Chrześcijaństwo, choć osłabione i przez niektórych odsyłane na margines, wciąż istnieje jako żywa i dostępna tradycja
*Moim zdaniem nic lepszego od chrześcijańskiej tradycji się w naszej historii nie pojawiło. Oczywiście tradycja ta nie jest wolna od licznych błędów i mrocznych kart, które wymagają krytycznego namysłu i oczyszczenia.
*We Francji rośnie liczba dorosłych osób przystępujących do chrztu – w ubiegłym roku było to kilkanaście tysięcy osób, w tym roku liczby są jeszcze wyższe. Co istotne, mówimy o świadomych decyzjach dorosłych ludzi.
*Alternatywne propozycje, które miały zastąpić chrześcijaństwo – od ezoteryki i popterapii, przez racjonalistyczny humanizm, po różne ideologie polityczne – nie spełniły pokładanych w nich nadziei.
*Polski Kościół to jednak kwestia wyjątkowa. Relacja Polaków z tą instytucją zostały głęboko naznaczone polaryzacją polityczną, która przenika całą społeczną tkankę.
*Zachód, szczególnie w narracji liberalno-lewicowych elit, tkwi dziś w postawie autonegacji – skupia się wyłącznie na winach własnej historii, takich jak kolonializm czy różne formy represji.
*Obserwuję także głód rozmowy na tematy fundamentalne, takie jak: sens, cierpienie, śmierć, miłość, wolność, przemijanie, starość. Nasza kultura, w codziennej krzątaninie podporządkowanej logice zysku, często spycha te kwestie na margines.
*Pandemia w brutalny sposób ujawniła śmieszność tych hiperindywidualistycznych narracji, które od dekad karmiły naszą wyobraźnię. Mechanizmy rynkowe te narracje wzmacniają i jednocześnie na nich żerują.
*Z drugiej strony obawiam się, że technokratyczne i neoliberalne formy zniewolenia będą się dalej umacniać. Rynek sprytnie żeruje na naszych lękach i obawach, budując narrację, że za wszystko odpowiada jednostka.
*To opowieść atrakcyjna marketingowo, ale niezwykle ograniczająca. Może się więc okazać, że zamiast przełomu będziemy świadkami dalszego pogłębiania paradoksów współczesności.
Z Tomaszem Stawiszyńskim rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Wydał pan niedawno książkę zatytułowaną „Powrót fatum”. Zaraz potem w mediach społecznościowych pojawiły się ożywione dyskusje, w których centralnym tematem jest pana teza o powrocie chrześcijaństwa.
Tomasz Stawiszyński: Rzeczywiście, temat powrotu chrześcijaństwa pojawia się w wielu dyskusjach na temat książki, choć nie jest wcale jej głównym wątkiem. Teza o odradzaniu się chrześcijaństwa padła przede wszystkim w rozmowie, której udzieliłem pod koniec sierpnia ubiegłego roku „Gazecie Wyborczej”.
Powiedziałem wtedy, że na Zachodzie, w niektórych kręgach, zaczyna się powrót do chrześcijańskich korzeni. I moim zdaniem ten trend będzie się nasilał. Opierałem się z jednej strony na publicznych wypowiedziach ludzi wcześniej związanych z ruchem nowego ateizmu, którzy po latach zaczęli doceniać chrześcijaństwo i ubolewać nad jego zanikiem. Przykładem może być Peter Boghossian, niegdysiejszy nowy ateista, który od pewnego czasu głosi, że radykalna krytyka chrześcijaństwa nie tylko nie spełniła swoich założeń, ale zadziałała poniekąd odwrotnie. Wbrew oczekiwaniu, że osłabienie pozycji chrześcijaństwa w kulturze zachodniej wzmocni rolę rozumu, racjonalności i nauki, stało się coś innego: pustkę po chrześcijaństwie zaczęły wypełniać różne formy irracjonalności i pseudonauki.
Podkreślałem również znaczenie wypowiedzi takich postaci, jak Ayaan Hirsi Ali, Paul Kingsnorth czy Tom Holland. Ten ostatni, historyk brytyjski, w swojej monumentalnej pracy „Boże władztwo”, która na początku kwietnia bieżącego roku ukazała się na polskim rynku, przedstawia chrześcijaństwo jako fundament kultury zachodniej, którego wpływy są wciąż żywe, nawet jeśli na pierwszy rzut oka niewidoczne.
Nie sposób pominąć także danych statystycznych. Na przykład we Francji rośnie liczba dorosłych osób przystępujących do chrztu – w ubiegłym roku było to kilkanaście tysięcy osób, w tym roku liczby są jeszcze wyższe. Co istotne, mówimy o świadomych decyzjach dorosłych ludzi. Kościół francuski boryka się wręcz z problemem niewystarczającej liczby księży, by sprostać tej fali nawróceń.
W Stanach Zjednoczonych proces sekularyzacji także wyhamował. Oczywiście mówimy tu o zjawiskach na niewielką jeszcze skalę, ale są one znaczące jako symptomy szerszego trendu.
W „Powrocie fatum”staram się pokazać, że alternatywne propozycje, które miały zastąpić chrześcijaństwo – od ezoteryki i popterapii, przez racjonalistyczny humanizm, po różne ideologie polityczne – nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Zamiast tego coraz bardziej nas rozczarowują. Tymczasem chrześcijaństwo, choć osłabione i przez niektórych odsyłane na margines, wciąż istnieje jako żywa i dostępna tradycja.
W sytuacji współczesnego chaosu i niestabilności, w obliczu powrotu fatalizmu widzę w chrześcijaństwie potencjał, który może ponownie przyciągnąć ludzi. To zasób, który – mimo różnych zawirowań – nie został wyczerpany.
KB: Ale jak to by się miało manifestować w naszym kraju? Uważa pan, że w najbliższym czasie wypełnią się kościoły, tak jak pod koniec lat 80.?
TS: Nie podejmuję się żadnych przewidywań. Zwrot w kierunku chrześcijaństwa, o którym mówię, może przybierać bardzo różne formy. W przypadku Francji, gdzie wielu ludzi odkrywa na nowo katolicyzm, fascynuje mnie szczególnie motywacja tych nawróceń. Często mówi się tam o braku wspólnoty, w głębokim, bezinteresownym sensie. Wspólnoty, która pozwala ludziom razem stawić czoło fundamentalnym pytaniom i doświadczeniom granicznym. W takich przestrzeniach symbole i rytuały religijne odgrywają istotną rolę.
Polski Kościół to jednak kwestia wyjątkowa. Relacja Polaków z tą instytucją zostały głęboko naznaczone polaryzacją polityczną, która przenika całą społeczną tkankę. Kościół stał się jednym z emblematów tej polaryzacji, co czyni jego sytuację jeszcze bardziej skomplikowaną. W swojej książce świadomie nie zajmuję się Kościołem jako instytucją ani jego przyszłością. Piszę o chrześcijaństwie, bo sądzę, że jego odrodzenie może przybrać różne formy, niekoniecznie ściśle związane z konkretnym wyznaniem czy strukturą religijną.
Zachód, szczególnie w narracji liberalno-lewicowych elit, tkwi dziś w postawie autonegacji – skupia się wyłącznie na winach własnej historii, takich jak kolonializm czy różne formy represji. Oczywiście ten krytyczny rachunek sumienia, będący skądinąd wyłączną domeną kultury chrześcijańskiej, ma swoje znaczenie, ale wydaje się, że musimy dziś na nowo odkryć źródła naszych fundamentalnych wartości. Źródła te są greckie, żydowskie i chrześcijańskie.
Nie musi to oznaczać ściśle religijnego zwrotu. Może to być powrót bardziej kulturowy, wyrażający się w docenieniu własnych korzeni. Kościół, szczególnie w Polsce, musi przejść przez proces oczyszczenia z dawnych patologii, które wpłynęły na jego wizerunek i funkcjonowanie.
KB: Ogłoszenie pana idei wywołało intensywną reakcję znacznej części elity intelektualnej. Odnoszę wrażenie, że odebrano pana koncepcję jako pewien atak – tym bardziej dojmujący, bo przeprowadzony od wewnątrz – na ideę progresywizmu. Jak pan odebrał owe reakcje i jak się z nimi czuje?
TS: Cóż, rzeczywiście książka wywołała intensywne emocje i stała się przedmiotem licznych dyskusji. Niektóre z tych debat toczyły się w mediach społecznościowych, gdzie uwaga często koncentrowała się nie na treści samej książki, lecz na przykład na tytułach wywiadów ze mną, kilku wyrwanych z kontekstu zdaniach z tych wywiadów czy też na parafrazach moich wypowiedzi, które nie zawsze oddawały ich istotę.
W mediach społecznościowych na porządku dziennym są impetyczne reakcje na teksty, których komentatorzy w ogóle nie przemyśleli albo nawet nie przeczytali. Coraz częściej brakuje przestrzeni na choćby minimalny kredyt intelektualnej życzliwości – zamiast tego mamy natychmiastowe próby zdyskredytowania, zakrzyczenia i obrażania. Oczywiście to także przejaw polaryzacji, fundamentalistycznych postaw rozpowszechnionych również w środowiskach deklarujących otwartość i tolerancję. Krytykowanie fundamentalizmu u innych często idzie w parze z nieuświadomioną jego praktyką we własnych kręgach.
Ale było także mnóstwo bardzo życzliwych i mądrych reakcji na moją książkę, nawet jeśli część z nich była krytyczna. Te głosy są dla mnie szczególnie cenne, bo zapraszają do prawdziwej rozmowy, a nie tylko do wymiany uprzedzeń.
Paradoksalnie reakcje negatywne także miały swoją wartość. Dzięki nim wiele się wyjaśniło: kto gdzie stoi, jakie ma intencje, kto jest gotów rozmawiać, a kto oczekuje wyłącznie potwierdzenia własnych poglądów. To doświadczenie – choć momentami trudne – było dla mnie niezwykle pouczające. Pozwoliło zrozumieć, kto rzeczywiście szuka dialogu, a kto preferuje bezkrytyczną afirmację swoich przekonań, reagując ogniem na każdą odmienność. W tym sensie – mimo pewnej intensywności – jestem z recepcji książki bardzo zadowolony.
KB: Śledząc pana działalność, dostrzegam dwa nurty: z jednej strony realizację roli intelektualisty publicznego, objaśnianie świata, zachęcanie do głębszego zrozumienia czy – odwołując się do klasycznej domeny filozofii – poszukiwania prawdy, z drugiej zaś strony podejmowanie zbiorowego oddziaływania psychoterapeutycznego. Jak pan sam siebie definiuje?
TS: Pańskie wnioski wydają mi się trafne. Myślę, że najlepiej oddaje to określenie „terapia idei” Jamesa Hillmana, autora, który miał na mnie ogromny wpływ. Hillman był uczniem Junga, ale oddalił się znacznie od mistrza, poszedł własną ścieżką. Przez pewien czas pracował jako psychoterapeuta, by później porzucić praktykę gabinetową i skoncentrować się na pisaniu książek. Jego koncepcja terapii idei polegała na tym, że nie tylko jednostki, ale przede wszystkim idee obecne w kulturze wymagają analizy, przemyślenia, a często także „leczenia”.
Z tego względu trudno mi jednoznacznie zdefiniować to, co robię. Piszę eseje, które mają charakter filozofujący, ale nie uprawiam filozofii akademickiej w klasycznym sensie . Moja praca to raczej próba rozmowy o współczesnym świecie i zrozumienia go.
Pisanie zawsze było dla mnie formą rozmowy – zarówno z czytelnikiem, jak i samym sobą. To rodzaj wspólnego zastanawiania się nad rzeczywistością. Filozofia jest tu niezwykle pomocna, bowiem dostarcza narzędzi pozwalających precyzyjnie formułować myśli, uwrażliwia na to, co często niewidoczne, daje język i sposób patrzenia, który pomaga dostrzec głębsze warstwy kultury, narracji czy przekazów.
Moje książki wyrastają z głęboko osobistych potrzeb. W ostatniej książce każda z trzech części rozpoczyna się osobistą sceną, która działa jak pryzmat, przez który staram się uchwycić coś uniwersalnego. Mam poczucie, że takie podejście rezonuje z czytelnikami, o czym przekonuję się w rozmowach z nimi, czasem bardzo intymnych.
Obserwuję także głód rozmowy na tematy fundamentalne, takie jak: sens, cierpienie, śmierć, miłość, wolność, przemijanie, starość. Nasza kultura, w codziennej krzątaninie podporządkowanej logice zysku, często spycha te kwestie na margines. Dopiero w sytuacjach granicznych uświadamiamy sobie ich wagę. Problem polega na tym, że brakuje nam wtedy języka, by o nich mówić.
To właśnie poszukiwanie języka do rozmowy o sprawach zasadniczych jest jednym z najważniejszych celów mojej pracy. Staram się tworzyć przestrzeń, w której można się nad nimi zastanawiać, zanim jeszcze życie zmusi nas do bezpośredniej konfrontacji .
KB: W „Ucieczce od bezradności” dyskutuje pan z modami na poszukiwanie życia idealnego i dążenie do swojego idealnego „ja”. To tematy niezwykle aktualne w późnym kapitalizmie, w którym – przynajmniej w teorii – zaspokojenie podstawowych potrzeb pozwala nam skupić się na doskonaleniu siebie. W książce dokonuje pan krytycznej weryfikacji takiego podejścia. A czy obecna rzeczywistość, naznaczona kryzysem klimatycznym i widmem wojny, nie wywraca zasadniczo całego paradygmatu?
TS: To doskonałe pytanie. Czy już jesteśmy świadkami tej zmiany, czy dopiero na nią czekamy? Trudno to jednoznacznie ocenić. Wydaje mi się jednak, że warto cofnąć się o kilka lat, do czasu pandemii, która – jak się zdawało – miała być wielkim weryfikatorem naszych przekonań o indywidualnej sprawczości czy sile pozytywnego myślenia. Bo przecież pandemia w brutalny sposób ujawniła śmieszność tych hiperindywidualistycznych narracji, które od dekad karmiły naszą wyobraźnię. Mechanizmy rynkowe te narracje wzmacniają i jednocześnie na nich żerują.
Przypomnijmy sobie dwa pierwsze lockdowny: wiosnę i jesień 2020 r. Pierwszy szok pandemii, potem fale chorób i śmierci. Narracje coachingowe, techniki samorozwoju, tak chętnie promowane przed pandemią, okazały się w tych warunkach kompletnie bezużyteczne. To, co naprawdę nas wtedy podtrzymywało, to realny krwiobieg życia społecznego: praca kurierów, sprzedawczyń, pracowników ochrony zdrowia. Społeczna solidarność okazała się ważniejsza niż iluzoryczne poczucie samowystarczalności.
Pamiętam, że w tamtym okresie zaczęto wiele mówić o kosztach systemu, w którym ludzie starsi i chorzy są pozbawieni wsparcia, a domy opieki stają się epicentrami tragedii. Pandemia uwidoczniła gigantyczne nierówności i smutną prawdę, że ten system został zaprojektowany z myślą o młodych i sprawnych.
Jednak nic trwałego z tych refleksji nie wynikło. Wręcz przeciwnie, po pandemii nastąpiło jakby turbodoładowanie systemu – struktury, które wcześniej działały, teraz przyspieszyły z jeszcze większą siłą. Teorie redukcji dysonansu poznawczego tłumaczą to zjawisko następująco: nie chcemy konfrontować się z dyskomfortem, więc racjonalizujemy powrót do status quo.
Obecnie żyjemy w momencie potencjalnie przełomowym. Rzeczywistość społeczno-polityczna być może ulega głębokiemu przebudowaniu, nierówności pogłębiają się, klasa średnia zanika. Czy to stworzy przestrzeń dla alternatywy? Wydaje mi się, że chrześcijaństwo jako siła kulturowa może zaoferować język, symbole i struktury zdolne do podjęcia tej roli.
Z drugiej strony obawiam się, że technokratyczne i neoliberalne formy zniewolenia będą się dalej umacniać. Rynek sprytnie żeruje na naszych lękach i obawach, budując narrację, że za wszystko odpowiada jednostka. To opowieść atrakcyjna marketingowo, ale niezwykle ograniczająca. Może się więc okazać, że zamiast przełomu będziemy świadkami dalszego pogłębiania paradoksów współczesności.
KB: Jak pan postrzega wizje technoentuzjastów, którzy twierdzą, że przyszłość ludzkości to symbioza z technologią? Przykładów już dziś nie brakuje – od staruszek w japońskich pociągach rozmawiających z robotami po idee transhumanizmu. Pan również podejmował te tematy w swoich esejach.
TS: To zjawisko wydaje mi się jednym z najbardziej dziś niebezpiecznych – i nie mam na myśli samej technologii czy jej rozwoju jako takiego. Problemem jest zanik zdolności odróżniania rzeczywistości od jej imitacji. To jest proces, który odbywa się na wielu poziomach. Zaczyna się od deficytów uwagi – coraz powszechniejszych w naszym cyfrowym środowisku – a obejmuje również spadek umiejętności krytycznego myślenia i czytania ze zrozumieniem.
Efekt? Stajemy się coraz bardziej podatni na kłamstwa, które często bardzo sprawnie podszywają się pod rzetelne informacje, a w rzeczywistości są jedynie wytworami propagandy czy dezinformacji. To pierwszy etap, prowadzący do sytuacji, w której technologia zaczyna zakłócać naszą zdolność rozumienia, co jest realne, a co nie. W końcu, i to wydaje mi się szczególnie niepokojące, może dojść do tego, że nie będziemy w stanie odróżnić człowieka od maszyny.
Już dziś, kiedy rozmawiamy z modelami językowymi, trudno nam stwierdzić, czy mamy do czynienia z człowiekiem, czy z botem. Wyobraźmy sobie jednak nieodległą przyszłość: chatboty imitujące osoby zmarłe i prowadzące ich profile w mediach społecznościowych, rozmowy wideo z „osobami”, które w rzeczywistości dawno już nie żyją. Będą one wyglądać, mówić, a nawet zachowywać się jak ich niegdyś żywe pierwowzory, całkiem nie do odróżnienia.
Ta wizja budzi we mnie głęboki niepokój. Przypomina światy opisywane przez wielkiego amerykańskiego pisarza Philipa K. Dicka, gdzie granica między rzeczywistością a iluzją została całkowicie zatarta. W jego powieściach ludzie nie wiedzą, czy żyją w prawdziwym świecie, kim są inni, z którymi się komunikują, a nawet – czy sami nie są androidami. To prowadzi do erozji poczucia tożsamości, bo jeśli nie potrafimy odróżnić, co jest realne, a co nie, zaczynamy wątpić we własną naturę.
Największym zagrożeniem jest tu jednak to, że taka utrata zdolności rozróżniania czyni nas niebywale podatnymi na manipulację. Stajemy się idealnym obiektem programowania – plastycznym, sterowalnym, niemal bezwolnym. A technologia, która pozwala na takie manipulacje, jest dziś w rękach gigantycznych korporacji, potężnych grup politycznych i wielkiego biznesu.
Taki układ, w którym dominują wielkie, scentralizowane siły, a jednostka jest wobec nich właściwie całkowicie bezradna, bo nie wie nawet kim jest, napawa mnie ogromnym niepokojem. To nie jest przyszłość, w której chciałbym żyć.
KB: Zastanawiam się, jak odpowiedziałby pan komuś z grona ultraracjonalistów, kto powiedziałby: „Jeśli maszyna potrafi mówić językiem pełnym emocji, okazuje zrozumienie i empatię, to może nie ma żadnego metafizycznego ducha? Może my sami jesteśmy jedynie biologicznymi maszynami statystycznymi?”.
TS: Cóż, powiem tyle: jeśli jesteśmy wyłącznie biologicznymi, statystycznymi mechanizmami, to co powstrzymuje nas przed traktowaniem ludzi jak biomasę? Co powstrzymuje nas przed uznaniem, że ludzka wartość jest wyłącznie użytkowa? Otóż – nic, może jedynie opary cywilizacji chrześcijańskiej, na której nasza kultura wciąż jeszcze pracuje, ale już wyraźnie coraz słabiej.
Taka wizja prowadzi na niebezpieczny grunt. Jeśli uznamy, że człowiek niczym nie różni się od maszyny, to nie ma już żadnego dobrze uzasadnionego argumentu przeciwko pomysłom, by „nieprzydatnych” utylizować, zamykać w obozach, a może nawet eksterminować. Kiedyś już się to wydarzyło, nie tak dawno, w XX w. I uczestniczyli w tym nie tylko barbarzyńcy, ale także ludzie niezwykle światli, wykształceni, którzy nadawali swoim działaniom pozory filozoficznej czy naukowej racjonalności i głębi.
Warto zauważyć, że współczesna kultura, choć wciąż korzysta z zasobów dawnych tradycji, staje się coraz bardziej bezwzględna i pozbawiona duchowego fundamentu. Powtórzę, wciąż jeszcze funkcjonujemy na oparach tych wartości, które zbudowały naszą cywilizację, ale jak długo to potrwa? Bez ich odnowienia i umocnienia możemy nieuchronnie osunąć się w dystopię.
Wizja świata, w której człowiek traci swoją wyjątkowość, nie jest abstrakcją. To jest coś, co już znamy. Tego typu mentalność – chłodna, statystyczna, odczłowieczająca – doprowadziła do największych okrucieństw. I choć chcielibyśmy wierzyć, że nauczyliśmy się czegoś z historii, wciąż istnieje ryzyko, że ten koszmar może powrócić.
Dlatego uważam, że tak ważne jest, aby nie zgubić różnicy między maszyną a człowiekiem, między mechaniką a antropologią.
KB: A co może być antidotum: wartości, duch, dziedzictwo? Czy może w naszej kulturze, w Europie, znów – chrześcijaństwo?
TS: Wydaje mi się, że tego antidotum nie da się wyprowadzić z samej nauki ani z racjonalistycznego obrazu świata, który bada rzeczywistość wyłącznie rozumowymi narzędziami. Taka perspektywa, choć niewątpliwie cenna, nie wystarcza, aby ustanowić fundamenty społecznego ładu czy systemu wartości, który byłby trwały i głęboki.
Rzeczywistość oparta wyłącznie na takim podejściu prędzej czy później zaczyna się chwiać. To, co pozwoliło zbudować system etyczny, z którym dziś w zachodniej kulturze odruchowo się utożsamiamy, nie pochodzi jedynie z rozumu. Jak zauważa współczesny filozof David Bentley Hart, rozum, aby działać sensownie, musi mieć oparcie w czymś poza sobą. Prędzej czy później natrafia bowiem na własne granice, na sprawy, których nie potrafi już uzasadnić albo poznać, a które może tylko przyjąć na zasadzie „skoku wiary” albo etycznego zobowiązania.
Dlatego uważam, że potrzebujemy czegoś więcej – mitu, wizji świata, która potrafi uwzględnić i uporządkować zarówno to, co w nas irracjonalne, jak i to, co racjonalne. Wizji, która dostrzega złożoność ludzkiej natury, jej skłonność do dobra, ale też do zła i przemocy.
Moim zdaniem nic lepszego od chrześcijańskiej tradycji się w naszej historii nie pojawiło. Oczywiście tradycja ta nie jest wolna od licznych błędów i mrocznych kart, które wymagają krytycznego namysłu i oczyszczenia. To jednak nie unieważnia jej potencjału i przesłania. Wydaje mi się, że podjęcie próby nowego odkrycia tej tradycji mogłoby być niezwykle cenne.
Tomasz Stawiszyński – eseista, pisarz, filozof, autor bestsellerowych książek: „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii”, „Co robić przed końcem świata”, „Ucieczka od bezradności”, „Misja Sowy. Tosia, Franek i sekrety filozofii”, „Spotkanie z filozofią” oraz „Reguły na czas chaosu”. W radiu TOK FM prowadzi „Godzinę Filozofów”. Twórca podcastu „Skądinąd” (Patronite.pl/skadinad), stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. W listopadzie 2024 r. ukazała się jego najnowsza książka pt. „Powrót fatum”.