Przed naszą firmą i polską ekologią jeszcze wiele wyzwań
O likwidowaniu skażenia na poradzieckich lotniskach, o małżach, które dbają o jakość wody pitnej, oraz o innowacyjnych sposobach na wszędobylskie sinice z Jerzym Ślusarczykiem rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Firma Prote istnieje ćwierć wieku. Co uważa pan za jej największy sukces?
Jerzy Ślusarczyk: W całym okresie działalności firmy zrealizowaliśmy każde z podjętych wyzwań. Mam satysfakcję, że dokładamy cegiełkę do poprawy stanu naszego środowiska. Za niewątpliwy sukces uważam fakt, że 25. rok działamy w branży, skutecznie konkurując z ponadnarodowymi firmami. Mamy sprecyzowane plany rozwojowe, które z determinacją realizujemy.
Niedawno zakończyliśmy pierwszy w Polsce projekt rekultywacji terenu skażonego kancerogennym kreozotem, czyli związkiem będącym składnikiem zabezpieczenia podkładów kolejowych i słupów telegraficznych, który przenikał do wód gruntowych i migrował. Wykonaliśmy kawał dobrej roboty, oczyszczając teren po byłej nasycalni podkładów kolejowych w Solcu Kujawskim. Skuteczna rekultywacja gruntu zachęciła władze miasta do podjęcia kolejnych kroków. Rozważana jest możliwość doczyszczenia również wód gruntowych z wykorzystaniem najnowszych światowych technologii. To dla mnie potwierdzenie, że istnieje coraz większa świadomość społeczna potrzeby ochrony środowiska, czego absolutnie nie obserwowałem w połowie lat 90., kiedy rozpoczynałem działalność w tym obszarze. Wtedy zajmowanie się ochroną środowiska było w Polsce kompletnie niezrozumiałe, bo nie przynosiło żadnych korzyści gospodarczych, a wiązało się jedynie z wydatkami. Dorastałem w powszechnym wówczas przekonaniu, że najważniejsza jest wyłącznie produkcja, a sukces gospodarczy mierzy się tonami wyprodukowanej stali czy zużytego w budownictwie betonu. Stan wojenny zastał mnie na Zachodzie. Sporo czasu spędziłem poza krajem, pracując w obszarze ochrony środowiska. Jakże byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że nawet 30 proc. budżetu nowych inwestycji w USA bywa przeznaczane na zmniejszenie ich negatywnego oddziaływania na środowisko. Ale jak może być inaczej, skoro jedna kropla produktu naftowego zanieczyszcza tysiąc litrów wody, która już nie nadaje się do spożycia? Żyjemy w zindustrializowanym świecie, który stara się sprostać rosnącym potrzebom konsumpcyjnym bogacących się społeczeństw. Przed naszą firmą i polską ekologią stoi bardzo wiele wyzwań.
KB: Wróćmy na chwilę do genezy. Co zainspirowało pana do założenia firmy działającej w obszarze ochrony środowiska?
JŚ: Wszystko zaczęło się w USA. W 1989 r. tankowiec Exxon Valdez wszedł na skały w Zatoce Księcia Williama. Byłem wtedy na Alasce. Pamiętam czyszczenie kamienistego wybrzeża tradycyjnymi metodami przy użyciu materiałów sorpcyjnych. Kiedy przyszedł przypływ – wszystko wracało. Proces ten więc wielokrotnie powtarzano. A długość skażonego ropą wybrzeża wynosiła ok. 1,9 tys. km. Ubezpieczyciel firmy Exxon miał płacić za usuwanie skutków katastrofy do z góry określonej kwoty. Gdy tradycyjne, nieefektywne metody walki ze skażeniem pochłonęły niemal 90 proc. przeznaczonych na ten cel środków, jasne stało się, że należy szukać skutecznej alternatywy. Mikrobiolog środowiska prof. Ronald Atlas, potomek polskich emigrantów handlujących w Łodzi suknem, zaproponował sprawdzone w laboratorium rozwiązanie. Skoro ropę naftową wytwarzają mikroorganizmy, są więc i takie, które potrafią przeprowadzić proces odwrotny – rozkład węglowodorów. Alaska jest trudnym terenem do prowadzenia prac bioremediacyjnych, ponieważ zima jest tam surowa i długa, a lato krótkie, co nie sprzyja aktywności mikroorganizmów. Pomimo tak skrajnie niesprzyjających warunków w ciągu trzech letnich miesięcy prof. Atlas przeprowadził udane testy pilotażowe, a następnie dokończył rekultywację Alaski za cenę nieprzekraczającą 10 proc. dotychczas poniesionych kosztów. Cieszył się Exxon i cieszył się jego ubezpieczyciel. Trochę mniej zadowoleni byli producenci sorbentów.
KB: Jak te zagraniczne doświadczenia przeniósł pan na polski grunt?
JŚ: W 1994 r. szczęśliwy los dał mi okazję poznania pana prof. Jana Siuty, szefa Zakładu Ochrony Ziemi Instytutu Ochrony Środowiska, z którym podzieliłem się swoimi doświadczeniami związanymi z biologiczną likwidacją skażeń naftowych poza krajem. Profesor prowadził wówczas badania nad rozkładem ropy przez organizmy na pryzmie w Koluszkach. Zaproponował więc, abyśmy połączyli siły, a ja chętnie się zgodziłem. Profesor spytał, czy byłbym zainteresowany rozwiązaniem dwóch problemów, nad którymi pracował wówczas Instytut. Miało to umożliwić skuteczne, szybkie i tanie likwidowanie problemu wycieków produktów naftowych. Zaproponowałem metodę, która odbiegała od tych stosowanych dotychczas w Polsce. Obie koncepcje zostały zaakceptowane. Poczułem się zobowiązany, by je zrealizować, jednak nie miałem odpowiedniego zaplecza. Zaczynałem praktycznie od zera, osobiście realizowałem oba zadania. Po tych zakończonych sukcesem pracach, za namową pana profesora, mojego mentora i przyjaciela jednocześnie, postanowiłem przenieść owe dobre praktyki na stałe do Polski. Założyłem firmę Prote, a rozszerzenie nazwy brzmiało: „bioremediacja ropopochodnych”. Wtedy jeszcze mało kto rozumiał znaczenie tych słów, co stwarzało wiele utrudnień, ale też komicznych sytuacji. Niektórzy, myśląc, że to imię i nazwisko prowadzącego działalność, próbowali je odmieniać przez przypadki. Takie były początki.
KB: Skoro w nazwie firmy było słowo, które niewielu rozumiało, a mimo tego rozpoczęła się jej szybka ekspansja na krajowym rynku, to chyba potrzeby były spore?
JŚ: Nagle pojawiło się wyzwanie, które było rezultatem wielkich zmian politycznych, jakie zaszły w latach 90. Opuszczała nasz kraj Armia Radziecka, zostawiając po sobie m.in. zdegradowane lotniska wojskowe. Przez wiele lat na tych lotniskach stosowano osobliwą praktykę, a mianowicie setki ton paliwa lotniczego wylewano do ziemi. Część radzieckich samolotów nie była w stanie wznieść się w powietrze i wymagała napraw, a równocześnie dowódcy tych jednostek nie chcieli być odbierani przez swoich zwierzchników w Moskwie jako zarządzający składem złomu i symulowali wykonywanie lotów poprzez raportowanie fikcyjnego zużycia paliwa, które de facto trafiało do gleby. Nie wystarczyło, że większość maluchów i syren poruszających się w okolicy lotnisk Armii Radzieckiej jeździła w białych obłokach paliwa lotniczego.
KB: To musiało być ogromne skażenie, wprost trudno uwierzyć, że z takim wyzwaniem może sobie poradzić początkująca, nieduża firma.
JŚ: Przy okazji negocjowania warunków współpracy niejednokrotnie pytano nas, ilu mamy pracowników. Pytanie to zadawali nam najczęściej najwięksi rynkowi gracze, chcąc uzyskać przewagę negocjacyjną. Początkowo dawaliśmy się wciągać w tę grę, ale z czasem zaczęliśmy odpowiadać, że w jednym gramie naszego biopreparatu pracuje do miliarda pracowników. Dodatkowo zatrudnia się ich raz na zawsze i mamy gwarancję, że będą w skażonym terenie pracować tak długo, dopóki wystarczy im pożywienia, czyli do całkowitego usunięcia skażenia. Bo tak działa przyroda. Mówiąc szczegółowo: wprowadzaliśmy do skażonego terenu wyselekcjonowane ze środowiska naturalne mikroorganizmy, które żywiły się węglem z produktów naftowych, rozkładając je do dwutlenku węgla i wody. Mam wielką satysfakcję, że jako pierwsi w Polsce na dużą skalę zastosowaliśmy bioremediację, która jest dziś powszechnie stosowanym, podstawowym narzędziem do likwidacji skażeń naftowych. Przez ostatnie 25 lat zrealizowaliśmy niemal pół tysiąca zadań i nie zdarzył się projekt, który nie zakończyłby się sukcesem. Wywiązaliśmy się ze wszystkich podjętych zobowiązań i skutecznie odpowiadaliśmy na kolejne potrzeby, które zgłaszali nasi klienci. Jestem niezmiernie wdzięczny panu prof. Siucie za to, że opierając się na swej głębokiej wiedzy naukowej i dzięki otwartości umysłu, dał szansę zarówno nam, jak i środowisku. Jego postawa tym bardziej zasługuje na uznanie, gdy z perspektywy ćwierćwiecza mojej pracy w Polsce obserwuję zachowawczość niektórych przedstawicieli nauki, którzy usilnie bronią własnych, utartych rozwiązań, nie bacząc na fakt, że postęp naukowy umożliwia stosowanie metod coraz to lepszych, tańszych i skuteczniejszych. Tyle że owe metody nie znajdują się w arsenale tychże naukowców.
KB: Zasoby wody pitnej nieustannie się kurczą, zatem zaopatrzenie w nią jest wielkim wyzwaniem.
JŚ: Cała idea funkcjonowania naszej firmy jest związana z obiegiem wody w przyrodzie. Na Ziemi mamy niespełna 3 proc. wody, która nadaje się do bezpośredniego spożycia. To jest bardzo niewiele. Stale jej ubywa i nigdy nie będzie jej więcej. Część konfliktów na świecie toczy się o dostęp do wody. Zapewnienie ludziom wody wysokiej jakości jest jednym z największych wyzwań współczesnego świata. Trzeba zdawać sobie sprawę, że woda w przyrodzie wciąż krąży, a utrzymanie tego obiegu stanowi dla nas wyzwanie cywilizacyjne. Staramy się uszczelnić system poprawy jakości oraz zapobiegamy utracie jakości wody wskutek jej użytkowania przez człowieka.
Z naszego punktu widzenia początek obiegu wody związany jest z systemem Symbio, który dba o nasze bezpieczeństwo i kontroluje jakość wody docierającej w sumie do 10 mln ludzi. Jest zainstalowany m.in. na ujęciu wody dla Warszawy, Grubej Kaśce, i w jednym z browarów w Polsce, należącym do światowego lidera w produkcji piwa. Symbio bada wodę co sekundę. Jego istotą jest monitorowanie naturalnej reakcji żywych organizmów na zmiany w środowisku, w którym żyją. Do naszych obserwacji wykorzystujemy małże. Nie zmieniły się one od epoki kambru, tj. od 520 mln lat, i są superbioindykatorami, a mówiąc językiem mniej hermetycznym – są bardzo wrażliwe i wybredne. Stąd znajdujemy je tylko w czystych jeziorach. Woda, w której żyją, a którą do 22 godzin na dobę filtrują w poszukiwaniu pożywienia, dostarcza do organizmu małża tlen i drobne zawiesiny organiczne stanowiące jego pokarm. Dla własnego bezpieczeństwa małż nieustannie wykonuje setki analiz chemicznych, zastępując spore i pracujące bez wytchnienia laboratorium. Jeśli jakość wody nagle ulegnie zmianie, małż reaguje natychmiast i bezwarunkowo – odcina się od zmienionego środowiska życia, zamykając skorupki. Pod automatyczną i nieszkodliwą dla nich obserwacją w Symbio „pracuje” osiem małży. Przez trzy miesiące ze swojego nawet 60-letniego życia funkcjonują w naszym systemie prawie dokładnie tak, jak w naturalnym środowisku w jeziorze. Gdyby potrafiły mówić, sporo miałyby do opowiedzenia swoim koleżankom i kolegom o komfortowych wakacjach na ujęciu wody, z których właśnie wróciły do domu.
KB: Czy odebrali państwo kiedyś sygnał z systemu monitoringu Symbio, że coś jest nie tak z wodą, która ma trafić do odbiorców?
JŚ: Na życzenie naszych klientów monitorujemy on-line dużą część pracujących systemów, ale nie mogę udzielić odpowiedzi na to pytanie ze względu na obowiązujące nas reguły współpracy… Mogę za to powiedzieć, że u jednego z zagranicznych klientów dzięki pracy systemu Symbio udało się zidentyfikować i nie dopuścić do wprowadzenia do sieci wodociągowej antybiotyków znajdujących się w ujmowanej z jeziora wodzie przeznaczonej do spożycia przez mieszkańców dużego miasta u naszych wschodnich sąsiadów. Po awarii w elektrowni atomowej Fukushima w Japonii w 2011 r. rosyjska telewizja RTV24 nadała reportaż filmowy o naszym Symbio pracującym w wodociągach miasta Władywostok. Kilkuminutowy materiał filmowy o uspokajającym wydźwięku informował mieszkańców Kraju Nadmorskiego (jednostka administracyjna Federacji Rosyjskiej w Dalekowschodnim Okręgu Federalnym ze stolicą we Władywostoku – przyp. red.), że brak negatywnej reakcji małży systemu Symbio, obserwowanych dodatkowo przez specjalistów, jednoznacznie potwierdza, że nie ma skażenia promieniotwórczego wody pitnej. Oczywiście nie podano, że to firma Prote dostarczyła i zainstalowała tam polski system kontroli jakości wody. Uzyskaliśmy wtedy ważną informację naukową i marketingową, ponieważ nie były nam dotąd znane wyniki jakichkolwiek badań dotyczących reakcji małży na promieniowanie radioaktywne, nawet z dostępnej literatury światowej. Widocznie Rosjanie mają większe od naukowców z innych krajów przeczucie, co badać. (śmiech)
KB: Czyli wiemy, że mamy czystą wodę z ujęcia, bo sprawdziły ją małże, ale musi jeszcze ona dopłynąć do naszych kranów rurami. To dość newralgiczny odcinek i również na nim może dojść do pogorszenia jakości wody.
JŚ: Kiedy już wiadomo, że woda jest zdatna do picia, musi zostać dostarczona do odbiorcy, lecz po drodze traci swoją jakość, ponieważ przebywa jakiś czas w rurach, pokonując nimi niekiedy sporą odległość od stacji uzdatniania do klienta. To ogólnoświatowy problem. Postawiliśmy sobie za cel, aby dać narzędzie polskim przedsiębiorstwom wodociągowym, które sprawi, że jakość wody w naszych kranach nie będzie odbiegać od jakości wody przygotowanej na stacji jej uzdatniania. W 1998 r. nawiązaliśmy współpracę z producentem preparatu SeaQuest, który zapobiega wtórnemu zanieczyszczeniu wody w instalacjach. Preparat miał pierwotnie chronić przed korozją rurociągi transportujące agresywną, odsoloną wodę morską na Bliskim Wschodzie. Staliśmy się jego drugim światowym dystrybutorem. Teraz metoda ta jest standardem w ponad 50 krajach, a duże ponadnarodowe firmy wodociągowe stosują to rozwiązanie również prewencyjnie, nawet w nowych rurociągach, ponieważ przedłuża ono żywotność sieci, przeciwdziałając jej rdzewieniu i późniejszej perforacji rur. Zachowuje też właściwą jakość wody na całym odcinku sieci, aż do jej wyjścia z kranu u odbiorcy. Obecnie Prote zabezpiecza w Polsce technologią SeaQuest ponad 20 tys. km sieci wodociągowej.
KB: Gdy wykorzystana przez nas woda już jako ściek trafi do oczyszczalni, należy ją… oczyścić. Czy na tym odcinku również obecna jest firma Prote?
JŚ: Od 1913 r., kiedy to E. Arden i W.T. Lockett pierwszy raz przedstawili metodę oczyszczania ścieków metodą osadu czynnego, wspólnym problemem wszystkich biologicznych oczyszczalni ścieków są właśnie martwe mikroorganizmy, które wykonują całą robotę, po czym giną. To tzw. osad ściekowy. Organizmów jest tym więcej, im lepiej oczyszczamy ściek. Choć opracowania firmy Dégremont („Mémento technique de l'eau. Technique et documentation”, Paryż 1978) czy Christophera Forstera i Johna Wase’a („Environmental Biotechnology”, Uniwersytet w Birmingham 1990) mówiły, że teoretycznie możliwe jest oczyszczanie ścieków bez przyrostu biomasy – w praktyce nikt tego nie realizował.
Znów zainspirowała nas przyroda. Przecież żaden zamknięty ekosystem nie wytwarza jakiegokolwiek odpadu. Tylko człowiek produkuje rzeczy nikomu niepotrzebne. Wpadliśmy na pomysł, aby „zasugerować” organizmom osadu, że podczas oczyszczania ścieków krążą w zamkniętym ekosystemie oczyszczalni. Przecież tak się właśnie dzieje! Odrzućmy z naszych rozważań te martwe organizmy, które jako zawiesina wydostały się z oczyszczonym ściekiem z ekosystemu oczyszczalni. Jej układ technologiczny zawraca przecież osad z osadnika z powrotem do bioreaktora. „Przekonanie” osadu, że krąży w zamkniętym ekosystemie oczyszczalni, jest więc możliwe. Wymaga to jednak stworzenia osadowi szczególnych, oczekiwanych przez ten zespół mikroorganizmów warunków do życia. Mikroorganizmy korzystają z pokarmu znajdującego się w ściekach, ale gdy on będzie już na wyczerpaniu, przy pewnym krytycznym poziomie głodu zaczną traktować swoje starsze koleżanki i kolegów jako źródło pożywienia. Kanibalizm? Natura rządzi się swoimi prawami i dla niej takie zachowanie jest moralne, bo przedłuża życie gatunku. Ten zabieg stosowanej przez nas w praktyce inżynierii ekologicznej czy socjotechniki przyrody pozwala wykorzystać wszystkie pierwotne instynkty tkwiące w osadzie, wszak trzeba zachować ciągłość pokoleń…
Lata doświadczeń utworzonego przeze mnie międzynarodowego zespołu naukowców i praktyków sprawiły, że nauczyliśmy się tak sterować procesem technologicznym istniejących oczyszczalni ścieków, że – o ile pozwoli na to infrastruktura oczyszczalni – jesteśmy w stanie znacząco zmniejszyć ilość powstającego osadu, poprawić jakość oczyszczanych ścieków oraz obniżyć zużycie energii elektrycznej i reagentów procesowych. Wiem, że dla wielu branżystów jest to fakt, z którym trudno się pogodzić. Fakt, który przeczy przekazywanej nam dotychczas wiedzy akademickiej, że im lepiej oczyszczamy ściek, tym więcej produkujemy osadu.
Zastosowanie w praktyce naszej opatentowanej technologii minimalizacji osadu Prote-MOS potwierdza założenia teoretyczne wspomnianych wcześniej naukowców francuskich i angielskich. Zatem możliwe jest ograniczenie powstawania osadu ściekowego nawet do 60 proc. jego pierwotnej ilości. Ze względu na fakt, że aż ok. połowy wszystkich kosztów oczyszczania ścieków stanowi tzw. gospodarka osadowa, uważam, że z czasem nasze rozwiązanie stanie się standardem w branży. Tak jak stosowana od ćwierćwiecza bioremediacja, która początkowo była przyjmowana, podobnie jak MOS, z niedowierzaniem i rezerwą.
Technologia została laureatem projektu Ministerstwa Środowiska o nazwie GreenEvo, co daje jej status polskiej wizytówki eksportowej, a naszemu przedsiębiorstwu – wymierne korzyści związane z uczestnictwem w zagranicznych misjach handlowych i wsparciem polskich placówek na świecie.
Katamaran Proteus umożliwia likwidację zakwitów sinicowych. Rekultywacja jezior Jelonek i Winiary.
KB: Co dalej dzieje się z wytwarzanym w oczyszczalni niechcianym osadem?
JŚ: Zmniejszenie ilości osadu w danej oczyszczalni nawet o połowę pozostawia ją jednak z drugą połową problemu, który przedsiębiorstwo wodociągowe musi jakoś rozwiązać. W Polsce powstaje rocznie 650 tys. ton suchej masy osadu, co pozwoliłoby na pokrycie 500 boisk piłkarskich warstwą osadu o grubości jednego metra. To ogromna ilość uciążliwego odpadu i wielki problem ekologiczny, z którym każda z oczyszczalni radzi sobie, jak może i na ile pozwalają stale zaostrzane regulacje prawne. Nie ma systemowego, aprobowanego przez wszystkich rozwiązania tego problemu, ani u nas w kraju, ani nigdzie poza nim. A przecież osad to materiał organiczny, który – po właściwej obróbce – mógłby być cennym składnikiem wciąż wyjaławianej gleby. W 2008 r. rozpoczęliśmy prace, których celem jest opracowanie taniej i prostej technologii przerobu osadu oraz innych odpadów organicznych, np. odpadów zwierzęcych i poubojowych, w certyfikowany nawóz rolniczy. Naszym celem jest wprowadzenie na rynek systemowego, uniwersalnego rozwiązania umożliwiającego przetwarzanie osadu ściekowego w „inteligentny” nawóz rolniczy zgodnie z założeniami gospodarki obiegu zamkniętego.
KB: A mają państwo sposób na wszechobecne w polskich akwenach sinice?
JŚ: Zacznę od ciekawostki: w Polsce mamy ponad 7000 jezior o powierzchni ponad 1 ha. Przebadanych zostało 1212 z nich, czyli 17 proc., a wody tylko 4 proc. z tych przebadanych odpowiadają pierwszej, dobrej klasie czystości. Cała reszta to jeziora do rekultywacji. Zakwity sinicowe to problem nie tylko dla tych, którzy wchodzą do wody, ale także dla tych, którzy nad jeziorem oddychają. Wytwarzane przez sinice toksyny w połączeniu z powietrzem tworzą swoisty aerozol, którym oddychamy, będąc w pobliżu wód z kwitnącymi sinicami. Niestety, nasza wątroba nie potrafi z nim walczyć i z czasem ulega nieodwracalnym zmianom, które mogą doprowadzić nawet do zgonu. Aby sinice się rozwijały, potrzebują pożywienia. Jest nim m.in. fosfor, bez którego sinice nie mogą funkcjonować i giną. Światowej sławy limnolog (naukowiec zajmujący się badaniem jezior – przyp. red.) prof. Ryszard Wiśniewski opracował skuteczną metodę wiązania fosforu bezpośrednio w osadach dennych. By stosować w praktyce tę metodę, zbudowaliśmy składany, mobilny katamaran Proteus, wpisany do Polskiego Rejestru Statków. Metodę prof. Wiśniewskiego nazwaliśmy technologią Prote-fos i wspólnie opatentowaliśmy. Dzięki specjalnej konstrukcji podwodnego modułu Proteusa skutecznie wiążemy fosfor w osadach dennych i powodujemy, że nie jest on dostępny jako pokarm dla sinic. Dla zapewnienia trwałości efektów rekultywacji technologią Prote-fos musimy jednak zadbać, by nowy fosfor nie dostawał się do jeziora jego dopływami czy z okalających jezioro nawożonych związkami azotu i fosforu pól uprawnych. Stosowana przez nas metoda rekultywacji jezior została nagrodzona w Unii Europejskiej z okazji 20-lecia funkcjonowania instrumentu finansowego Life+ jako jedna z pięciu najlepszych technologii spośród 600 realizowanych projektów. Prote-fos jest alternatywą dla drogich i niestety często nieskutecznych rozwiązań. Szczycimy się tym, że możemy zagwarantować skuteczność naszej metody rekultywacji dla każdego jeziora, które ma kontrolowaną zlewnię. Niedawno uczestniczyliśmy w przetargu na rekultywację jednego z polskich jezior, ale przegraliśmy z powodu… rażąco niskiej ceny. Co ciekawe, jako jedyni uczestnicy przetargu deklarowaliśmy udzielenie gwarancji na realizację prac objętych zamówieniem. Wygrała zagraniczna firma, która nie proponowała żadnej gwarancji.
KB: Czy są specjalności naukowe związane z ochroną środowiska, w której polscy uczeni przodują w skali międzynarodowej?
JŚ: Mamy jednych z najlepszych limnologów na świecie. Należy do nich m.in. wspomniany wcześniej prof. Ryszard Wiśniewski. Na 30. Międzynarodowym Kongresie Towarzystwa Limnologicznego SIL 2007 w Montrealu przedstawił on referat pt. „Nowe urządzenie do stosowania koagulantów bezpośrednio w osadzie podczas ich kontrolowanej resuspensji”, prezentujący zwodowanego właśnie Proteusa. Po trzech latach miał się odbyć kolejny, 31. Kongres SIL 2010, tym razem w Kapsztadzie. Organizatorzy zwrócili się do nas z pytaniem o nasz udział i przyjazd na kongres prof. Wiśniewskiego. Nie mieliśmy w planach uczestniczyć w wydarzeniu, więc przysłali panu profesorowi honorowe zaproszenie i pokryli wszystkie jego koszty: przelot, zakwaterowanie oraz udział w kongresie, co nie jest częstą praktyką na światowych konferencjach. Uzasadniali, że bez prof. Wiśniewskiego ten kongres nie byłby spotkaniem wszystkich wiodących limnologów świata. W zaproszeniu stwierdzono, że przedstawiony w Kanadzie Proteus będzie globalnym standardem w rozwiązywaniu problemów eutrofizacji jezior i likwidacji zakwitów sinicowych. Dobrze by było nadal wykorzystywać Proteusa w Polsce, ale brakuje przetargów na kompleksowe prace rekultywacyjne zbiorników wodnych.
KB: A jest możliwa zmiana modelu biznesowego, aby dostosować się do obowiązujących reguł?
JŚ: W przypadku zastosowania naszej technologii Prote-MOS mój model biznesowy jest następujący: pozwólcie mi zacząć działać dla was „za darmo”. Mówię „za darmo”, bo słowo „tanio” może się kojarzyć z produktem wątpliwej jakości. Gwarantujemy więc bezkosztowe dla klienta przysporzenie mu deklarowanych oszczędności, jednocześnie zastrzegając, że wynegocjowana z klientem część owych oszczędności wróci do nas w formie opłaty licencyjnej za stosowanie w jego oczyszczalni naszego opatentowanego rozwiązania technologicznego. Na podstawie przekazanych przez klienta danych technologicznych i wizji lokalnej przeprowadzonej w obiekcie wyliczamy, o ile możemy zmniejszyć ilość produkowanego w oczyszczalni osadu ściekowego oraz o ile mniej będzie ona zużywać reagentów procesowych. Wyliczenia dzielimy przez dwa i podajemy je klientowi jako jego gwarantowany, minimalny profit. Jeśli nie uzyskalibyśmy gwarantowanych oszczędności, klient nie zapłaci nam za dany miesiąc opłaty licencyjnej.
Nie zawsze jednak ten model jest chętnie przyjmowany. W niektórych oczyszczalniach mówiono mi: „Panie, przyjdź pan i powiedz, że zainstalujesz urządzenie, które kosztuje np. milion złotych”. Takie podejście jest niekiedy łatwiejsze dla decydentów zarządzających spółkami gminnymi czy kierujących zakładami budżetowymi gmin. Ale my sprzedajemy „oszczędności” poprzez zastosowanie niematerialnego, opatentowanego know-how. Jesteśmy skuteczną alternatywą dla rozwiązania Cannibal firmy Siemens, które pracuje w wielu obiektach w USA. Cannibal jest budowany jako niezależna instalacja funkcjonująca poza głównym ciągiem technologicznym oczyszczalni. Koszty inwestycyjne związane z jego instalacją w wizytowanej przeze mnie oczyszczalni przewyższyły 10 mln dolarów, nie znam dokładnej kwoty, bo jest to informacja poufna. Budowa instalacji z uzyskaniem wszelkich niezbędnych pozwoleń formalnych trwała ponad dwa lata, zaś jej uruchomienie i rozruch – niemal sześć miesięcy. Do tego dochodzą bieżące koszty eksploatacyjne, serwisowanie. Mierzalny efekt pracy Cannibala – zmniejszenie ilości produkowanego osadu – jest porównywalny z rezultatami, które uzyskiwaliśmy w obiektach referencyjnych, gdzie stosowaliśmy naszą technologię Prote-MOS. Tyle że nasze rozwiązanie stosujemy na ciągu technologicznym, a nie poza nim, jak Cannibal, i to bez konieczności uzyskania pozwoleń formalno-prawnych oraz bez kosztów inwestycyjnych dla oczyszczalni. Osiągnięcie pierwszych oszczędności finansowych gwarantujemy operatorowi oczyszczalni już w pierwszym miesiącu współpracy. Obowiązujące przepisy prawa rozwiewają obawy tych klientów, którzy pytają, czy nasze usprawnienie technologiczne ich nieźle przecież funkcjonującego procesu technologicznego nie spowoduje pogorszenia parametrów oczyszczania ścieków.
Jerzy Ślusarczyk
właściciel spółki Prote Technologie dla Środowiska, która cztery razy zdobyła Godło „Teraz Polska”. Ekolog, ekspert UNIDO-ICS (1998), przedsiębiorca. Z zamiłowania narciarz, żeglarz, podróżnik.