Prawda to opowieść o tym, co mnie autentycznie trapi, a nie wydumana historia, która powstanie w wyniku spekulacji
- Wymyślanie filmu to operacja na otwartym sercu. Ale w tyle głowy jest oczywiście dbałość o dobrą formę i równoważenie uczuć, aby dzieło było strawne dla odbiorcy.
- Zająłem się animacją dla przyjemności, gdy odkryłem, że jest to najciekawsza rzecz na świecie, pochłaniająca mnie bez reszty.
- Pamiętam, że kiedy jeszcze malowałem, przeżywałem mocno sam proces twórczy. Natomiast później, gdy wystawiałem obrazy, przychodziło wielkie rozczarowanie.
- Pandemiczne doświadczenia ludzi powodują, że mój film nabiera nowego znaczenia.
- Młodzi są tak spragnieni rozmowy, kontaktu z drugim człowiekiem, że długie okresy izolacji zostawią blizny na całe życie. Widzę to u swoich studentów animacji w Szkole Filmowej w Łodzi.
- Egocentryzm twórcy jest gwarancją uczciwości wypowiedzi.
Z Mariuszem Wilczyńskim rozmawia Kamil Broszko
Kamil Broszko: Co jest sensem życia? – chciałoby się zapytać po obejrzeniu filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta”.
Mariusz Wilczyński: Życie ma sens wtedy, kiedy się robi to, na co naprawdę ma się ochotę i co jest dla nas ważne. Robienie filmu „Zabij to…” miało dla mnie ogromny sens. Nie jestem filmowcem – może teraz za niego uchodzę, bo otrzymałem Złote Lwy na festiwalu w Gdyni, ale z pewnością nie jestem filmowcem w takim rozumieniu, że muszę co dwa lata zrobić film i jeździć z nim po festiwalach. Nie mam podobnych ambicji. Robiłem wcześniej krótkie filmy animowane, ale tego zupełnie nie da się porównać z pełnym metrażem. „Zabij to…” jest dla mnie po prostu filmem i nie ma znaczenia, że to film animowany. Rysowałem go przez 14 lat, ale nie miałem poczucia zmęczenia, tylko poczucie głębokiego sensu swojego działania. Oczywiście nie śmiałem myśleć, że film będzie miał światową premierę na Berlinale, że dostanie tyle nagród na świecie i w kraju. Teraz dopiero jestem w dygotkach – kiedy ukazuje się tyle dobrych recenzji i kiedy wymienia się mnie wśród faworytów do nagród.
Zająłem się animacją dla przyjemności, gdy odkryłem, że jest to najciekawsza rzecz na świecie, pochłaniająca mnie bez reszty. Początkowo po „Zabij to…” zamierzałem zrobić film na podstawie „Mistrza i Małgorzaty”, ale zachęcony tak dobrym odbiorem mojego osobistego filmu postanowiłem się odważyć i nie podpierać się wielką literaturą, tylko kolejny raz zrobić swój film. Na szczęście mogę pracować na własnych warunkach i we własnym rytmie, bo jestem profesorem w szkole filmowej, więc mam środki do życia. Występuję też w dużych salach koncertowych z moimi „Wilkanocami”, czyli tworzę na żywo, na oczach publiczności, filmy animowane, do których grają zapraszani przeze mnie muzycy. A czasami to ja podążam za muzyką – to jest nieustanna wymiana, rodzaj jazzowego jam session, tyle że zamiast instrumentu muzycznego mam pędzle, ołówki i inne akcesoria potrzebne do tworzenia ożywionych obrazów, które filmuję kamerką trzymaną w lewej ręce i wyświetlam na wielkich ekranach zawieszonych nad sceną. Występowałem ze Stańką, Możdżerem, Urbaniakiem, Waglewskim, Fiszem i Emade, a od jakiegoś czasu – z orkiestrami symfonicznymi, głównie z orkiestrą Sinfonia Varsovia, ale też z orkiestrami z Paryża, Tokio, Genewy i Lwowa. To dla mnie ogromne przeżycie i wyzwanie, a jednocześnie forma zarabiania. Dzięki temu tworzenie autorskich filmów animowanych mogę traktować trochę jako hobby, chociaż boję się tego określenia, które w potocznym sensie oznacza działalność amatorską, niedzielną. Wprawdzie jestem wykształconym malarzem, ale nie zajmuję się malarstwem. Rysuję filmy od 35. roku życia i to wypełnia cały mój czas, zapewnia mi najciekawsze podróże i przygody – bez opuszczania pracowni. Gdybym miał urodzić się jeszcze raz, to znów chciałbym robić filmy animowane. Moje filmy. Na moich zasadach.
KB: Co uwiodło pana w animacji? Czy to, że jest ona jak malarstwo na sterydach, bo przecież każda stopklatka może być osobnym obrazem?
MW: Dobre malarstwo działa zupełnie inaczej niż film. W filmie narracja jest osadzona na osi czasu przez reżysera. Natomiast w malarstwie narrację na początku wyznacza malarz, ale później już należy ona do odbiorcy. Mam w pracowni kilka obrazów mojego kochanego prof. Fijałkowskiego. Ciągle na nie patrzę, niekiedy nawet 20 minut, i za każdym razem dostrzegam coś innego. Z kolei film to ruch i możliwość zobrazowania wyobrażeń, czy to sennych, czy snutych na jawie. W czasie snu wydarzają się rzeczy nie z tej ziemi, efemeryczne, niestworzone. Mogę narysować swój sen i uchronić go przed zapomnieniem albo zmaterializować w filmie sytuację, która zadziała się tylko w mojej głowie. Zdałem sobie sprawę, że myślę ruchomymi obrazami. Do tego dochodzi kontakt z widzem, który jest dla mnie bardzo ważny. Gdybym był urodzonym malarzem, jak Stanisław Fijałkowski, zapewne nie odszedłbym od malarstwa. Pamiętam, że kiedy jeszcze malowałem, przeżywałem mocno sam proces twórczy. Natomiast później, gdy wystawiałem obrazy, przychodziło wielkie rozczarowanie. Na wernisażach pojawiali się koledzy, ale miałem wrażenie, że chcieli jak najszybciej dostać się do wina i krakersów albo pokazać swoje piękne nowe koleżanki. Przy okazji rzucali okiem na obrazy. Oczywiście nieco ironizuję, ale nie miałem poczucia obcowania wspólnotowego przy odbiorze obrazów. Inaczej jest w przypadku filmu, który gromadzi widownię wyłącznie w celu wspólnego oglądania.
Do zajęcia się filmem zainspirował mnie Jerzy Kapuściński. W latach 80. i 90. miał w Telewizji Polskiej swoje pasmo, w którym puszczał Bergmana, Felliniego, czeskie kino czy filmy z alternatywnych festiwali. To on w 2000 r. na festiwalu Lato Filmów w Kazimierzu Dolnym zorganizował moją pierwszą retrospektywę. Właśnie tam doświadczyłem wspólnotowości w odbiorze swojej sztuki: pod namiotem 500 osób oglądało na wielkim ekranie moje pierwsze, rysowane niepewną kreską animacje. Nikt nie wyszedł, ludzie patrzyli w skupieniu. Wtedy jako artysta poczułem sens tego, co robię, zobaczyłem, że komuś jest to naprawdę potrzebne. Rysując filmy, zakopuję się w pracowni na lata, „Zabij to…” robiłem lat czternaście, krótsze filmy – rok czy dwa. Dlatego tak ważne są dla mnie performance’y „Wilkanoc” , podczas których spotykam się z ludźmi. Artysta musi być potrzebny widzom, szczególnie jeśli robi sztukę ambitną, bezkompromisową, bez podlizywania się publiczności. Musi się konfrontować z widzem, bo inaczej może popaść w zadufanie i fałszywe poczucie geniuszu. Kiedy prezentowałem „Zabij to…” między jednym lockdownem a drugim, byłem w 14 miastach, w 14 kinach. Gutek Film zorganizował trasę, wiec jeździłem swoim starym saabikiem od miasta do miasta i spotykałem się z ludźmi. Młodzi opowiadali, jak ich ten film poruszył, starsi wspominali swoje relacje z rodzicami. Dostaję mnóstwo wiadomości od widzów, którzy opowiadają, że zaczęli dzwonić do babci, dziadka, pytać, czy nie trzeba pomóc i jakie im zrobić zakupy. Myślę, że żaden obraz nie byłby w stanie wywołać podobnego efektu.
KB: Czy na początku robienia animacji do „Zabij to…” podejrzewał pan, że to będzie tak nośny temat, tak silnie wpływający na ludzi?
MW: Ależ skąd, chociaż już siedem lat temu spotykałem się z mocnymi reakcjami na film „Niestety”. To było podczas retrospektywy w Stambule, w Pera Museum. Zapamiętałem wypowiedź dojrzałej kobiety, która po projekcji stwierdziła, że czuje się jak samotna kropla w oceanie. Tematyka mojego filmu współbrzmiała z nastrojami w Turcji i trudną sytuacją kobiet. Swoją drogą, lubię ten film – za każdym razem odkrywam w nim coś innego. Bardzo mi się podoba sztuka, która nie jest jednorazowa.
Z kolei w RPA widzowie całkiem inaczej odbierali moje filmy. Gdy było smutno, to się śmiali, a gdy było śmiesznie, zachowywali powagę. Wtedy poczułem, że świat na szczęście nie jest do końca zglobalizowany.
Kiedy robiłem „Zabij to…”, chciałem pożegnać się z mamą i tatą, których za ich życia zaniedbywałem. Nie dokończyliśmy wielu rozmów, więc chciałem się z nimi spotkać raz jeszcze i animacja mi to umożliwiła. Potem odszedł do sfery duchów mój najlepszy przyjaciel Tadeusz Nalepa i też tylko w filmie mogłem z nim obcować. Robiłem film, aby dokończyć swoje rozmowy z ważnymi dla mnie ludźmi. Nie miałem w sobie posłannictwa, by pomóc innym ludziom. Myślałem, że film puści ze trzy razy TVP Kultura, może jeszcze jakiś DKF, może przyjmie go festiwal Animator i tyle. Jeszcze miesiąc przed Festiwalem Filmów Fabularnych w Gdyni nie zakładałem, że zostanie on dopuszczony do konkursu głównego, bo w historii festiwalu stało się tak z animacjami tylko dwukrotnie: w przypadku filmu Ancy Damian „Droga na drugą stronę” – o obywatelu rumuńskim niesłusznie oskarżonym o kradzież, który umarł z wycieńczenia w polskim więzieniu na skutek protestu głodowego, oraz w przypadku „Twojego Vincenta” w reżyserii Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. Już samo przyjęcie mojego filmu do konkursu głównego uważałem za wielki sukces, a potem poleciała lawina.
KB: Ale przecież lęk związany z odejściem najbliższych to najbardziej uniwersalna historia rodzaju ludzkiego.
MW: W 2006 r. spotkałem się z kuratorami Joshem Siegelem i nieżyjącym już Charlesem Silverem w sprawie mojej retrospektywy w MoMA w Nowym Jorku w połowie 2007 r. Przyznałem się im, że porzuciłem pierwotny zamysł zrobienia animacji „Mistrza i Małgorzaty” i od roku pracuję nad osobistym filmem o matce i ojcu. Koniecznie chcieli mnie odwieść od tego pomysłu, bo uważali, że po retrospektywie w Nowym Jorku posypią się poważne propozycje, a „Mistrz i Małgorzata” – tytuł znany w całym inteligenckim świecie, o dużym potencjale – zapewni mi sukces. Ale ja uparłem się na swój film, nawet nie chciałem robić badań potencjalnej oglądalności, bo lubię iść boczkiem, po swojemu. Nie sądziłem, że w moim temacie jest wabik, który przyciągnie ludzi. Teraz sukces filmu przekonał mnie, abym przy następnym nie opierał się na wielkiej literaturze. Skoro ludzie akceptują to, co w sobie noszę, również kolejny film będzie autorski.
Przy okazji zdradzę tajemnicę: niebawem będę jurorem na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Ottawie, gdzie w zeszłym roku film „Zabij to…” zdobył Grand Prix. Będę miał tam też swoją retrospektywę. To jeden z trzech najważniejszych festiwali animacji. Jego dyrektor artystyczny Chris Robinson pierwszy raz zobaczył moje krótkie animacje przy okazji premiery „Zabij to…” w Anthology Film Archives w Nowym Jorku. Zdziwił się, że wcześniej ich nie widział – to dlatego, że nigdy ich nie wysyłałem na żadne festiwale czy przeglądy, czasem tylko mignęły w telewizji, więc krytycy o mnie nie pisali.
KB: Czy pandemiczna rzeczywistość, wypełniona strachem i śmiercią, która dotknęła rodziny na całym świecie, zaktualizowała interpretację pana filmu?
MW: Premiera „Zabij to…” odbyła się 22 lutego 2020 r., z Berlinale wróciłem 27 lutego chory tak bardzo, że teraz przypuszczam, iż mógł to być COVID. Jednocześnie posypały się zaproszenia na festiwale światowe – zaprosiły nas nawet Karlowe Wary i Tribeca, choć raczej się nie zdarza, aby kolejne A-klasowe festiwale ubiegały się o film pokazany już wcześniej. Nagle wszystko się ucięło, ale nie traciliśmy rezonu, bo myśleliśmy, że to sytuacja przejściowa, która potrwa najwyżej trzy miesiące.
Pandemiczne doświadczenia ludzi powodują, że mój film nabiera nowego znaczenia. Pierwszy raz dotarło to do mnie w listopadzie, kiedy „Zabij to…” dostało dwie nagrody na festiwalu Al Este de Lima w Peru. Podczas konferencji na Zoomie z dziennikarzami i widzami powiedziałem, że cieszę się, widząc wśród publiczności tylu młodych ludzi oglądających film dla widzów od lat 35. Kiedy nad nim pracowałem, byłem przekonany, że młodzi go ominą. Wymyśliłem sobie nawet taką przewrotną formułkę, że jeżeli klasyfikujemy filmy według kategorii wiekowych – dla dzieci, dla dorosłych, od lat 18 – to „Zabij to…” będzie według mnie dla ludzi dojrzałych, którzy ukończyli 35 lat i mogli już przeżyć śmierć najbliższych. Wtedy na pokazie w Limie szybko zweryfikowałem swój sąd. Troje młodych widzów napadło na mnie, że nie mam racji, bo oni są od trzech miesięcy w lockdownie i doskonale wiedzą, czym jest śmierć. Podobne sygnały miałem też z Polski, bo film wyświetlano między lockdownami, kiedy na miesiąc otworzono kina. Również u nas na seansach było mnóstwo młodych ludzi, którzy siedzieli jak zastygli, nawet gdy już szły napisy końcowe. Spotkania ze mną nie kończyły się o zaplanowanej godzinie, ale przeciągały się do północy. Młodzi są tak spragnieni rozmowy, kontaktu z drugim człowiekiem, że długie okresy izolacji zostawią blizny na całe życie. Widzę to u swoich studentów animacji w Szkole Filmowej w Łodzi. Zamiast prowadzić życie studenckie, spotykać się z rówieśnikami, pić wino, romansować, wspólnie pracować i spierać się o idee, wystawiać sztuki, prowadzić dyskusje, są rozdzieleni po swoich rodzinnych miasteczkach czy wsiach. Siedzą z rodzicami, z których światopoglądem często się nie zgadzają, oderwani od swojego krwiobiegu stają się wątli i nieodporni. A i śmierć ich nie omija, nawet w tych małych miasteczkach.
Jestem człowiekiem raczej skromnym, ale mam świadomość, że „Zabij to…” jest jedynym polskim filmem, o którym się mówi od pół roku – teraz czytanym na wielu dodatkowych poziomach. Odbiór zależy od bagażu naszych doświadczeń, ale też od miejsca pochodzenia. Po pokazach premierowych w Berlinie słyszałem od widzów w średnim wieku z Europy Wschodniej, że pięknie uchwyciłem nostalgiczny czas, który już odszedł. Natomiast widzowie z Australii czy Europy Zachodniej byli pełni podziwu, jak precyzyjnie oddałem piekło komunizmu.
KB: Czy w akcie kreacji doświadcza pan zdarzeń mistycznych, spotkań z duchami, olśnień?
MW: Nie chciałbym nadużywać wielkich słów, przynależnych mickiewiczowskim uniesieniom i romantycznym analogiom. Ale prawda jest taka, że rysując „Zabij to…”, byłem zanurzony w świecie tego filmu i to był wtedy dla mnie świat realny. Całą pracownię pokrywały rysunki scenografii i postaci.
Z jednej strony nie przywiązuję się do żadnej religii i uważam je wszystkie za pewnego rodzaju komiksy, które ludzie tworzą na swoje potrzeby, żeby zobrazować nadzieję na istnienie absolutu. Z drugiej strony jako agnostyk uważam rzeczywistość za dużo bardziej złożoną, niż może to opisać nauka, która siłą rzeczy zajmuje się opisywaniem materii, a nie ducha. Potrafię sobie wyobrazić, że spotkamy się ponownie za 25 mld lat, tylko nie będziemy nic pamiętali. Czas jest nieskończony i może być tak, że kiedyś się wszystko powtórzy. Już teraz naukowcy są w stanie przyznać, że istnieje więcej niż cztery wymiary – może być nawet 11 wymiarów, których odkrywanie zajmie około 600 lat. I nie są to naukowcy z szałasu, którzy odpalili blanta i mieli nową wizję świata. Świat nauki składa się z naukowców awangardzistów, za którymi podąża zespół obliczeniowy, by sprawdzać i przeliczać ich teorie.
KB: Zapewne rozpoczął pan już prace nad obiecanym nowym filmem. Czy zdecydował się pan na tytuł?
MW: Cały czas się waham między „Starczy” a „Na mój pogrzeb w czerwonej sukni przyjdź” – choć na obecnym etapie nie to jest najważniejsze. Lubię tytuł „Starczy”, ale może on być nieprzetłumaczalny, a film będzie funkcjonował na rynku międzynarodowym. Obawiam się ponadto, że w tym tytule jest coś odpychającego, że byłby odczuwany tak, jak wnuczek może odczuwać przytulenie przez starego dziadka, którego przecież kocha. Ja w dzieciństwie miałem takie odczucia, nie lubiłem całusów od dziadka.
Z kolei „Na mój pogrzeb w czerwonej sukni przyjdź” ma w sobie pulsującą krew, krzyżują się tu i ścierają dwa archetypy: śmierci i namiętności. Jest to tytuł długi, bluesowy, a ja uwielbiam długie tytuły. Ciągle się zachwycam: „Tam, gdzie rosną poziomki”, „Czyż nie dobija się koni?”, „Drzewa umierają stojąc”, „Kotka na gorącym blaszanym dachu”, „Tramwaj zwany pożądaniem”, „A statek płynie”. Zobaczymy. Na razie jestem w fazie obmyślania koncepcji i wiem już, że będzie to pełny metraż. Dlatego z pewnością skończę film szybciej niż „Zabij to…” , którego koncepcja rozrastała się w miarę tworzenia, co zawsze zabiera czas.
KB: Mówi pan, że „Zabij to…” powstawało uczciwie. Czym zatem jest prawda w procesie twórczym?
MW: Miałem niedokończone rozmowy z rodzicami, o których ciągle myślałem, aż w końcu postanowiłem je odbyć w animowanym świecie. W miarę pracy dochodziły nowe rzeczy i bałem się, że znów mi umkną, jeżeli o nich nie opowiem w filmie. Prawda to opowieść o tym, co mnie autentycznie trapi, a nie wydumana historia, która powstanie na skutek spekulacji, jak dotrzeć do widza w określonym wieku. Egocentryzm twórcy jest gwarancją uczciwości wypowiedzi. Mówiłem tym filmem do siebie, bez przymilania się, mizdrzenia czy schlebiania. Jeżeli zwracałem się do widza, to także do siebie jako widza. Dobierając aktorów seniorów, wielokrotnie mówiłem do kierowniczki produkcji, jak bardzo się cieszę, że chcą u mnie zagrać takie gwiazdy. A ona na to: „Jakie to są gwiazdy? Popatrz na ich stawki, są kilkakrotnie niższe niż w przypadku…” – i tu padały modne nazwiska. Ale ja kieruję się swoim barometrem, a nie fluktuującą modą, i tak też będę postępował przy najnowszym filmie.
Wymyślanie filmu to operacja na otwartym sercu, zdzierasz z siebie skórę i pokazujesz wszystkie emocje. Ale w tyle głowy jest oczywiście dbałość o dobrą formę i równoważenie uczuć, aby dzieło było strawne dla odbiorcy.
KB: Jak pan animuje?
MW: Bardzo prosto. Klatka po klatce. Pracuję z zespołem animatorów, rysujemy 12, a czasem 8 klatek na sekundę, co zależy od specyfiki ruchu. Wszystkie plastry, które widać w „Zabij to…”, są autentyczne, bo najpierw rysowałem na małych karteczkach, a kiedy film się rozrastał i potrzebne były większe plany, to je doklejałem. Tu też przejawia się uczciwość: pokazuję, jak powstawał film – od krótkiego metrażu, przez średni, aż po duży format. Część materiałów robiliśmy aparatem poklatkowym wysokiej rozdzielczości, a część na dobrych skanerach. Ruch wykonaliśmy ręcznie, ale warstwa wizualna, kolory i światełka, została opracowana na komputerach.
Nie zdecydowałem jeszcze, jak będzie powstawał nowy film – najpierw muszę skończyć scenariusz i rozrysować wszystkie postaci. Oczywiście siebie nie przeskoczę, ale myślę o nowych środkach, zwłaszcza że część akcji będzie się dziać w USA.
KB: Czy Tom Waits już się zgodził wystąpić?
MW: Prowadzimy z nim rozmowy, ale myślę o nim ostrożnie, bo jest gwiazdą światowego formatu i jego udział będzie od razu stygmatyzował film. „Zabij to…” dystrybutor na moją prośbę przedstawiał jako film Mariusza Wilczyńskiego z muzyką Tadeusza Nalepy, bo Nalepa był moim przyjacielem, a film również o tym opowiada. Dla Toma Waitsa mam ważny, ale mały epizod, tymczasem agenci wolą, żeby jego udział był znaczący. Nie chcę, aby identyfikowano mój film jako film Toma Waitsa, dlatego rozmowy ciągle się toczą, a ja się waham.
„Zabij to i wyjedź z tego miasta”
Pełnometrażowa animacja Mariusza Wilczyńskiego, autobiograficzne dzieło, które powstawało przez 14 lat. Przywołuje atmosferę peerelowskiego dzieciństwa i dorastania w potransformacyjnej Polsce. To przepełniony czułością dialog z duchami, blues na cześć przyjaźni, nostalgiczne wskrzeszanie ludzi, miejsc, rozmów, neonów, dźwięków. Postaciom z animacji głosu użyczyli m.in. Barbara Krafftówna, Andrzej Wajda, Irena Kwiatkowska, Krystyna Janda, Gustaw Holoubek, Anna Dymna, Marek Kondrat, Daniel Olbrychski, Andrzej Chyra, Maja Ostaszewska, Magdalena Cielecka i Małgorzata Kożuchowska.
Szczególnym rozmówcą reżysera jest jego przyjaciel – Tadeusz Nalepa, którego utwory i słowa nadają rytm wspomnieniom. Film miał światową premierę w sekcji Spotkania na 70. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie. Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni zdobył pierwsze w historii Złote Lwy dla filmu animowanego. Był nagradzany również na MFF w Wiedniu (nagroda FIPRESCI), MFF w Melbourne, Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Ottawie (Grand Prix), a także w Annecy, Sapporo, Limie, Paliciu. Film Wilczyńskiego otworzy 20. MFF Nowe Horyzonty we Wrocławiu.
Animacja zebrała blisko 60 recenzji, m.in. w „Guardianie”, „Variety”, „Hollywood Reporter”, „Screen Daily” i „New York Timesie”. W grudniu 2020 r. „Zabij to i wyjedź z tego miasta” było wyświetlane w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. W lutym 2022 r. planowane jest otwarcie wystawy „Zabij to i wyjedź z tego miasta” w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie.
Mariusz Wilczyński – polski reżyser animacji i performer. Animacji nauczył się sam i od 1996 r. realizuje autorskie kino animowane. Retrospektywy jego filmów odbyły się m.in. w Museum of Modern Art w Nowym Jorku (2007), Anthology Film Archives w Nowym Jorku (2007 i 2020), Pretoria Art Museum w Pretorii (2007), National Museum of Brazil w Brasílii (2009), Tokyo International Forum w Tokio (2014), Pera Museum w Stambule (2014) i Muzeum Narodowym w Warszawie (2018). Prezentował swoje filmy także w National Gallery w Londynie (2007), Lincoln Center w Nowym Jorku (2010) i na Berlinale (2008).
Realizuje również filmy animowane na żywo – do udziału zaprasza muzyków, z którymi tworzy improwizowane spektakle. W pokazach uczestniczyli m.in. Hong Kong Philharmonic Orchestra, Membres de l’Orchestre de Chambre de Paris, Membres de l’Ensemble de Tokyo, L’Orchestre de Chambre de Geneve, Narodowa Orkiestra Filharmoniczna z Lwowa, orkiestra Sinfonia Varsovia, trębacz jazzowy Tomasz Stańko.
„New York Times” nazwał Mariusza Wilczyńskiego „jednym z najważniejszych współczesnych twórców animacji artystycznej” (cytat z tekstu Dave’a Kehra, 4 maja 2007 r.). W lutym 2020 r. na festiwalu Berlinale Wilczyński pokazał swój pierwszy pełnometrażowy film animowany „Zabij to i wyjedź z tego miasta”.
Jest profesorem animacji w Szkole Filmowej w Łodzi.