ekspansji zagranicznej Beksińskiemu pomagał barter. Artysta był zakochany w muzyce i często sprzedawał swoje obrazy klientom zagranicznym w zamian za zestaw płyt.
Zdzisław Beksiński z żoną. Fot. Archiwum Wiesława Banacha
KB: Gdy pan przyjechał do Sanoka po studiach i rozpoczął pracę w muzeum, rodzina Beksińskich pakowała się przed przeprowadzką do Warszawy. Swoisty paradoks: można powiedzieć, że minęliście się panowie, ale wasza relacje przetrwała do końca, do śmierci artysty.
WB: Rozminęliśmy się, miasto utraciło Beksińskiego. Oczywiście relacje między nami trwały cały czas i Beksińscy do nas przyjeżdżali, zarówno prywatnie, jak i do muzeum. Tu zresztą miasto również odgrywało pewną rolę, bo Beksiński w pewnym sensie przetarł szlak i za nim przyjeżdżali inni artyści. Każdy się w Sanoku zakochiwał i od razu zostawiał w muzeum jakieś swoje prace, więc kolekcja rosła nieustająco. To była olbrzymia satysfakcja, że nie byliśmy tutaj sami. Beksińscy zaś, kiedy się już przenieśli do Warszawy i tak wielu ludzi mieli blisko, niemal na wyciągnięcie ręki – poczuli się samotni. Kiedy mieszkali w Sanoku, do ich domu nieustannie ktoś przyjeżdżał, nieraz zostawał tydzień albo i dwa. Mieli tu wielu przyjaciół. Było wesoło, były rozmowy, jakieś podróże po okolicy, nawet wygłupy… A w Warszawie przyjaciele nie mieli czasu. Ktoś wpadł na pięć minut i od razu musiał lecieć dalej. To jest zupełnie inne życie. Oni zamieszkanie w wielkim mieście odczuli jako pewnego rodzaju odosobnienie.
KB: Jak ewoluowała pańska relacja z mistrzem?
WB: Nasze relacje były pełne zaufania, prawie rodzinne. Nigdy nie miałem żadnego obrazu Beksińskiego i nigdy nie chciałem na nim zarobić. On to chyba widział i doceniał, bo większość ludzi, którzy się koło niego kręcili, miała właśnie cel finansowy, zwłaszcza gdy popularność artysty rosła i siłą rzeczy zaczęły rosnąć też ceny. Natomiast zawsze w miarę możliwości kupowałem jego obrazy do muzeum. A gdy robiłem dla niego wystawę, to z miłości do jego sztuki. Wystaw, które zrobiłem za życia Zdzisława, były dziesiątki. On narzekał, miał wewnętrzne przekonanie, że jak się go będzie za często pokazywać, to się ludziom znudzi. Ale ja uważałem, że trzeba go pokazywać i trzeba zapraszać na wystawy media, bo inaczej ludzie o nim zapomną. Wystawy zagraniczne trudniej było zrobić w owych czasach, ale śmiało mogę powiedzieć, że Beksiński zjeździł ze mną całą Polskę. I gdziekolwiek pojechaliśmy, padały rekordy frekwencji. Przychodzili ludzie, ale przychodziły też media, które – jak wiadomo – na wystawy muzealne się nie spieszą.
KB: Czy artysta lubił te wyjazdy i bycie w centrum uwagi?
WB: Właściwie tego nie cierpiał, nie tylko z racji unikania dużych grup ludzi. Zawsze się denerwował, że obrazy zostaną uszkodzone. Ale po latach ufał nam pod tym względem bezgranicznie. Nieraz obserwował, w jaki sposób się pakujemy, jak obchodzimy się z jego dziełem, i po prostu nabrał pewności. To go bardzo uspokajało. Zawsze uważałem, że miałem wielkie szczęście, trafiając na Beksińskiego, ale – powiem nieskromnie – usłyszałem też kiedyś od jednej z jego koleżanek, że on również miał szczęście, trafiając na mnie. Myślę, że to, co zrobiliśmy dla niego jako muzeum, czyli stworzenie galerii w Sanoku i zorganizowanie niezliczonej ilości wystaw, było godnym uznaniem jego talentu. Przez jego stałą wystawę przewijają się setki tysięcy ludzi. W takiej formie Beksiński nadal żyje. Ilu współczesnych artystów ma swoją galerię, w której znajduje się kilkaset prac? Chyba nie ma takiego drugiego.
KB: Jak pan wspomina ostatni etap życia artysty, po śmierci żony i syna?
WB: Cóż mogę powiedzieć… Nasze kontakty stały się wówczas jeszcze cieplejsze. Pewnego dnia Beksiński zadzwonił i zapytał, czy mógłbym przyjechać. Odwiedziłem go nazajutrz. Odbyliśmy wtedy smutną rozmowę. On stwierdził, że ma już przecież swoje lata, jest sam, w każdej chwili może umrzeć, więc postanowił przekazać mi wszystko, co po nim pozostanie. Odpowiedziałem, że to absolutnie nie wchodzi w rachubę, a jedyna ewentualność to przekazanie majątku muzeum w Sanoku, co jest na pewno sensowną decyzją. Na to Beksiński odparował, że ja szanuję jego twórczość, ale przecież jutro może się zmienić dyrektor. A ktoś inny wstawi jego obrazy do piwnicy, tam spleśnieją i za jakiś czas świat o nich zapomni. Odpowiedziałem, że to jest możliwe wszędzie, ale nie w Sanoku, bo dla tego miasta Beksiński jest najcenniejszą wizytówką. Przekonałem go również, że młodych pracowników, swoich przyszłych następców, przygotowuję tak, by zawsze z szacunkiem odnosili się do jego artystycznej spuścizny. Te dwa argumenty przeważyły i mnie posłuchał. Poprosił, żebym wraz z prawnikiem napisał treść testamentu. On go przepisał ręcznie, włożył do koperty z napisem „testament” i przykleił do półki w swojej pracowni. Wszystko, co po nim pozostało, nie tylko dzieła, ale i mieszkanie, i konta bankowe, i prawa do całej twórczości, przepisał Muzeum Historycznemu w Sanoku. Czy byłoby to możliwe, gdyby nasze relacje nie były osobiste, prawdziwe, szczere? Na pewno nie. Beksiński zawsze miał przeróżne skrupuły, wątpliwości, lęki, więc musiał się znaleźć w jego życiu ktoś, komu rzeczywiście mógł zaufać. I tak się akurat stało, że byłem to ja.
Zdzisław Beksiński w swoim warszawskim mieszkaniu. Fot. Wiesław Banach
Nasza ostatnia rozmowa telefoniczna, niespełna miesiąc przed śmiercią Zdzisława, dotyczyła Dmochowskiego, jego marszanda z Paryża. Ów wpadł na pomysł, że zrobi muzeum z eksponatami ze swojej kolekcji w Częstochowie. Miasto miało na to wydać dużą kwotę. Beksiński tego nie chciał, bo uważał, że Częstochowa ma swoich artystów, a on nie ma z miastem nic wspólnego. Ja go uspokajałem, mówiąc, że jeżeli ktokolwiek robi mu stałą wystawę, to należy się raczej cieszyć, a nie rozpaczać. Wtedy też zapowiedziałem mu, że przygotowuję dokumentację pod budowę skrzydła zamku w Sanoku i całe będzie poświęcone jego twórczości. On natychmiast uznał, że w Sanoku ma to głęboki sens. Moje słowa były więc rekompensatą za Częstochowę. Niestety artysta nie dożył otwarcia swojej własnej galerii.
KB: Odszedł człowiek, ale sztuka wciąż żyje.
WB: Ta śmierć, tak tragiczna, dotknęła nas wszystkich. Trudne było także to, co nastąpiło zaraz po niej, bo przecież musieliśmy błyskawicznie zrobić akcję przewiezienia i zabezpieczenia wszystkich prac z mieszkania, w którym doszło do morderstwa, w którym trwała akcja policji i prokuratury. Plomby na drzwiach nie uchroniłyby przed włamywaczem. Musieliśmy więc – pod nadzorem służb – dokonać inwentaryzacji i przewieźć dzieła do Sanoka.
Rok później zrobiliśmy największą wystawę, jakiej pewnie już nigdy się nie zrobi, bo stałe ekspozycje na to nie pozwalają. A wtedy jeszcze nie było galerii, bośmy ją dopiero budowali. I tak 21 lutego 2006 r., czyli dokładnie w rok po śmierci Zdzisława, otworzyliśmy wystawę w pałacu Opatów – Oddziale Sztuki Nowoczesnej Muzeum Narodowego w Gdańsku. Była to jedyna placówka muzealna, która się do nas zwróciła po śmierci wybitnego artysty, żeby pokazać jego twórczość. I wtedy postanowiłem, że przedstawimy ją tak, jak jeszcze nigdy nie była przedstawiana. Wystawa objęła prace od okresu dziecięcego, przez cały trzon twórczości, po grafikę komputerową i fotografię, a nawet rzeczy, których artysta na oczy nie widział, bo oprócz odbitek zostawił nam niewywołane negatywy. To była gigantyczna wystawa, która cieszyła się nieprawdopodobnym zainteresowaniem, pobiła wszelkie rekordy frekwencyjne. Był to hołd złożony artyście w rocznicę śmierci.
KB: Hołd złożyli mu ludzie zafascynowani jego sztuką, złożyła mu go popkultura. A czy dołączyli znawcy sztuki, ci, którzy wcześniej nieraz Beksińskim gardzili?
WB: Warto wspomnieć, że on wszedł do popkultury nie tylko za sprawą ogromnego zainteresowania jego malarstwem, ale też poprzez liczne nawiązania innych artystów do jego dzieł. Nieprawdopodobnie zainteresowani są jego sztuką muzycy, i chodzi tu zarówno o twórców muzyki poważnej, jak i rockowej. Beksiński ma miliony fanów na całym świecie, ale nie sądzę, że to jest etykieta wyznaczająca rangę artysty – owa popularność, którą twórcom rzadko kiedy udaje się osiągnąć.
Natomiast niechęć zawodowych odbiorców sztuki wynikała moim zdaniem z niezrozumienia. Jeżeli podchodzili do sztuki z pewnym schematem wartościowania, to coś, co wykraczało poza ów schemat, było poddawane wartościowaniu negatywnemu. Skoro świat sztuki w poprzednim wieku był nastawiony na nowoczesność i nie dostrzegał jej w malarstwie, to jasne, że ono się dewaluowało. Ale wielu krytyków nawet nie próbowało się zastanowić, dlaczego artysta wycofuje się z wcześniejszego nurtu, mając zagwarantowaną pozycję. Dlaczego robi krok w inną stronę? O co mu chodzi? Co takiego ważnego ma do przekazania?
Wydaje mi się, że geniusz Beksińskiego polega na tym, iż jego sztuka, w przeciwieństwie do sztuki innych mu współczesnych, przywraca zwykłego odbiorcę. A przecież sztuka od zawsze była społecznie osadzona. Ludzie przychodzili do kościoła i zachwycali się polichromią i ołtarzami. Nie musieli rozumieć skomplikowanych wątków teologicznych, ale widzieli piękno. Tymczasem w drugiej połowie XX w. pojęcie piękna zaczęło tracić w ogóle rację bytu. Liczyła się raczej brzydota albo zamierzona antyestetyka. Deklaracja, że chce się namalować piękny obraz, była niedopuszczalna. A Beksiński z uporem oświadczał, że jemu chodzi o to, żeby obraz był piękny. Dziś jest już inaczej, ale jeszcze przed kilku laty widz miał prawo czuć, że jest obok oglądanej sztuki, miał prawo jej nie rozumieć. Mógł sobie pomyśleć, że artysta nim gardzi, skoro nie szuka środków porozumienia. I nagle zjawia się ktoś, kto wciąga odbiorcę w swój świat za pomocą tradycyjnego warsztatu. Ów świat jest, co prawda, dziwny i niezrozumiały, ale pełen wyrazu. Widz znajduje tu jakąś wspólnotę z twórcą, nosi w sobie podobne lęki. Taki powrót do malarstwa figuratywnego, malarstwa przedstawieniowego staje się łącznikiem artysty z widzem. I nie jest to wcale schlebianie widzowi, chęć przypodobania się, ale raczej potrzeba wyspowiadania się z własnych emocji – i to nie odbiorcy, lecz samemu sobie. Ta sztuka jest autentyczna i widz to rozumie.
KB: A pańska rola? Był pan i nadal jest łącznikiem Zdzisława Beksińskiego ze światem?
WB: Moja praca zawsze polegała na tym, żeby pomóc ludziom dotrzeć do malarstwa Beksińskiego. Oni często oczekują wyjaśnienia symboli, upatrują w wątkach jego twórczości jakiegoś tajemniczego tropu. Nic podobnego. To jest malarstwo intymnej rozmowy, malarstwo nastroju, przeżycia, emocji. One i tak są w pewnym momencie zatrzymane, wyhamowane. Bo Beksiński zawsze się obawiał, że powie za dużo, że jego wypowiedź zostanie uznana za przesadzoną. Świat go oskarżał o tani symbolizm, a on robił celową prowokację. Grał ze światem kultury, ale nie ze zwykłym widzem.
Beksiński jest artystą, który najgłębiej sportretował człowieka drugiej połowy XX w. Człowieka z jednej strony bardzo racjonalnego, a z drugiej – pełnego lęku i wątpliwości. Z jednej strony zadufanego w sobie, a z drugiej – przekonanego, że to wszystko jest i tak na marne. Człowieka, który z jednej strony mówi: „Nie ma Boga”, a z drugiej nie wie, jak żyć bez nadziei, którą daje wiara. Beksiński jest człowiekiem drugiej połowy XX w. i swoje emocje, przeżycia zostawia w obrazach. I oczywiście są wśród jego prac obrazy – jak ja to mówię – słabe, średnie i bardzo dobre. W pewnym momencie artysta zostawia za sobą całą niesamowitą rekwizytornię okresu fantastycznego, która była tak szeroko rozpoznawana, a skupia się właściwie już tylko na formie. I jest ona w najwyższym stopniu bolesna. Obrazy z lat 90., które najbardziej kocham, to dzieła często wstrząsające – będą opowiadać o nas przyszłym pokoleniom.
I to malarstwo ukazuje nam na nowo artystę – jako człowieka tragicznego, pełnego lęku, myślącego o przemijaniu. Jego dzieła stają się dla nas lustrem. Odnajdujemy w nim obraz przemijania. Język, którym posługuje się Beksiński, jest względnie zrozumiały, możemy z nim obcować. Beksiński nie wymaga od nas wyrafinowanych teorii zaszyfrowanych specjalistyczną nowomową. Staje się artystą takim jak jego poprzednicy w renesansie, w średniowieczu, w baroku. Mówiąc do siebie – bo zawsze uważał, że maluje dla siebie samego, i zdumiewało go szerokie zainteresowanie widzów – mówi zarazem do ludzi, do zwykłego człowieka.
Wiesław Banach (ur. w 1953 r. w Kościanie) w latach 1972–1977 studiował historię sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W 1977 r. rozpoczął pracę w Muzeum Historycznym w Sanoku, od 1990 do 2020 r. był dyrektorem placówki. Organizator kilkudziesięciu wystaw, autor artykułów, katalogów i książek o sztuce XX w. – zwłaszcza o twórczości Zdzisława Beksińskiego, z którym był zaprzyjaźniony – a także kilku stałych ekspozycji muzealnych. Od 1 lutego 2020 r. jest emerytem, nadal jednak współpracuje z Muzeum Historycznym w Sanoku.