Przemoc językowa w skrajnych przypadkach może prowadzić do usprawiedliwiania przemocy fizycznej
*Media społecznościowe odgrywają kluczową rolę w brutalizacji języka, ale pandemia COVID-19 znacząco pogłębiła to zjawisko, prowadząc do akceptacji agresji w komunikacji publicznej.
*Wulgaryzacja języka publicznego przestała być postrzegana jako naganna – dziś wulgarne wyrażenia w mediach, na ulicach, a nawet w parlamencie stały się negatywną normą.
*Niektórzy językoznawcy, zamiast bronić standardów, sami zaczęli publicznie usprawiedliwiać i używać wulgaryzmów – to zjawisko szokujące.
*Przeprowadzone badania sugerują, że obniżenie wrażliwości na przemoc językową sprawia, iż to, co dawniej uważano za hejt, dziś staje się akceptowalne.
*Zjawisko nierównego traktowania agresji językowej – tolerowanej u jednych, a karanej u innych – rodzi poczucie niesprawiedliwości i podważa zaufanie do porządku społecznego.
*Przemoc językowa nie tylko niszczy kulturę debaty publicznej, ale także odbiera ludziom godność, co w skrajnych przypadkach może prowadzić do usprawiedliwiania przemocy fizycznej.
*Polska, mimo historycznej tolerancji, obecnie jest areną eskalacji różnic światopoglądowych, wyrażanych coraz częściej w sposób destrukcyjny dla przestrzeni wspólnej.
*Prof. Jerzy Bralczyk, jeden z nielicznych językoznawców, którzy publicznie krytykują wulgaryzację, płaci za to cenę, ale pokazuje, jak ważna jest wierność własnym przekonaniom.
*Życie w świecie zdominowanym przez wulgaryzmy i przemoc językową prowadzi do stresu i obniża jakość życia wszystkich, niezależnie od wieku czy statusu społecznego.
*Aby odbudować kulturę językową, potrzebujemy dwutorowych działań – piętnowania negatywnych praktyk i promowania pięknego, barwnego języka, który podnosi standardy społeczne.
Z prof. Markiem Kochanem rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Czy nasz język jest coraz silniej nasycony przemocą?
Marek Kochan: Można powiedzieć, że język bywa coraz częściej używany w sposób nieżyczliwy.
KB: Czy ta tendencja dotyczy mediów społecznościowych, czy rozciąga się także na inne dziedziny życia, na codzienną komunikację twarzą w twarz?
MK: Media społecznościowe odgrywają kluczową rolę w tym zjawisku, ale nie można go ograniczyć wyłącznie do nich. Wydaje mi się, że pandemia COVID-19 miała na to duży wpływ. Był to czas ogromnej presji psychicznej, kiedy ludzie zostali zamknięci w domach, pozbawieni swobody funkcjonowania w przestrzeniach publicznych, co prowadziło do kumulacji agresji.
To zjawisko nie ogranicza się wyłącznie do Polski – dotknęło wszystkie kraje, które w dużym stopniu doświadczyły pandemii. W efekcie tego nagromadzenia emocji standardy komunikacji publicznej uległy obniżeniu. Dawniej uważano za niestosowne publiczne okazywanie emocji, agresji. W czasie pandemii ta granica została przekroczona przez duże grupy ludzi, co doprowadziło do akceptacji takiego zachowania przez znaczną część społeczeństwa.
KB: W jaki sposób ta zmiana przejawia się w praktyce?
MK: Przede wszystkim można zaobserwować większą obecność wulgaryzmów w przestrzeni publicznej. Co więcej, pojawiły się głosy usprawiedliwiające takie zachowania. Niektórzy, w tym ludzie ze środowiska akademickiego, argumentowali, że mają prawo do używania takiego języka. Nawet profesorowie językoznawstwa – na szczęście tylko niektórzy – zaczęli publicznie deklarować, że nie czują się zobowiązani do zachowania norm kultury języka, i manifestowali to, publicznie przeklinając. Dla mnie to było zjawisko szokujące – ci, którzy powinni stać na straży tych wartości, po prostu z nich zrezygnowali.
Ten proces doprowadził do legitymizacji używania wulgarnego języka w różnych kontekstach: na ulicach, w sklepach, na stacjach benzynowych, a także w mediach i parlamencie. Wcześniej użytkownicy języka też czasem tak robili, ale mieli poczucie, że przekraczają pewne granice i że ich zachowanie jest naganne. Dziś natomiast agresywna retoryka staje się negatywną normą.
KB: Czy możliwe jest zmierzenie wzrostu agresji językowej?
MK: Przeprowadziłem badania w latach 2019 i 2024, analizując zjawisko tzw. hejtu w Internecie. Wyniki były paradoksalne: odsetek osób deklarujących, że spotkały się z hejtem, spadł o 7 proc.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że przemoc językowa maleje. Jednak interpretacja tych danych jest moim zdaniem inna – to raczej nasza wrażliwość na przemoc językową uległa stępieniu. To, co kiedyś uznawano za hejt, dziś jest akceptowane jako norma. Dopiero najbardziej skrajne przypadki przemocy językowej kwalifikują się do tej kategorii.
W raporcie z tych badań [https://www.swps.pl/images/DOKUMENTY/aktualnosci/Raport-Polscy-internauci-wobec-hejtu-2019-2024.pdf] postawiłem tezę, że doszło do normalizacji hejtu. Praktyki wcześniej uważane za naganne stały się akceptowalne. Jest to proces bardzo niepokojący, ponieważ obniżenie standardów języka publicznego obniża komfort życia wszystkich i wpływa destrukcyjnie na sposób, w jaki prowadzimy debaty i rozwiązujemy konflikty.
KB: Pozwoli pan, że zadam pytanie o fundamentalnym, filozoficznym, ale i praktycznym charakterze: czy język konstruuje świat? Innymi słowy, w nawiązaniu do naszego wątku: czy nasza rzeczywistość wypełni się większą ilością przemocy jako konsekwencja coraz bardziej agresywnego języka?
MK: Nie ma tu jednoznacznej odpowiedzi. Można to interpretować dwojako. Po pierwsze, zgodnie z pana sugestią: im więcej przemocy językowej, tym większe ryzyko przemocy fizycznej. Istnieje bowiem poważne zagrożenie, że procesy eskalowania agresji zaczynają się od słów, by później przerodzić się w działania. Takie mechanizmy występowały w językach totalitarnych.
Przykładem mogą być niemieckie obozy koncentracyjne, w których wyzwiska stanowiły pierwszy krok w odbieraniu ludziom godności, co torowało drogę do przemocy fizycznej i eksterminacji. Podobny mechanizm występuje w subkulturach więziennych, gdzie używanie obelg obniża status ofiary, odbiera jej człowieczeństwo, traktowanie na równych prawach i w ten sposób usprawiedliwia agresję wobec niej.
Druga interpretacja jest taka, że przemocowy język może w pewnym sensie kanalizować agresję – pozwala ludziom rozładować napięcie. To jednak również budzi wątpliwości, zwłaszcza w kontekście społecznego dyskomfortu, który taki język wywołuje u innych.
Proszę zauważyć, że w polskim systemie prawnym znieważenie fizyczne i werbalne są traktowane równorzędnie. Zarówno uderzenie kogoś, jak i obelga podlegają takim samy sankcjom. To dowodzi, że przemoc językowa ma realne konsekwencje. Dla niektórych osób słowa mogą być bardziej bolesne niż ciosy. Siniaki znikają, ale stygmatyzacja językowa pozostaje na długo, jeśli nie na zawsze. Z tego powodu zjawisko przemocy językowej, a przede wszystkim aprobaty dla niej, obserwuję z wielkim niepokojem.
Przemoc językowa nie jest zjawiskiem nowym. W Polsce zetknęliśmy się z nią nie tylko w kontekście języków totalitarnych – niemieckiego nazistowskiego czy rosyjskiego sowieckiego – ale także w okresie propagandy komunistycznej. Wyrazistym przykładem stosowania tej retoryki była antysemicka kampania z 1968 r., podczas której osoby na najwyższych stanowiskach publicznie wyzywały obywateli. Pamiętamy słynne przemówienie Władysława Gomułki, pełne obelg skierowanych pod adresem Janusza Szpotańskiego, autora opery „Cisi i gęgacze”.
Różnica polega na tym, że do niedawna takie zachowania były uważane za naganne. Tych, którzy łamali normy językowe, spotykało publiczne napiętnowanie. Dziś natomiast obserwujemy akceptację takich praktyk przez część społeczeństwa. Co więcej, przemoc językowa bywa usprawiedliwiana, jeśli służy tzw. słusznej sprawie, czyli kierowana jest przeciw tym, których ktoś nie lubi.
Szczególnie niepokojące, że reguły potępienia agresywnego języka nie są stosowane równo wobec wszystkich uczestników debaty, choć taki język występuje powszechnie, na przykład wśród polityków niemal wszystkich partii. Widać czasem wyraźne przyzwolenie na przemoc językową dla określonych grup czy osób, podczas gdy inne za podobne zachowania są napiętnowane. Przykładem może być sprawa Jerzego Owsiaka, który używał wulgaryzmów ze sceny, a więc w publicznej sytuacji, ale sąd potraktował to zachowanie łagodnie; uznał, że mieści się to w granicach „swobody wypowiedzi artystycznej”. Owsiak, będący działaczem społecznym, a nie artystą, używał słów niecenzuralnych, które nie miały nic wspólnego z twórczością. Podobnym przykładem jest aktorka Barbara Kurdej-Szatan, która w swoim wpisie znieważyła funkcjonariuszy Straży Granicznej wykonujących swoje obowiązki, lecz została uniewinniona. Jestem pewien, że gdyby ktoś użył wobec wydających te wyroki sędziów takich słów jak Jerzy Owsiak lub Barbara Kurdej-Szatan, zostałby surowo ukarany.
Nierówne traktowanie tego rodzaju zachowań, karanie jednych i uniewinnianie innych prowadzi do narastającego poczucia niesprawiedliwości. Ludzie odrzucają porządek społeczny, w którym nie traktuje się wszystkich występków równo, nie mierzy ich tą samą miarą. To bardzo niebezpieczne zjawisko.
KB: Niektórzy wyrażają pogląd, że Polska jest krajem bardzo podzielonym – politycznie, ideologicznie, światopoglądowo. Czy pogłębianie się tych różnic wiąże się z brutalizacją języka?
MK: Rzeczywiście, różnice światopoglądowe bywają pogłębiane przez agresywny język, jednak dostrzegam tu pewien paradoks. Polska, w przeciwieństwie do wielu innych krajów, nigdy nie doświadczyła wewnętrznego konfliktu o skali prowadzącej do masowej eksterminacji.
W innych państwach traumatyczne wydarzenia, takie jak wojny religijne w Europie czy wojna secesyjna w Stanach Zjednoczonych, nauczyły społeczeństwa, że konflikty trzeba kanalizować i rozwiązywać w mniej brutalny sposób, wyłączać pewne sfery z politycznych sporów. W Polsce, choć były konflikty, nigdy nie miały one charakteru wewnętrznej wojny na taką skalę. Wręcz przeciwnie – byliśmy państwem znanym z tolerancji. A wojna domowa w latach 40. ubiegłego stulecia była jednak wojną z okupantem i jego lokalnymi pomocnikami, w opór i represje była zaangażowana tylko część społeczeństwa. Podobnie późniejsze konflikty w czasie PRL – miały mimo wszystko łagodny charakter, nawet jeśli chwilami dochodziło do walk i przemocy, jak w 1956 r. czy w 1970 r. Jednak ich skala była nieporównywalna, na przykład do wojny trzydziestoletniej czy wojny secesyjnej, gdzie w jednej tylko bitwie pod Gettysburgiem zginęło i zostało rannych blisko 50 tys. ludzi.
W Polsce zabory, wojny i sowiecka okupacja wygaszały konflikty wewnętrzne, jednoczyliśmy się przeciw zewnętrznym wrogom. To, co dziś obserwujemy, to w dużej mierze wyartykułowanie naturalnych, a częściowo uśpionych wcześniej różnic: klasowych, światopoglądowych, tożsamościowych. Problem polega na tym, w jaki sposób i jakim językiem są one wyrażane. Niszczenie kultury debaty publicznej jest zjawiskiem bardzo niepokojącym. Różnice są naturalne, ale ich ujawnianie powinno odbywać się w sposób, który nie rujnuje przestrzeni wspólnej. Możemy się przecież różnić pięknie.
KB: Jak budować program naprawy języka w użyciu, skoro sam pan wspomniał, że nawet językoznawcy zawodzą.
MK: Niektórzy – to ważne; chcę podkreślić, że moje uwagi nie mają charakteru generalizującego. Jest wielu językoznawców, którzy otwarcie krytykują niewłaściwe praktyki językowe. Niemniej jednak w trudnych momentach, takich jak protesty przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, wielu z nich nie miało odwagi, by zabrać głos.
Jednym z nielicznych poważanych językoznawców, którzy publicznie wyrazili swoje zdanie, krytyczne wobec wulgaryzacji języka publicznego, był prof. Jerzy Bralczyk. Powiedział wówczas, że choć może zgadzać się z niektórymi postulatami protestujących, uważa, że ich język nie musi być wulgarny. Jego głos był wtedy osamotniony. Pisałem o tym w artykule, którego tematem była legitymizacja wulgarności w mediach w okresie pandemii. [https://www.researchgate.net/publication/363947022_Legitymizacja_wulgarnosci_w_mediach_w_okresie_pandemii_Marek_Kochan].
KB: I pewnie też za to jest dziś przez wielu ludzi określany mianem „dziadersa” i innymi, mało pochlebnymi epitetami.
MK: To prawda, płaci za swoje opinie pewną cenę, ale uważam, że miał rację. Rola autorytetu polega na tym, by nie poddawać się presji opinii publicznej i mówić to, co naprawdę się myśli, nawet jeśli nie wszystkim się to spodoba. Prof. Bralczyk okazał się wierny swoim przekonaniom, niezależnie od presji społecznej. To cecha prawdziwego autorytetu: odwaga wyrażania własnego zdania, nawet jeśli oznacza to pójście pod prąd i narażenie się na krytykę. Myślę zresztą, że wyraził opinie wielu osób, oburzonych skalą wulgaryzacji języka publicznego. Mamy prawo wyrażać swoje zdanie, protestować, ale nie musi się to objawiać w radykalnej językowo formie.
KB: Prof. Bralczyk jest słyszany, ale to wciąż za mało. Ma pan profesor jakiś pomysł na taką ogólnonarodową „pedagogikę języka”?
MK: Przede wszystkim potrzebujemy działań dwutorowych. Z jednej strony należy piętnować niepożądane zachowania językowe i traktować poważnie oskarżenia o naruszanie zasad kultury języka. Z drugiej – kluczowe jest promowanie dobrych praktyk.
Ludzi, którzy dbają o język, trzeba nagradzać i chwalić. Powinniśmy zachęcać do pięknego, barwnego wysławiania się, organizując na przykład konkursy krasomówcze. Tymczasem obecnie częściej piętnuje się błędy – organizuje się dyktanda, które utrwalają przekonanie, że poprawna polszczyzna to jedynie brak pomyłek gramatycznych. A przecież język to coś więcej – to piękno opowieści, możliwość wyrażania emocji i myśli w sposób wyrafinowany. Oto, co Słowacki wyraził piękną strofą z „Beniowskiego”: „Chodzi mi o to, by język giętki wyraził wszystko, co pomyśli głowa, a czasem był jako piorun szybki, prędki, a czasem smutny jako pieśń stepowa”.
Kolejnym krokiem powinno być tworzenie przestrzeni, które staną się strefami kultury języka. Na przykład na wyższych uczelniach, które powinny być miejscami wolnymi od przemocy językowej i wulgaryzmów. Zauważyłem, że czasem studenci – w rozmowach prywatnych, na przykład na korytarzu – używają wulgaryzmów, co uważam za niegodne zarówno ich, jak i pracowników naukowych.
Takie strefy mogłyby funkcjonować jako kluby czy miejsca, w których obowiązywałyby wyższe standardy językowe. Powinno być jasne, że osoby łamiące te zasady nie są tam mile widziane, podobnie jak nietrzeźwi w miejscach publicznych. Osobiście nie mam przyjemności słuchać wulgaryzmów, których czasem zmuszony jestem słuchać w miejscach publicznych, szczególnie w restauracji, kawiarni czy w tramwaju.
KB: Czy takie działania miałyby szansę wpłynąć na szeroką opinię publiczną?
MK: To wymagałoby masowej promocji reguł i wzorców zachowań językowych. Możemy skorzystać z dorobku wybitnych polskich językoznawców, choćby zmarłej niedawno prof. Jadwigi Puzyniny, która była prekursorką aksjolingwistyki, dziedziny zajmującej się kształtowaniem norm językowych. Warto odwołać się do prac Zenona Klemensiewicza, który w 1965 r. napisał esej „Higiena językowego obcowania” [http://old.mbc.malopolska.pl/dlibra/plain-content?id=18150]. Porównał w nim dbałość o język do higieny osobistej – tak jak myjemy ręce, by unikać chorób, powinniśmy dbać o czystość języka, powstrzymując się od agresji i wulgarności.
To ważne, bo wulgaryzacja języka wpływa negatywnie na nasz dobrostan. Żyjemy w świecie, w którym wulgaryzmy obecne są na przystankach, w tramwajach czy na ulicy. To nas przytłacza, otępia, a w konsekwencji – powoduje silny, nie zawsze uświadomiony stres. Użycie wulgaryzmów przez niektóre osoby, wyrażające publicznie swoje emocje, może sprawić, że wszyscy będziemy żyli krócej.
KB: Nasz system prawny przewiduje sankcje za stosowanie złego języka.
Marek Kochan: Tak, za użycie niecenzuralnych słów w przestrzeni publicznej grozi kara grzywny – do 1,4 tys. zł. Problem polega jednak na egzekwowaniu przepisów. Społeczeństwo musi zrozumieć, że życie w świecie wulgaryzmów jest po prostu nieprzyjemne. Jeśli wyborcy zaczęliby karać polityków za wulgarny język, nie głosując na nich, problem szybko by zniknął. Niestety, wiele osób wytyka agresję językową „innym”, a akceptuje ją, jeśli pochodzi od „swoich” i kierowana jest wobec tych „innych”. To błędne koło, które musimy przerwać.
---
Marek Kochan – językoznawca, medioznawca, dr hab., prof. Uniwersytetu SWPS. Naukowo zajmuje się językiem komunikacji publicznej, wizerunkiem osób i instytucji, komunikacją kryzysową, językiem biznesu, przemocą językową, perswazją, retoryką i erystyką, narracjami, prowadzeniem debat, postkolonialnymi aspektami dyskursu publicznego i etyką komunikacji.
Od ponad 30 lat zajmuje się doradztwem oraz szkoleniami z zakresu komunikacji (w tym komunikacji kryzysowej) i autoprezentacji dla przedsiębiorców, menedżerów, prezesów oraz członków zarządów największych firm i instytucji. Doradza w dziedzinie komunikacji firmom wchodzącym na giełdę; pracował przy ponad 75 IPO.
Autor prozy, m.in. „Placu zabaw”, „Fakira z Ipi”, zbioru opowieści sufickich „Turban mistrza Mansura”, a także 19 dramatów, prezentowanych i nagradzanych w Polsce i za granicą, realizowanych jako spektakle Teatru Telewizji i Teatru Polskiego Radia (10 słuchowisk).
Na Uniwersytecie SWPS prowadzi zajęcia z: retoryki i erystyki, kreowania wizerunku osób i instytucji, językowego wymiaru wizerunku, analizy wizerunku w mediach, komunikacji kryzysowej oraz narracji.