W sztuce nie ma jednej dobrej odpowiedzi
Z Lechem Batorem, młodym polskim malarzem, którego jelenie zawojowały świat, rozmawiają Marzena Tataj i Kamil Broszko.
Marzena Tataj: Pana atelier mieści się w przedwojennej kamienicy w sercu Warszawy. Wszędzie stąd blisko, ale zaparkować nie sposób.
Lech Bator: Zajmuję obecnie lokal, który w czasie wojny był wykorzystywany przez konspirację. Ma bowiem dwa oddzielne wyjścia na niezależne klatki schodowe, umożliwiające ucieczkę poprzez sieć połączonych podwórek. Ja jednak nie zamierzam stąd uciekać. Nie mam też kłopotów z parkowaniem, bo poruszam się na motocyklu, najszybszym środku komunikacji w zakorkowanym mieście.
MT: Od progu wita nas pies Bletka, a na ścianach – jelenie, tak charakterystyczne dla pana twórczości.
LB: Rok temu, po latach swobodnego, można rzec, artystycznego trybu życia, przeszedłem przemianę duchową – przestałem jeść mięso, wróciłem do sportu, przygarnąłem porzuconego psa. Miałem nawet taki okres, w którym wszystkich na siłę chciałem „nawracać” na wegetarianizm, wręcz zmuszać do zdrowego trybu życia. Ale kiedy spostrzegłem, że niektórzy zaczęli brać mnie za oszołoma, który przecież jeszcze wczoraj jadł burgera, dałem sobie z tym spokój. Każdy musi sam dojrzeć do swoich decyzji, które powinny wyniknąć z naturalnych potrzeb.
MT: Jak to się stało, że u pana zagościły jelenie?
LB: Wiedziałem, że nie uniknę tego pytania. (śmiech) Wielokrotnie znajomi namawiali mnie, abym wymyślił historię Pana Jelenia z moich obrazów właśnie na potrzeby rozmowy z dziennikarzem czy dociekliwym odbiorcą sztuki. Nawet chwilę o tym myślałem, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy; uznałem, że szczerość najbardziej popłaca. Zatem historia jest następująca: ukończyłem projektowanie graficzne i grafikę komputerową, zajmowałem się kolażami, kompozycją graficzną, przekształcaniem gotowych półproduktów. Moje prace powstawały na ekranie komputera, więc przez długi czas wydawało mi się, że nie muszę umieć malować. Przeglądając stare albumy i szukając w nich inspiracji, natrafiłem na zdjęcie głowy jelenia. Zastosowałem ją w kilku pracach, ustawiając w różnych miejscach i pod różnymi kątami. Raz wchodziła w kadr z góry, raz z boku. Spodobały mi się te głowy na tyle, że postanowiłem dorobić do nich całe postaci. W dzieciństwie widziałem u babci obraz z jeleniem na rykowisku, często wtedy w domach ludzie mieli takie landszafty. Pomyślałem, że chętnie pobawię się tą konwencją i zrobię cykl „Nie na rykowisku”.
Malowałem już wcześniej postaci, ale jakoś nie miałem odwagi czy ochoty na malowanie im twarzy, bo ciągle pobrzmiewało mi w głowie pytanie, dlaczego u mnie w domu miałaby wisieć czyjaś twarz. Dlatego malowałem autoportrety albo postaci z zakrytymi twarzami, np. w kominiarce, czy choćby z zasłoniętymi oczami. I tak powstał mój bohater – Pan Jeleń, który okazał się na tyle uniwersalny i anonimowy, że łączył wiele znaczeń. Zyskał zaciekawienie ludzi i ich przychylność, bo każdy mógł snuć dywagacje, co widzi na obrazie. Z moim bohaterem jestem już około 10 lat, więc malowałem go w wielu sytuacjach, również damsko-męskich. Pracę nad obrazem zaczynam od stworzenia projektu na komputerze. Mam takich projektów jeszcze wiele, zupełnie niewyeksploatowanych, więc Pan Jeleń nie opuści mnie jeszcze przez długi czas. Tak myślę.
„Halo”, 130 x 90 cm, akryl na płótnie (Fot. Lech Bator)
Kamil Broszko: Dlaczego przeszedł pan od projektowania graficznego do sztalug i zamienił mysz komputera na pędzel?
LB: Zacznijmy od początku. Przyznam, że nigdy nie chciałem być artystą, choć… od zawsze nim byłem. Od dziecka godzinami rysowałem, w szkole lubiłem robić gazetki ścienne i pomagać kolegom na plastyce. Uczęszczałem też na różne dodatkowe zajęcia plastyczne. Mój tata był grafikiem, więc sztukę mam wpisaną w kod genetyczny, ale początkowo planowałem życie biznesmena. Podobał mi się wizerunek gościa w garniturze, z teczką, w szklanym wieżowcu… Sam nie wiem, skąd mi się to wzięło.
Byłem już studentem Europejskiej Akademii Sztuk, gdy dowiedziałem się, że kilku moich znajomych z liceum pracuje w branży finansowej. Kiedy przy okazji jakiegoś spotkania okazało się, że kolega szuka ludzi do swojego zespołu, byłem wniebowzięty. Umówiliśmy się na rozmowę, chciałem spróbować swoich sił w zupełnie nowej dla mnie branży. Poszedłem na kilka szkoleń. To było to! Tak mi się przynajmniej wydawało. Mogłem ubrać się w garnitur i z teczką ruszyć do ludzi. Jednak nie osiągałem spodziewanych wyników w sprzedaży, bo zbyt klarownie wyjaśniałem potencjalnym klientom zawiłości oferty i zwracałem uwagę na wszystkie „małe druczki”. Okazało się, że nie tak sprzedaje się produkty finansowe i pieniędzy z tego dla mnie nie będzie. Mimo to uważam, że nie był to czas stracony, bo jako młodzian nieśmiały i wycofany zafundowałem sobie terapię szokową – musiałem spotykać się z ludźmi i nauczyć się z nimi rozmawiać.
Jednocześnie cały czas rysowałem, malowałem – również w ramach zaliczeń na akademii – a wytworami swojej pracy twórczej obdarowywałem znajomych z okazji urodzin czy ślubów. Wtedy też zacząłem otrzymywać zapytania, czy można coś mojego kupić. Wstawiłem swoje plakaty do galerii i z zaskoczeniem zauważyłem, że zaczęły się sprzedawać. Zatem od sprzedawania kredytów przeszedłem do sprzedawania swoich prac. Wtedy zrozumiałem, że warto się nauczyć malować realistycznie, bardziej przedstawiająco, aby prace miały walor unikatowości, niepowtarzalności, a przez to zyskiwały wyższą cenę. Proces twórczy powstaje w mojej głowie i na ekranie komputera. Malowanie jest po prostu inną formą utrwalenia dzieła. Można je wydrukować, można też namalować. Robiłem limitowane serie drukowanych plakatów w przystępnych cenach, produkowałem też koszulki z grafiką. Nie chcę popaść w megalomanię, ale czuję dobry odbiór moich prac, które są na tyle uniwersalne, że mogą się znaleźć zarówno na płótnie jako obraz, jak i na koszulce, torbie, kubku czy kalendarzu jako grafika. Cieszy mnie to. Na razie jednak skupiam się na malowaniu.
MT: Widzę obraz z magiczną jedenastką – motywem powtarzającym się w pana twórczości.
LB: Jedenastka to liczba mistrzowska, anielska, charakteryzująca nowy początek. Rok 2018 jest numerologicznie jedenastką, bo 2 + 0 + 1 + 8 = 11. Nie od razu dotarła do mnie jej moc. Dopiero po czasie, analizując zdarzenia, zrozumiałem, że warto jej poświęcić cykl obrazów. Ale od początku. 11 sierpnia zeszłego roku skontaktował się ze mną prywatny kolekcjoner, rezydent Monako, i zaproponował zakup wszystkich moich prac. Pozbierałem zatem prace z galerii i innych przestrzeni publicznych oraz od znajomych i okazało się, że zgromadziłem ich 70. Zawiozłem je 11 grudnia do Monako. Okazało się, że kolekcjoner mieszka na 11. piętrze. Kiedy dotarłem do swojego hotelu, zostałem zameldowany w pokoju numer 11. Zacząłem zauważać prawidłowość, bowiem za dużo było tych jedenastek. Idąc za ciosem, postanowiłem zagrać w kasynie w ruletkę. Tylko raz i obstawiając niewielką kwotę pieniędzy. Oczywiście wypadła jedenastka. 11 stycznia tego roku – tym razem data była świadomie wybrana – pojechałem do St. Moritz, aby przygotować wystawę w Art Jed Gallery, gdzie właściciel, miliarder, postanowił wystawić moje prace obok obrazów… Damiena Hirsta, jednego z najlepiej sprzedających się artystów na świecie.
„Its not who u are”, 100 x 70 cm, akryl na płótnie (Fot. Lech Bator) „Puppet Master”, 150 x 77 cm, akryl na płótnie (Fot. Lech Bator)
KB: Jak pan trafił na kolekcjonera z Monako?
LB: Dzięki wynalazkowi technologicznemu o nazwie Tinder. Wirtualna znajoma, artystka mieszkająca obecnie w Peru, będąc w potrzebie finansowej, postanowiła zająć się sprzedażą moich obrazów. Pokazała je właśnie owemu kolekcjonerowi, który natychmiast się nimi zainteresował do tego stopnia, że chciał kupić wszystkie, jakie mam. I tak można powiedzieć, że dzięki jednemu kliknięciu na Tinderze sprzedałem 70 obrazów. Nie mogę narzekać na brak szczęścia w życiu, chociaż kilka razy prowokowałem los do granic ekstremalnych. Ale w przypadku moich obrazów uważam, że tak się musiało stać. Malowałem dużo, odbiór moich prac był dobry, więc sukces, również finansowy, był tylko kwestią czasu. Na szczęście trwało to krócej, niż zakładałem. Tworzę w Polsce i do tamtej chwili sprzedawałem głównie na polskim rynku, nie ze względów patriotycznych, ale po prostu nie miałem potrzeby szukać klientów gdzieś dalej. Choć wiedziałem, że odbiorcy zagraniczni są mną zainteresowani i już wcześniej kilka prac opuściło ojczyznę. Teraz mam świadomość, że warto skierować sprzedaż za granicę, bo rynek sztuki jest tam bardziej rozwinięty, a ludzie potrafią i mogą więcej płacić. Nie ukrywam, że moje imię i nazwisko też pomagają w sprzedaży. Wiele osób uważa, że jest to dobrany pseudonim, a ja się po prostu tak nazywam. Zatem na rynku sztuki wyróżniają mnie wpadające w pamięć nazwisko i rozpoznawalny, charakterystyczny bohater.
KB: Sukces zobowiązuje. Nie obawia się pan oczekiwań, aby każda następna praca była lepsza?
LB: Tego się nie obawiam, zdaję się na statystykę. Nadal dużo pracuję , jednego wieczora potrafię zrobić kilka projektów na komputerze. A gdy się dużo maluje, to siłą rzeczy kilka obrazów musi wyjść. Poza tym jestem coraz dojrzalszym twórcą, świadomym swoich przewag i niedostatków. Miałem kilka projektów, które na komputerze wyglądały świetnie, a na płótnie coś nie grało. Ale nie trzeba się zniechęcać, tylko dać sobie czas na ponowne przemyślenie i poszukanie rozwiązania. Nic mnie nie goni. Przecież to ja sam decyduję, kiedy obraz uznam za skończony. Czasem do niektórych wracam i je poprawiam.
MT: Czy kiedyś Pan Jeleń zdejmie maskę?
LB: Nie, to nie jest Banksy!
MT: A co pan sądzi o happeningu Banksy’ego w Sotheby’s, czyli samozniszczeniu obrazu „Dziewczynka z balonikiem” zaraz po jego zakupie na aukcji?
LB: Po pierwsze, nikt nie wie, kto to jest Banksy. Wielu uważa, że za tym pseudonimem może się kryć nawet grupa twórców. Nie wierzę też, że destrukcja obrazu była zaskoczeniem dla domu aukcyjnego i kupującego. Ale niewątpliwie to świetny chwyt marketingowy. Znów o Banksym mówi cały świat. Doceniam ten efekt, choć nie lubię sztucznego szumu wokół działa. Wolę , aby ono samo się broniło.
MT: Pana obrazy mówią?
LB: Dla jednych będą one po prostu graficzną kompozycją złożoną z różnych obiektów i kolorów, zaś dla innych – historią z przesłaniem. Na razie nie chcę się zajmować kontrowersyjnymi tematami typu polityka czy religia, bo uważam, że nie tędy droga do rozwiązania rzeczywistych problemów. Pokazanie ich na obrazie może co najwyżej wywołać chwilowy szum czy poruszenie. Jednak swoimi obrazami chcę zwrócić uwagę, że świat za bardzo goni za nowymi technologiami, nie szanując matki natury i nadmiernie ją eksploatując. Obraz pt. „Puppet Master” jest pierwszym, na którym w pełni świadomie chciałem opowiedzieć historię. Nad Panem Jeleniem zawiesiłem rękę, która wydaje się nim kierować. I oto pojawia się pytanie: czy ktoś nami kieruje, czy może my sami, choć pozornie wolni, wpadamy w pułapki i schematy, z których nie możemy wyjść, tracąc prawdziwą swobodę? A może to ja jako artysta mam władzę, aby kierować swoimi postaciami? Dyskusja została otwarta.
MT: Pan Jeleń jest zawsze elegancki. Jak biznesmen?
LB: Elegancko ubrany, ale nie jak biznesmen. Za to sarenki są porozbierane, zgodnie z archetypem pinup girl. Można nawet mi zarzucić, że propaguję kult samca i samicy czy kult ciała. Przewagą sztuki jest to, że nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Jest relacja między widzem a obrazem i tylko ona jest prawdziwa. Nawisem mówiąc, mam świadomość, że jeleń i sarna należą w świecie zwierząt do różnych gatunków. Na moich obrazach reprezentują jednak jeden gatunek – ludzki.
KB: Pańskie obrazy wiszą w galerii obok najdroższych obecnie prac Damiena Hirsta. Czy to ma wpływ na pańskie poczucie wartości?
LB: Galeria to nie jest przyjazne miejsce, aby obcować ze sztuką, bo ludzie krępują się wejść do pustej zazwyczaj sali, obawiają się, czy zrozumieją, co autor miał na myśli, nie chcą być posądzeni o ignorancję. Wracając do pytania: kiedy parę lat temu zaczęła się dobrze rozwijać sprzedaż moich obrazów w Polsce i kilka miesięcznie znajdowało nabywcę, moje ego mocno, za mocno, urosło. Przyznam, że zachłysnąłem się tym sukcesem. Na szczęście szybko mi przeszło. Może dlatego, że w gruncie rzeczy jestem antysystemowy. Ale też jestem realistą. Żyję w tym świecie i dopóki nie jestem Hirstem czy Dalim – nie będę miał mocy sprawczej. Mogę coś zmieniać na małą skalę, np. adoptować psa czy wnieść po schodach zakupy sąsiadce. Czuję się odpowiedzialny za najbliższych, więc cieszę się, gdy ceny moich obrazów idą w górę, ale nie będę się ścigał. Jestem zadowolony, że robiąc to, co lubię, żyjąc z pasją, udaje mi się wkraczać na coraz wyższy poziom.
Lech Bator
(ur. 1986 r.) – malarz, grafik. Projektuje i tworzy od najmłodszych lat. W 2010 r. ukończył projektowanie graficzne na Europejskiej Akademii Sztuk w Warszawie, kierowanej przez Franciszka Starowieyskiego i Antoniego Fałata. Początkowa fascynacja tradycyjnymi formami graficznymi, a także kolażem cyfrowym przerodziła się w trwały związek z malarstwem. W przypadku większości obrazów artysta ucieka od klasycznego i realistycznego malarstwa, zestawiając pozornie odległe elementy i tworząc graficzne kompozycje, kolaże malowane na płótnie. Reprezentuje wschodzące pokolenie malarzy, ale zdążył już wypracować własny, rozpoznawalny styl. Nadaje nowe znaczenie symbolom poprzez umieszczenie ich w intrygujących kontekstach. Dobrym przykładem może być przekorne potraktowanie kojarzącego się w malarstwie z kiczem tematu jelenia na rykowisku (seria obrazów „Nie na rykowisku”). Autor bawi się konwencjami, zwodzi i intryguje. Wprowadza nostalgię rodem z marzeń sennych.