Chciałbym zrobić film o dzisiejszej Polsce, ale…
O transformacji, społeczeństwie, polskim filmie i przyszłości kina z Andrzejem Wajdą rozmawiają Adam Mikołajczyk i Kamil Broszko.
Adam Mikołajczyk: 4 czerwca będziemy obchodzić 25. rocznicę wolnych wyborów. Jak podsumowałby pan okres transformacji?
Andrzej Wajda: Byłem uczestnikiem tamtych wydarzeń; brałem udział w wyborach jako kandydat na senatora, zgłoszony przez Komitety Obywatelskie „Solidarność”; byłem senatorem I kadencji. Wcześniej, w 1981 r., zrobiłem film opowiadający światu o Solidarności, który zdobył Złotą Palmę w Cannes. Był to „Człowiek z żelaza”, nakręcony niejako na zamówienie robotników. Kiedy zostałem prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich, przekonywaliśmy władze, że kamery filmowe muszą towarzyszyć najważniejszym przeżyciom narodu. Po raz pierwszy w tym charakterze stanęły w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. Gdy przyjechałem zobaczyć, jak moi koledzy robią zdjęcia do filmu „Robotnicy '80”, do sali BHP, w której trwały obrady komitetu strajkowego, prowadził mnie młody stoczniowiec. Powiedział wtedy: „Panie Andrzeju, niech pan zrobi o nas film”. Zapytałem jaki, a on odparł: „Niech pan zrobi film »Człowiek z żelaza«”. Ta sytuacja pokazuje, że wszyscy – artyści i robotnicy – szliśmy w tę samą stronę. Tak rozumiem prawdziwy patriotyzm: działać wspólnie we wspólnej sprawie.
W owych czasach, obserwując siebie i swoje otoczenie, odnosiłem wrażenie, że ludziom najbardziej doskwiera brak możliwości podjęcia własnej inicjatywy, że nic nie można pomyśleć i zrobić samemu, bo komuna wie lepiej i wszystko nam zaplanowała. Analizując ostatnie 25 lat, z zaskoczeniem i smutkiem stwierdzam, że przynajmniej trzecia część polskiego społeczeństwa pragnie powrotu komuny. Ta postawa zaskakuje mnie najboleśniej. Nie umiałbym jej pokazać na ekranie.
Po 1989 r. zwyciężyła demokracja i wszyscy odczuliśmy, że nie jest ona łatwa i nie zawsze jest przyjemna. Doświadczyliśmy rządów wielu opcji politycznych – od Unii Wolności, przez ugrupowania lewicowe, aż po kompletnie nieudane rządy związkowe Solidarności. Na pewno brak nam dzisiaj prawdziwej lewicy, której obecność ustabilizowałaby scenę polityczną. Lewica skupiona wokół SLD wlecze za sobą PRL, co powoduje, że spogląda się na nią, jeżeli nie z niechęcią, to z rezerwą. A lewica Palikota robi wrażenie żartu, który nie wiadomo, czym się zakończy.
Nie doczekaliśmy się niestety powstania partii na bazie Komitetów Obywatelskich, wspierających solidarnościowych kandydatów w wyborach do sejmu kontraktowego 1989 r. A byli to ludzie, którzy ryzykowali najwięcej, bo przecież nikt wtedy nie wiedział, jak się potoczą losy kraju i czy komuna, która wygrywała od dziesięcioleci, nie wygra i tym razem. Byli to ochotnicy, inteligenci, przekonani o słuszności sprawy, którzy zaczęli samoistnie działać, organizując się na terenie całego kraju, również w takich małych miasteczkach jak Suwałki, w których kandydowałem do senatu. Bardzo żałuję, że Lech Wałęsa nie zdecydował się stanąć na ich czele, aby uformować prawdziwą partię ludową. Rozumiem, że chciał być lojalny wobec Solidarności, nie przeczuwając, że w niedalekiej przyszłości będzie musiał rozstać się z nią na zawsze.
Z drugiej strony częsta wymiana partii rządzących dowodzi, że poszukiwaliśmy swojej drogi, a procesy demokratyczne zostały wdrożone, dając możliwość zmian. Niepokoi mnie fakt, że cały czas zmagamy się z problemem polskiego nacjonalizmu. Uważam go za śmiertelne zagrożenie dla naszego kraju. Obawiam się, aby nieobliczalne pomysły szaleńców, nowych zwolenników Adolfa Hitlera, nie spowodowały zmian nie do cofnięcia, po których całe nasze kino znajdzie się na indeksie.
AM: Jak dziś opisać nastroje społeczne, tak różne od tych sprzed 25 lat, kiedy wszystkim chciało się chcieć? Czy podział społeczeństwa uwidoczniony przez katastrofę smoleńską jest możliwy do zniwelowania?
AW: Niepojęta jest dla mnie atmosfera, jaka panuje w naszym kraju po katastrofie smoleńskiej. Mówienie o zbrodni smoleńskiej jak o zbrodni katyńskiej jest przejawem zamulenia umysłu części polskiej inteligencji. Było kłamstwo i zbrodnia katyńska, co pokazałem w filmie „Katyń”. Ofiarą kłamstwa katyńskiego była moja matka, która – oszukiwana nawet przez szwajcarski Czerwony Krzyż – żyła nadzieją na powrót mojego ojca z wojny. Tymczasem został on zamordowany już w 1940 r. w Charkowie, razem z innymi polskimi oficerami. Na uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej mieliśmy z Krystyną (żona – przyp. red.) lecieć samolotem z prezydentem Kaczyńskim, jednak udałem się tam wcześniej z premierem Tuskiem. Obchody, które odbyły się tego dnia na cmentarzu katyńskim z udziałem premiera Rosji, spełniły moje oczekiwania jako syna polskiego oficera i pokazały pierwszy krok we właściwą stronę.
AM: Czy można wskazać gen polskości – cechy wyróżniające nasz naród?
AW: Dla nas największym zagrożeniem jest polski nacjonalizm i pewność, że jesteśmy narodem wybranym. Pamiętam, jak we wrześniu 1939 r., po wybuchu wojny, zarządzono ewakuację ludności cywilnej w kierunku wschodnim. Tłumy wolno przemieszczające się wozami konnymi skutecznie zablokowały drogi tak potrzebne wojskom, uniemożliwiając tym samym sprawną alokację armii. Żołnierze byli kompletnie zdezorientowani, bez rozkazów. Mój ojciec płakał jedyny raz w życiu, kiedy został wzięty do sowieckiej niewoli i zorientował się, że sprawa jest przegrana na lata – pozbawiono go nadziei. Rozumiem, że nie mieliśmy odpowiednio licznego i dobrze uzbrojonego wojska, ale dlaczego obrona przebiegała w takim bałaganie, bez wizji i myśli skutecznego przeciwstawienia się? Szczycimy się bohaterstwem i odwagą, a przecież liczy się jedynie zwycięstwo. Trzeba zwyciężać, a nie demonstrować gotowość ofiary za ojczyznę. Ginąć dla kraju byłem gotów w czasie wojny, kiedy nosiłem rozkazy dowódców AK. Po wojnie chciałem żyć i działać, skutecznie i pożytecznie. Dlatego teraz szczególnie doceniam procedury i system, jaki wymusiła na nas Unia Europejska. Oby było to rozwiązanie na lata.
Polaków wyróżnia inicjatywa. W Polsce nie było kina, ale kiedy pojawiła się na nie szansa w 20-leciu międzywojennym, znaleźli się artyści i rzemieślnicy, którzy przyczynili się do powstania polskiego przemysłu filmowego. Obserwowałem, jak w 1945 r. niemal z dnia na dzień odbudowywały się uniwersytety. Dla polskiej inteligencji to było zupełnie naturalne, nie trzeba było nakazów ministerialnych. Wystarczyło, że wróg odstąpił, a już byli na swoim miejscu – gotowi do pracy. Potrafimy być skuteczni w trudnych sytuacjach. Ważne, aby umieć się podnieść. Doceniam wkład Unii Europejskiej w nasz rozwój. Bez niej nie powstałyby drogi, stadiony, nie działałyby różne instytucje, nie otworzyłyby się nowe możliwości. Fantastyczne jest uczucie wolności i świadomość, że możesz żyć i pracować, gdzie chcesz. Wyjeżdżają z kraju ci, którzy mają inicjatywę i odwagę zacząć wszystko od początku w nowym miejscu. Istotne, aby wiedzieli, że zawsze mogą wrócić, bo tu jest dla nich miejsce. To ważne szczególnie dla młodzieży. Naszym krajem musi rządzić zdrowy rozsądek, a nie niesprecyzowane namiętności, zaszłości, dawno minione ambicje. O tych emocjach można nakręcić film, ale nie można na nich budować przyszłości.
Kamil Broszko: Kiedy za czasów komunizmu robił pan filmy w Polsce, sława o nich niosła się po świecie, aż do Hollywood – mekki świata filmu. Czy rozważał pan pracę i życie na obczyźnie?
AW: Nigdy o tym nie myślałem. Ale też nigdy nie znalazłem się w sytuacji, żebym musiał o tym myśleć. Miałem 30 lat, kiedy nakręciłem „Popiół i diament”. To był film, który miał realne szanse na zdobycie Oscara, a został jedynie nagrodzony poza konkursem na festiwalu w Wenecji, gdyż oficjalnie nie zgłoszono go na żaden festiwal. Gdyby „Popiół i diament” zdobył Oscara – być może i moje losy potoczyłyby się inaczej. Skoro go nie było – nie miałem pokus i rozterek związanych z ewentualną emigracją.
A mówiąc poważnie, tutaj była moja widownia, do której chciałem mówić i której miałem coś do powiedzenia. Świat zwrócił na mnie uwagę, bo opowiadałem o sprawach ważnych nie tylko dla Polski. W roku 1981 nakręciłem we Francji „Dantona” (na podstawie powieści Stanisławy Przybyszewskiej) z polskimi i francuskimi aktorami. Chciałem zrobić film o francuskiej rewolucji, pokazując ją inaczej, niż to widzą Francuzi. Kiedy prezydent Mitterrand obejrzał film na pokazie przedpremierowym, skwitował go: „To są problemy pana Wajdy, a nie nasze. My takich problemów nie mamy”. Na szczęście widownia była innego zdania i chciała zobaczyć, co to znaczy rządzić rewolucyjnie jak Robespierre czy Lenin, który przecież nieustannie powoływał się na doświadczenia Komitetu Ocalenia Publicznego.
KB: Pasja tworzenia filmów towarzyszy panu przez całe życie. Czy są jeszcze jakieś projekty, które chciałby pan zrealizować?
AW: Osiągnąłem to, co chciałem i mogłem. Robiłem filmy, pracowałem w teatrze, byłem jednym z pierwszych reżyserów Teatru Telewizji w czasach, kiedy wszystkie programy były emitowane na żywo. Największą stratą w obrębie kultury, jaką ponieśliśmy w dobie transformacji, jest likwidacja poniedziałkowego Teatru Telewizji. Tego dnia, kiedy nie pracowały teatry stacjonarne w Warszawie, Krakowie, Poznaniu czy Wrocławiu, do głosu dochodził jedyny teatr prawdziwie ogólnopolski. Artyści pozyskiwali zaufanie społeczeństwa i dzięki temu twórcy mogli przekazywać z ekranu telewizora ważne treści, uzmysławiając, że sprawy narodu są istotne i niezbywalne. Podobnie żal mi kin studyjnych, które również nieopatrznie pozwoliliśmy sobie – jako Stowarzyszenie Filmowców Polskich – odebrać.
Bardzo chciałbym zrobić film o dzisiejszej Polsce, ale nadal szukam dobrego scenariusza, który poruszyłby moją wyobraźnię i dał gwarancję, że prawda przebije się z ekranu. Siła polskiej szkoły filmowej lat 50. i 60. polegała na tym, że mogliśmy bazować na literaturze. Przeżyliśmy wojnę, ale mieliśmy świadomość, że odważniejsi i lepsi od nas zginęli. Naszym obowiązkiem było mówić głosem zmarłych. Dlatego musieliśmy rozprawić się z wojną, opowiedzieć o niej, czasem brutalnie i gwałtownie, czym zwróciliśmy uwagę Zachodu. Teraz potrzeba nam filmu o przemianach, jakie przeżywał nasz naród w ostatnim 25-leciu. Los pisze historię nieprzewidywalnie. Kto mógłby pomyśleć, że Lech Wałęsa, który wywalczył nam wolność, był przywódcą robotników, został prezydentem, przestanie cokolwiek znaczyć w bieżącej polityce… Taki bohater pojawia się w narodzie jedynie w szczególnych momentach. Mamy szczęście żyć w ciekawych czasach, wśród ludzi nietuzinkowych, którzy zrobili wielkie rzeczy. O nich chcę opowiadać i dlatego zrobiłem film o Lechu Wałęsie (korzystając z materiałów dokumentalnych i scenariusza Janusza Głowackiego). Tak naprawdę to jeden polski robotnik dokonał owych wielkich zmian. Owszem, wielu mu pomagało – inteligenci pisali manifesty, artyści robili filmy – ale to on rozmawiał z władzą komunistyczną, pertraktował i stawiał warunki. Najważniejsze, że uniknęliśmy konfrontacji zbrojnej. Film kończy archiwalna scena przemówienia Wałęsy w Senacie Stanów Zjednoczonych. To wyjątkowa w historii chwila, kiedy robotnik będący bohaterem narodu polskiego przemawia do amerykańskich senatorów. Możemy być dumni, że nasz naród wydał takiego człowieka, i musimy być świadomi, że trzeba stale trwać na straży wywalczonej wolności.
KB: Czy państwo powinno dotować kulturę i sztukę?
AW: W czasach mojej młodości nie musieliśmy stawiać takich pytań, bo wszystkie instytucje kultury – teatry, kina i wytwórnie filmowe – były państwowe. Obserwowaliśmy jednak, jak w kapitalistycznej Francji przemysł filmowy mógł liczyć na dotacje od państwa. Wychodzono bowiem z założenia, że w czasach dominacji amerykańskiego kina trzeba wspomagać produkcję filmów francuskojęzycznych, aby społeczeństwo miało możliwość oglądania filmów w języku ojczystym. Dziś my musimy przyjąć to samo założenie, aby prezentując obrazy, ożywić nasz język.
Najtrudniej rozpocząć film, kiedy producent jeszcze nie wie, czy dopnie budżet, a dystrybutor jeszcze się waha, czy zakupić film do kin. Na tym etapie ważne jest uzyskanie dotacji państwowej, aby można było zdobyć dobry scenariusz i zrobić pierwsze zdjęcia. Z tak przygotowanym materiałem łatwiej znaleźć producenta. Pożyteczną rolę w tym zakresie spełnia Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, dzięki któremu wiele dobrych filmów weszło w fazę realizacji. Cieszy mnie, że znów widać młodych kolegów filmowców i publiczność na powrót zainteresowaną polskim kinem. Trudno się dziwić, że w kraju, w którym nie było dotąd amerykańskiego kina rozrywkowego, pierwsza fala uderzeniowa naszej wolności zmiotła polskie kino. Ale kiedy już naoglądaliśmy się amerykańskiej rozrywki, zaczęliśmy się znów interesować kinem narodowym. Taki jest teraz trend światowy – kinematografie powstają w krajach, które do tej pory nie miały filmowych tradycji (np. w krajach azjatyckich). Polska szkoła filmowa lat 50. była jedną z pierwszych, mogła się równać z neorealizmem włoskim, francuską nową falą czy kinematografią węgierską i czeską. Dziś znów jesteśmy ciekawi, jak żyją inni, co myślą, jak się zachowują. Chcemy poznać te miejsca, do których sami nie mamy wstępu. Kino nie tylko nas zabawia, ale przede wszystkim pozwala nam zbliżyć się do świata.
KB: Do niedawna obowiązywał podział na filmy kinowe i telewizyjne, pełno- i krótkometrażowe. Teraz form filmowych jest wiele, nie zawsze można je zidentyfikować. Filmy można kręcić nawet telefonem komórkowym i od razu zamieszczać w Internecie, gdzie czeka na nie widownia z całego świata. Czy taka sytuacja będzie rzutować na dalszy rozwój kina?
AW: Możliwości, jakie dają nam nowe technologie, są zupełnie niezwykłe. Kto wie, czy osoba wyposażona jedynie w komórkę, nie będzie mogła bardziej skutecznie zbliżyć się do świata, o którym chce opowiedzieć. Ja, tradycyjny twórca, mam ze sobą ekipę 100 osób, trudno z taką gromadą pokazać prawdziwą intymność. Nie trzeba się bać nowych technologii i ich zwalczać. Pamiętam tyradę Andrzeja Munka wygłoszoną przed laty przeciw filmowi kolorowemu. Według niego kolor miał wprowadzić naturalizm i zabić artyzm filmu. Być może teraz jakiś młody człowiek, wyposażony jedynie w telefon komórkowy, przekracza kolejną granicę w kinie, jak niegdyś Charlie Chaplin.
AM: Tyle w panu pasji i pomysłów, że Oscar za całokształt trafił do pana chyba za wcześnie…
AW: Oscar to miła pamiątka, ale prawdziwa satysfakcja bierze się z tego, jak polska publiczność odbiera moje filmy. To dla niej pracuję i z nią chcę prowadzić dialog.
W marcu tego roku obchodziłem 88 urodziny. Uroczystość miała miejsce w Muzeum Sztuki Japońskiej w Krakowie, które powołaliśmy z niebytu wspólnie z Krystyną Zachwatowicz. Dowiedziałem się wtedy, że w japońskiej kulturze horyzontalnie ułożone podwójne ósemki to znak podwójnej nieskończoności. Zobaczymy, czy to prawda.