O błędach transformacji, autodestrukcji kapitalizmu, przesileniu cywilizacyjnym i nowej strategii dla Polski

  • Prof. Elżbieta Mączyńska i Krzysztof Przybył, redaktor naczelny
    Prof. Elżbieta Mączyńska i Krzysztof Przybył, redaktor naczelny "Magazynu Teraz Polska". Fot. KAKA.media

*Sposób przeprowadzenia transformacji gospodarczej do dziś budzi wątpliwości. Wiele przedsiębiorstw sprzedano za bezcen.

*„Brygady Marriotta”, z Jeffreyem Sachsem na czele, bardzo szybko przedstawiły gotowe recepty neoliberalnych reform, korzystne głównie dla zachodnich środowisk biznesu.

*Postęp gospodarczy, społeczny i ekologiczny muszą być ze sobą zharmonizowane. Sam wzrost gospodarczy oznacza jedynie przyrost dóbr materialnych.

*Kluczowym zaniedbaniem strategicznym pozostaje marginalne traktowanie nauki. Żadne państwo nie rozwija się trwale bez znaczących nakładów na badania i innowacje.

*Jednym z powodów niemocy Unii Europejskiej jest potężny lobbing gospodarczy. Wpływy korporacji są tak silne, że decyzje korzystne społecznie wdrażane są z opóźnieniem lub wcale.

*W kontekście sztucznej inteligencji kluczowa jest rola państwa – jego obowiązkiem jest troska o bezpieczeństwo obywateli, również ekonomiczne.

Z prof. Elżbietą Mączyńską rozmawia Kamil Broszko.

Kamil Broszko: Pani profesor, mam wrażenie, że często dziś w dywagacjach nad stanem współczesnej gospodarki upatruje się rozmaitych praprzyczyn w terapii szokowej Balcerowicza. Jak pani dziś ocenia skutki tamtego modelu transformacji gospodarczej?

Elżbieta Mączyńska: Nie chcę występować z pozycji tych, którzy po latach najlepiej wiedzą, jak należało działać. To był czas bez precedensu – nie istniał podręcznik transformacji ani gotowy model przejścia od gospodarki centralnie planowanej do rynkowej. Dlatego odwaga prof. Balcerowicza zasługuje na uznanie. Wziął na siebie odpowiedzialność za kierunek i kształt reform w najtrudniejszym momencie polskiego przełomu. A znalezienie kogoś gotowego na taki krok nie było proste – świadczą o tym relacje z ówczesnych poszukiwań realizowanych przez premiera Tadeusza Mazowieckiego i jego doradców, którzy wcześniej bezskutecznie proponowali innym funkcję głównego w rządzie specjalisty do spraw gospodarczych. To najlepiej pokazuje, w jak złożonych warunkach rodziła się nowa rzeczywistość. Błędów nie dało się uniknąć, a że były – to nie ulega wątpliwości.

Moje zastrzeżenia wynikają przede wszystkim z braku otwartości reformatorów na krytykę i ostrzegawcze analizy. Prof. Zdzisław Sadowski, mój poprzednik na czele Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, powołał zespół, który dokładnie przeanalizował koncepcję terapii szokowej. Wyniki tych badań były jednoznaczne: tak radykalna transformacja musiała pociągnąć za sobą wysokie koszty społeczne i gwałtowny wzrost bezrobocia. Raport przygotowany pod kierunkiem prof. Sadowskiego ostrzegał też przed ryzykiem wyprzedaży polskich przedsiębiorstw za bezcen i ich późniejszej likwidacji. Niestety, te obawy w wielu przypadkach się potwierdziły.

KB: Może pani podać przykład?

EM: Pokazuje to między innymi prof. Ryszard Ślązak w książce „Samozagłada polskiej gospodarki” – liczącym 800 stron zbiorze oryginalnych dokumentów ujawniających, na jakich warunkach i za jakie kwoty sprzedawano polskie przedsiębiorstwa oraz jaki był ich dalszy los. Z faktami trudno dyskutować. Niektóre firmy sprzedano za symboliczne sumy, po czym likwidowano je, a nabywcy z zyskiem odsprzedawali same nieruchomości. W takich realiach bydgoska Pesa ocalała jedynie dzięki decyzji władz lokalnych, które umożliwiły pracowniczą prywatyzację. Gdyby trafiła w ręce zagranicznego inwestora, zapewne podzieliłaby los wielu polskich zakładów, zlikwidowanych lub przekształconych w hurtownie.

KB: To był szerszy problem transformacji?

EM: Polska była wówczas 40-milionowym krajem wygłodzonym rynkowo, z gospodarką trwałego niedoboru. Otwarcie granic po ustrojowym przełomie umożliwiło masowy napływ zagranicznych towarów. Dla Zachodu był to znakomity interes – w tamtym czasie coraz wyraźniej ujawniały się symptomy gospodarki nadmiaru, w której podaż przewyższała popyt. Pozyskiwanie nowych rynków i odbiorców stało się więc priorytetem, a utrzymanie polskiej produkcji – nie. W rezultacie wiele rodzimych przedsiębiorstw zniknęło, zastąpionych przez zagraniczne, głównie handlowe.

Skutki tej polityki odczuwamy do dziś. Hurtowy handel został zdominowany przez kapitał zachodni, co prowadzi do oligopolizacji uderzającej zarówno w producentów, jak i konsumentów. Zjawisko to szczegółowo opisano w książce pod redakcją Wojciecha Pacho i Marka Garbicza „Koncentracja władzy ekonomicznej w kapitalizmie początku XXI wieku”.

KB: A czy na przykład inicjatywa samozbiorów realizowana w niektórych gospodarstwach rolnych jest echem tamtych decyzji politycznych u zarania transformacji?

EM: Samozbiory to forma bezpośredniej sprzedaży, w której klienci sami zbierają plony i płacą rolnikom za zebrane produkty. To jednak raczej krzyk rozpaczy niż innowacja – wyraz bezsilności wobec wynaturzeń rynku. Rolnicy są dziś uzależnieni od zmonopolizowanych pośredników, którzy narzucają ceny często niepokrywające kosztów produkcji. Alternatywą bywa pozostawienie plonów na polu, dlatego samozbiory stają się dla wielu ostatnią deską ratunku. Ceny w tym systemie to zaledwie ułamek tego, co płacimy później w sklepach.

Gdyby w czasie transformacji brano pod uwagę długofalowe skutki, skala terapii szokowej mogłaby być mniejsza – wskazują na to liczne opracowania i ekspertyzy. Jednym z najbardziej dramatycznych jej następstw była likwidacja PGR-ów. Państwowe gospodarstwa rolne zniszczono bez planu zagospodarowania sprzętu ani troski o los pracowników. Michał Wojtczak, ówczesny wiceminister rolnictwa, przyznał po latach w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że do dziś ma „kaca” po tamtych decyzjach i żałuje, iż nie zaprotestował przeciwko polityce Balcerowicza wobec PGR-ów. Wiedział, że dzieje się źle, że to przez niego – odpowiedzialnego wówczas za restrukturyzację rolnictwa – kilkadziesiąt czy nawet kilkaset tysięcy ludzi z dawnych PGR-ów znalazło się na bruku, praktycznie bez środków do życia. Mógł próbować przekonywać, a jeśli nie – odejść.

Skutki tamtych decyzji są odczuwalne do dziś: dramaty ludzkie, rozbite społeczności, patologie społeczne i ekonomiczne przekazywane z pokolenia na pokolenie. Podobne skutki przyniosła prywatyzacja wielu miejskich przedsiębiorstw.

KB: Czyli transformacja była potrzebna, ale…

EM: Sposób przeprowadzenia transformacji gospodarczej do dziś budzi wątpliwości. Wiele przedsiębiorstw sprzedano za bezcen. Prof. Witold Kieżun w książce „Patologie transformacji” i licznych wystąpieniach wspominał, że jego amerykańscy koledzy dziwili się skali wyprzedaży: „Witek, wracaj do Polski, tam za równowartość tygodnia w hotelu Marriott można kupić fabrykę”. Kieżun alarmował o tym w listach do polskich władz, lecz pozostały one bez odpowiedzi. Wraz z majątkiem narodowym traciliśmy też kapitał ludzki – wybitni specjaliści zostali bez pracy, emigrowali lub zmuszeni byli się przebranżowić.

Paradoksem tamtych czasów było to, że premier Tadeusz Mazowiecki wysłał zespół ekspertów pod kierunkiem prof. Jana Mujżela do Szwecji, by zbadać możliwość adaptacji modelu skandynawskiego, łączącego wzrost gospodarczy z równowagą społeczną i ekologiczną. Raport wskazywał, że system ten, odpowiednio dostosowany, mógłby sprawdzić się w Polsce. Jednak zanim eksperci wrócili do kraju, tzw. brygady Marriotta – od nazwy hotelu zakwaterowania amerykańskich doradców – z Jeffreyem Sachsem na czele przedstawiły gotowe recepty neoliberalnych reform, korzystne głównie dla zachodnich środowisk biznesu. W efekcie przyjęto rozwiązania zgodne z konsensusem waszyngtońskim: pełne otwarcie granic, wolny rynek, swobodny przepływ kapitału i marginalizację roli państwa. Szwedzki raport odłożono na półkę.

KB: Dlaczego tak się stało?

EM: Transformacja ustrojowa odbywała się w epoce triumfu neoliberalizmu – doktryny opartej na przekonaniu, że wolny rynek sam najlepiej ukształtuje i zracjonalizuje gospodarkę, a zatem należy sprywatyzować niemal wszystko. Ten rynkowy fundamentalizm trwał do kryzysu finansowego w USA w 2008 r., który spektakularnie obnażył słabości neoliberalnego myślenia. Od tego czasu w wielu krajach toczą się intensywne debaty nad koniecznością zmiany modelu kapitalizmu.

KB: Mimo błędów transformacji polska gospodarka rozwijała się. Byliśmy rynkiem zbytu, gospodarką peryferyjną, z określonymi rolami wobec dominacji europejskiej i globalnej, ale z wypracowanej wartości zostawało nam dość, by się rozwijać. Czy teraz czeka nas systemowa zmiana, która po raz kolejny odmieni reguły gospodarczej gry?

EM: Wiele zależy od kierunku przekształceń. Po kryzysie 2008 r. nawet „The Financial Times”, dotąd bastion neoliberalizmu, przyznał, że dotychczasowy model kapitalizmu wymaga korekty. Wolny rynek, choć skuteczny, ma w sobie pierwiastek autodestrukcji – nagradza najsilniejszych, czyniąc ich jeszcze silniejszymi, co prowadzi do oligopolizacji. Dlatego konieczna jest aktywna rola państwa w równoważeniu tego mechanizmu.

KB: Nieraz podkreśla pani profesor w publicznych wypowiedziach, że rozwój i wzrost to nie to samo.

EM: Rozwój i system społeczno-gospodarczy opierają się na trzech filarach, z których każdy ma wymiar kulturowy. Pierwszy to postęp gospodarczy, mierzony wzrostem produktu krajowego brutto. PKB odzwierciedla jednak tylko wartość działań rynkowych – obejmuje zarówno zyski i płace, jak i aktywności społecznie szkodliwe, nie uwzględnia natomiast pracy nierynkowej, na przykład opieki nad dziećmi czy wsparcia rodzinnego. Wzrost gospodarczy jest konieczny, ale pogoń za nim bez refleksji prowadzi do negatywnych skutków: degradacji środowiska, nierówności, przesytu towarów bezużytecznych lub wręcz szkodliwych. Liczy się więc nie tylko tempo, lecz jakość wzrostu. Jest to istotne tym bardziej, że wolny rynek jest wolny do wszystkiego, nie ma wrogów, ale ma wiele ofiar, oferuje zarówno dobra użyteczne, jak i śmieci, na przykład szkodliwe ekologicznie i zdrowotnie produkty, uprzykrzające życie wytwory marketingowo-reklamowe, nadmiar opakowań  itp. Drugi filar to postęp społeczny: rozwój edukacji, nauki, ochrony zdrowia i poprawa jakości życia. Trzeci – ekologiczny, bo cóż z dobrobytu, jeśli oddychamy zatrutym powietrzem.

Zaniedbanie któregokolwiek z tych filarów osłabia cały system. Dlatego tak ważny jest potrójnie zrównoważony rozwój, o którym mówi Unia Europejska. Polska transformacja skupiała się jednak głównie na wzroście gospodarczym, marginalizując kwestie społeczne i ekologiczne, czego skutki widać do dziś. Podczas nadchodzącego XI Kongresu Ekonomistów Polskich (4–5 grudnia 2025 r. – przyp. red.) Dani Rodrik, wybitny turecko-amerykański ekonomista, opowie o tym, że żyjemy w epoce niepewności, w której instytucje gospodarcze i polityczne są pod presją, potrzebni są zatem ekonomiści wnoszący rozsądek i poczucie sprawiedliwości społecznej. Jego słowa współbrzmią z ostrzeżeniem sekretarza generalnego ONZ António Guterresa, który w 2024 r. alarmował, że świat stał się beczką prochu – areną bezkarności, nierówności i bezsilności wobec wyzwań.

Wyzwanie dla Polski i świata to odbudowa myślenia strategicznego. Nasza transformacja, podporządkowana doktrynie neoliberalnej, tę kulturę marginalizowała, ufając w samoregulacyjną moc rynku. Tymczasem brak długofalowej wizji prowadzi do dryfu gospodarczego i narastania kryzysów. Neoliberalizm, jak zauważa prof. Grzegorz Kołodko, wyraźnie się skompromitował. Jednym z jego najpoważniejszych grzechów jest krótkowzroczność, wyrażająca się w chronicznym niedofinansowaniu nauki i jej marginalnym traktowaniu w polityce państwa przez cały okres transformacji.

KB: Jeszcze raz: dla pani rozwój to...

EM: Postęp gospodarczy, społeczny i ekologiczny muszą być ze sobą zharmonizowane. Sam wzrost gospodarczy oznacza jedynie przyrost dóbr materialnych. Wzrost, który nie przekłada się na rozwój społeczny i ochronę środowiska, staje się wzrostem dzikim. Brytyjski ekonomista Daniel Susskind w książce „Wzrost” podkreśla, że sam paradygmat wzrostu jest potrzebny, ale jego miarą powinna być poprawa jakości życia, a nie tylko statystyki PKB.

Przykłady codzienne mówią same za siebie. W sklepie kosmetycznym kupuję krem – wielkie pudełko, maleńki słoiczek w środku, reszta to opakowania, które od razu lądują w koszu. Płacę więc podwójnie: za zbędne opakowanie i za wywóz śmieci. Takich „śmieci” w naszym PKB nie brakuje.

W Niemczech w każdym sklepie Aldi stoi automat do recyklingu butelek – wrzucasz plastik, dostajesz kilka centów. U nas latem przed tym samym marketem piętrzyły się śmieci. Na pytanie, dlaczego nie ma automatu, kierownik odparł: „Nie musimy, więc nie ma”. System kaucyjny w Polsce dopiero raczkuje, a już widać ryzyko kolejnej regulacyjnej porażki.

Zaniedbania społeczne i ekologiczne to nie tylko kwestia ekonomii, ale także naruszenie zasad Konstytucji RP. W jej art. 20 zapisano, że podstawą ustroju jest społeczna gospodarka rynkowa, czyli model ordoliberalny, oparty na ładzie i odpowiedzialności państwa za równowagę między rynkiem, społeczeństwem i środowiskiem. Ordoliberalizm, w przeciwieństwie do neoliberalizmu, zakłada myślenie długofalowe i uwzględnianie kosztów społecznych, a nie wyłącznie zysków producentów.

KB: Pani profesor, mówi się, że aby utrzymać tempo wzrostu, powinniśmy zwiększać produktywność. Lecz ja widzę, poruszając się w Polsce powiatowej, a nawet gminnej, rewers tego trendu. Był producent, który produkował 200 zniczy dziennie. Wypiera go producent wytwarzający za ułamek kosztów 20 tys. zniczy na dzień. Wskaźnik gospodarczy rośnie, ale ten pierwszy stracił pracę i musiał zwolnić pięć osób. Jaki zatem powinien być model wzrostu produktywności, żeby był zrównoważony?

EM: To klasyczny przykład prywatyzacji zysków i uspołeczniania strat. Gdy producent bankrutuje, pracownicy trafiają na bezrobocie, a ich zasiłki finansują podatnicy. Nawet jeśli część z nich znajdzie nową pracę, koszty społeczne i tak ponosimy wszyscy. Wysoki wzrost gospodarczy cieszy, lecz zbyt rzadko pytamy, jaki to wzrost i czy przekłada się na jakość życia. Często oznacza jedynie wzrost konsumpcji, nierzadko bezmyślnej i szkodliwej. Na rynku pojawia się coraz więcej produktów wątpliwej jakości, niekiedy wręcz niebezpiecznych dla zdrowia. Producent zarabia, a społeczeństwo płaci za skutki: leczenie, wywóz odpadów, degradację środowiska. Wystarczy spojrzeć na przykład z pozoru błahy – jednorazowe butelki. Producent oszczędza, konsument i gmina płacą rachunek.

Paradoks polega na tym, że wraz z rosnącą dostępnością dóbr materialnych rośnie też liczba ludzi z problemami psychicznymi, również wśród dzieci. Skąd to zmęczenie i frustracja w świecie dobrobytu? Niemiecko-koreański filozof Byung-Chul Han mówi wprost o „społeczeństwie zmęczenia”. Coś w tym systemie wyraźnie nie gra. Do tego dochodzą pożary wysypisk, nielegalny obrót odpadami, bezkarność sprawców. Wolny rynek, pozbawiony realnej kontroli, nie tylko toleruje, ale i produkuje szkodliwe zjawiska. I znów: zyski są prywatne, a straty wspólne. Marcin Piątkowski w książce „Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu” opisuje nasze sukcesy gospodarcze. Ale – jak zauważyłam w swojej recenzji – skupia się głównie na wskaźnikach wzrostu, pomijając rachunek kosztów społecznych i ekologicznych. A bez niego nawet najlepsze statystyki nie oddają rzeczywistego bilansu rozwoju.

KB: A czy prywatyzacja zysków i uspołecznianie strat dotyczą również rynku pracy?

EM: Oczywiście. Dobrym przykładem jest polityka imigracyjna. W wielu sektorach brakuje rąk do pracy, więc państwo akceptuje napływ imigrantów. Nie kwestionując potrzeby ich zatrudniania, warto jednak spojrzeć szerzej – uwzględnić rachunek kosztów i efektów zewnętrznych. Tania praca imigrancka może doraźnie łagodzić problemy rynku, ale jednocześnie hamuje innowacyjność. Gdy brakuje ludzi do pracy w Chinach czy w Japonii, rozwija się tam automatyzację i sztuczną inteligencję. My natomiast pozostajemy w ogonie rankingów innowacyjności i cyfrowej transformacji.

Rozwiązania powinny wynikać z długofalowego myślenia strategicznego – od przemyślanej polityki przestrzennej po inwestycje w infrastrukturę i transport. Likwidacja wykluczenia komunikacyjnego mogłaby ułatwić dostęp do pracy tysiącom osób. Warto też rozwijać elastyczne formy zatrudnienia, pozwalające łączyć obowiązki zawodowe i rodzinne. Zamiast tego jednak wybieramy prostsze rozwiązanie – sprowadzanie imigrantów. Pracodawcy zyskują, lecz społeczeństwo płaci rachunek: niewykorzystany krajowy potencjał, koszty asymilacji, napięcia kulturowe. W efekcie możemy powtórzyć błędy, z jakimi dziś mierzą się Niemcy, Szwedzi i inne kraje Europy Zachodniej.

KB: A co jest kluczowym zaniedbaniem strategicznym?

EM: Marginalne traktowanie nauki. Żadne państwo nie rozwija się trwale bez znaczących nakładów na badania i innowacje – to fundament zharmonizowanego rozwoju społeczno-gospodarczego. Do innych poważnych zaniechań należy brak przemyślanej polityki przestrzennej, lokalizacji inwestycji i restrukturyzacji transportu. W wielu regionach zlikwidowano połączenia kolejowe i linie autobusowe, co doprowadziło do wykluczenia komunikacyjnego, a w konsekwencji – problemów demograficznych.

Ludzie, pozbawieni pracy w rodzinnych stronach, przenoszą się do dużych miast, gdzie wysokie koszty życia i brak zaplecza rodzinnego zniechęcają do zakładania rodzin. W ten sposób deficyt myślenia strategicznego bezpośrednio przekłada się na dramat demograficzny. To jedno z najbardziej niebezpiecznych zaniechań naszej transformacji.

KB: Pani profesor, gdy jednak porówna się parametry krajowego wzrostu gospodarczego z największymi gospodarkami Europy Zachodniej, to chyba są jakieś powody do radości?

EM: Wzrost gospodarczy z pewnością cieszy, bo stanowi jeden z warunków rozwoju. Nie powinien jednak oślepiać sukcesem. Proste porównania tempa wzrostu Polski z innymi krajami bywają mylące z powodu tzw. efektu bazy. Najłatwiej wyjaśnić to na przykładzie przedsiębiorcy: jeśli ktoś produkuje jedną szafę dziennie, a potem dwie – notuje wzrost o 100 proc. Gdy jednak zwiększy produkcję ze 100 do 101 szaf, wzrost wyniesie zaledwie 1 proc., choć w obu przypadkach przybyła tylko jedna sztuka. Podobnie w gospodarce: im mniejsza baza, tym łatwiej o spektakularne wskaźniki wzrostu. Kraje bogate rosną wolniej, bo ich gospodarki są rozwinięte; biedniejsze – szybciej, choć wciąż startują z niższego poziomu. Dlatego sam wskaźnik wzrostu bywa złudny i wymaga kontekstu.

KB: Pani profesor, tytułem podsumowania przed następnym pytaniem: mamy świat z rozkręconym neoliberalizmem, coraz bardziej zatrutą planetę, niezliczone napięcia geopolityczne, nierówności społeczne i na to wszystko nakłada się bodaj najważniejszy wynalazek naszego wieku, czyli sztuczna inteligencja.

EM: Prof. Geoffrey Hinton, fizyk, ubiegłoroczny laureat Nagrody Nobla, uznawany za jednego z ojców chrzestnych sztucznej inteligencji, w przemówieniu noblowskim i wywiadzie dla „Der Spiegel” przyznał, że „powinniśmy się bardzo bać”. Hinton zerwał współpracę z Google’em, uznając, że technologiczny gigant rozwija sztuczną inteligencję w sposób drapieżny, bez oglądania się na społeczne skutki.

Sztuczna inteligencja to narzędzie o potężnym potencjale dobra, ale i ogromnym ryzyku. Jak każdy wynalazek, może służyć człowiekowi lub mu zagrażać. To, w jaki sposób zostanie wykorzystana, zależy od mądrości ludzi i odpowiedzialności decydentów. W tym kontekście kluczowa jest rola państwa – jego obowiązkiem jest troska o bezpieczeństwo obywateli, również ekonomiczne. Ma to szczególne znaczenie dziś, w epoce cywilizacyjnego przesilenia, gdy przechodzimy od świata przemysłowego do nowej, jeszcze niedookreślonej ery. Wiadomo jednak jedno: sztuczna inteligencja głęboko przekształca rynek pracy, wypierając ludzi z wielu zawodów.

Historia uczy, że takie przełomy bywają bolesne. Po transformacji ustrojowej 1989 r. bezrobocie sięgnęło 20 proc. Czy teraz grozi nam podobny wstrząs? To pytanie, na które państwo musi odpowiedzieć już dziś, kształtując politykę społeczną i gospodarczą w duchu zrównoważonego rozwoju, tak aby korzystając z dobrodziejstw technologii, nie dopuścić do ujawnienia się jej ciemnych stron.

KB: A jak sztuczna inteligencja wpłynie na polskich przedsiębiorców, w szczególności mały i średni biznes?

EM: Na poziomie regionalnym problemy będą narastać. Podczas jednej z konferencji przedstawicielka Rzecznika Małych i Średnich Przedsiębiorstw zwracała uwagę, że wiele firm z tego sektora pozostaje cyfrowo wykluczonych i wkrótce przegra konkurencję. Niedawno w małym nadmorskim miasteczku usłyszałam od właścicielki sklepiku: „Zamykamy, bo się nie opłaca”. Po krótkiej rozmowie okazało się, że nie ma strony internetowej, nie korzysta z porównywarek cenowych, nie prowadzi sprzedaży online. Trudno się dziwić – ktoś, kto codziennie walczy o przetrwanie biznesu, nie ma czasu na rozwijanie kompetencji cyfrowych. Dlatego małe i średnie przedsiębiorstwa wymagają wsparcia w cyfrowej transformacji: doradztwa, coachingu, dostępu do prostych narzędzi. Wiele z nich można jeszcze uratować. Rzecznik sektora MŚP powinien zabiegać o powołanie instytucji, która realnie pomoże firmom wejść w cyfrowy obieg gospodarki. Równocześnie państwo musi przeciwdziałać niszczącej konkurencji ze strony oligopoli, które wypychają mniejsze podmioty z rynku. Za przykład niech posłużą wspomniane samozbiory – coraz więcej rolników ogłasza, że zlikwidują gospodarstwo, bo nie są w stanie konkurować z potężnymi korporacjami. To jedno z poważniejszych wyzwań współczesnej polityki gospodarczej.

KB: Z drugiej strony wielu powie, że nic tak nie szkodzi biznesowi, jak ingerencja państwa i regulacje.

EM: „The Economist” opublikował zestawienie krajów, w których ludzie są najszczęśliwsi. O miejscu w rankingu decydowały nie tylko wskaźniki ekonomiczne, lecz także wsparcie społeczne, równowaga między pracą a życiem prywatnym, kondycja psychiczna i dbałość o zdrowie. Okazuje się więc, że o dobrobycie nie przesądza sam wzrost PKB ani liczba posiadanych dóbr.

Pisarka Annie Ernaux, laureatka literackiego Nobla z 2022 r., trafnie zauważyła: „Mnogość rzeczy maskuje deficyt myśli”. Nasze domy coraz częściej przypominają magazyny zbędnych przedmiotów, wciskanych nam przez agresywny marketing i słabo kontrolowany rynek. Przez lata z każdym urządzeniem trzeba było kupować nową ładowarkę, co wynikało z decyzji producenta, która drenowała kieszenie konsumentów i zaśmiecała środowisko. Dopiero interwencja Unii Europejskiej wymusiła standaryzację, nastąpiła jednak z ogromnym opóźnieniem, a koszty ponieśliśmy wszyscy. To przykład paradoksu współczesnego wzrostu gospodarczego – rozwoju, który mnoży rzeczy, lecz niekoniecznie zwiększa sens życia.

KB: No właśnie, czy Unia Europejska, przy swojej efektywności politycznej, jest w stanie wpływać na zmianę paradygmatu?

EM: Przyznam, że jestem rozczarowana opieszałością Unii Europejskiej w wielu kwestiach. Sprawa ładowarek to wręcz symbol unijnej powolności – wiele lat musiało minąć, zanim rozwiązano ten oczywisty problem. Podobnie z niekończącą się dyskusją o zmianie czasu. Te przykłady nie najlepiej świadczą o sprawczości i wizerunku Wspólnoty. Jednym z powodów tej niemocy jest potężny lobbing gospodarczy. W realiach oligopolistycznej gospodarki wpływy korporacji są tak silne, że decyzje korzystne społecznie wdrażane są z opóźnieniem lub wcale. Cyfrowi giganci stanowią dziś potęgę, której nie jest w stanie skutecznie przeciwstawić się żadne państwo. Wiarę w sprawczość Unii mogłoby wzmocnić wprowadzenie podatku cyfrowego dla globalnych koncernów oraz opodatkowanie transakcji spekulacyjnych, czego już przed laty domagał się laureat Nagrody Nobla James Tobin.

KB: Opisane przez panią podejście zawsze jest szkodliwe, ale wydaje się szczególnie groźne w dobie wysokiej niestabilności i zmienności.

EM: Amerykańsko-libański naukowiec Nassim Taleb opisuje współczesny świat w triadzie: kruchość, wytrzymałość i antykruchość. Kruchość symbolizuje porcelana czy miecz Damoklesa, wytrzymałość – Feniks odradzający się z popiołów, zaś antykruchość – Hydra, której po odcięciu głowy wyrastają nowe. Zdaniem Taleba świat zmierza w stronę kruchości, choć Unia Europejska promuje zasadę resilience, czyli odporności systemowej. Jego główny zarzut dotyczy architektury władzy faworyzującej nietrwałość – od korporacji po biurokrację, które czerpią zyski z chwiejności. Pandemia COVID-19 unaoczniła skalę tej słabości: globalne łańcuchy dostaw, oparte na logice minimalnych kosztów, nie były w stanie wchłonąć szoku. Produkcja leków i antybiotyków, skoncentrowana w Azji, okazała się skrajnie podatna na zaburzenia geopolityczne. Wystarczyło przerwanie przepływu towarów, by ryzyko śmiercionośnych niedoborów gwałtownie wzrosło. Wniosek jest oczywisty: rachunek ekonomiczny musi uwzględniać pełne koszty zewnętrzne – także ryzyko dla życia i trwałości systemu – a nie ograniczać się do prostych kalkulacji zysku.

KB: A może chiński model będzie globalnym trendem?

EM: Chiny imponują skalą innowacyjności i konkurencyjności, ale ich model gospodarczo-państwowy nie daje się prosto przeszczepić na grunt europejski. Uwarunkowania kulturowe i tradycje są zbyt odmienne, by mógł on mieć charakter uniwersalny – to „garnitur szyty na miarę”. Jak zauważa prof. Grzegorz Kołodko, w myśl ekonomii kontekstualnej skuteczność modeli zależy od lokalnych realiów, a ślepe kopiowanie cudzych rozwiązań prowadzi donikąd. Z Chin warto jednak czerpać inspirację z ich determinacji w inwestowaniu w naukę i technologie, które stanowią fundament rozwoju państwa. W Polsce nauka od lat traktowana jest po macoszemu. Symboliczny przykład to próby ograniczenia finansowania Narodowego Centrum Nauki, tłumaczone koniecznością zwiększania wydatków obronnych. Pytanie brzmi: czy nauka naprawdę musi być pierwszą ofiarą budżetowych cięć? Niestety, praktyka dowodzi, że właśnie ten sektor najczęściej zostaje pokrzywdzony z powodu doraźnych decyzji politycznych.

Dlatego Polska wciąż jest dawcą talentów, a nie ich biorcą. Naukowcy emigrują, szukając laboratoriów, stabilnych finansów i godnych warunków pracy. W kraju muszą walczyć o każdy grant i marnują energię na biurokratyczne sprawozdania, zamiast przeznaczać ją na badania.

Tymczasem Chiny inwestują miliardy w przyciąganie uczonych, zwłaszcza własnych emigrantów, oferując im warunki lepsze niż w USA czy Europie. W Polsce brak długofalowej strategii zatrzymywania rodzimych talentów i przyciągania wybitnych umysłów z zagranicy. Niewykorzystany potencjał dwóch milionów Polaków z diaspory to kolejny przejaw zaniedbań.

Polski system nauki dławi tzw. punktoza – pogoń za publikacjami w zagranicznych czasopismach, często kosztem wysokich opłat. W efekcie część publicznych środków kieruje się do zagranicznych wydawnictw, zamiast przeznaczyć je na realne badania. Dodatkowo utrudniony dostęp do baz danych, nawet tych z GUS, zwiększa koszty i sztucznie zawyża statystyki nakładów na naukę.

KB: Chińczycy to mistrzowie strategii. Realizowane tam koncepcje – wywodzące się jeszcze z epoki Deng Xiaopinga – są przykładem długofalowej polityki, w której nauka i rozwój są filarami globalnych aspiracji.

EM: Poziom myślenia strategicznego w Chinach pozostaje dla Polski wciąż nieosiągalny. Jak zauważał Henry Kissinger, dwa stulecia utraty globalnej pozycji Chiny traktują jedynie jako przejściowy kryzys, z którego zamierzają się wydobyć. Ich geopolityczna gra o światową dominację to proces rozpisany na dekady, wymagający żelaznej konsekwencji, czego wyrazem są nawet 50-letnie plany strategiczne.

W Polsce tymczasem myślenie długofalowe przegrywa z doraźnością. Zbyt często cele strategiczne ustępują przed logiką „ciepłej wody w kranie” – troską o bieżący komfort zamiast wizji rozwoju w perspektywie pokoleń.

KB: Na zakończenie poproszę o omówienie trzech priorytetów strategii dla Polski na najbliższe 10–15 lat.

EM: Wyzwanie sformułowania strategii rozwoju Polski na kolejne dekady wymaga konsylium wybitnych umysłów i powrotu do kultury myślenia strategicznego, która w ostatnich latach niemal zanikła w sferze publicznej. Perspektywa długofalowa ma kluczowe znaczenie – sto lat temu John Keynes w eseju „Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków” wybiegał myślą daleko poza krótkoterminowe cykle polityczne. Historia uczy jednoznacznie: marnowanie potencjału pracy i energii społecznej prowadzi do nieefektywności gospodarki, kosztownego marketingu i konsumpcji napędzanej reklamą, zamiast realnym dobrem społecznym.

Pierwszy strategiczny priorytet to radykalny wzrost inwestycji w naukę i edukację. Bez tego Polska nie będzie konkurować na globalnym rynku idei i innowacji. Niezbędne jest przyciąganie i zatrzymywanie talentów – zarówno krajowych, jak i zagranicznych – oraz podniesienie jakości kształcenia od szkół podstawowych po uczelnie wyższe. Upadek edukacji to upadek narodu; brak systemowych mechanizmów wsparcia dla naukowców prowadzi do odpływu talentów, biurokratyzacji pracy badawczej i marnowania potencjału intelektualnego.

Drugi filar rozwoju to społeczne i rodzinne zaplecze infrastrukturalne. Polska doświadcza bezprecedensowego spadku liczby ludności, co osłabia rynek pracy, system emerytalny i wspólnoty lokalne. Wsparcie rodzin, aktywizacja osób starszych oraz przeciwdziałanie wykluczeniu regionów to warunki zachowania spójności społecznej i efektywności gospodarczej. Planowanie przestrzenne powinno przeciwdziałać wyludnianiu się miejscowości i degradacji społeczności lokalnych.

Trzeci priorytet to strategiczne wdrażanie nowoczesnych technologii, zwłaszcza sztucznej inteligencji. Jej potencjał należy wykorzystywać świadomie, w oparciu o wartości humanistyczne, tak aby rozwój nie generował negatywnych konsekwencji społecznych ani nie pogłębiał nierówności. Świadoma polityka regulacyjna i edukacyjna pozwala przekształcić państwo kruche w antykruche – odporne na globalne wstrząsy i zmiany.

Realizacja tych priorytetów wymaga od klasy politycznej zmiany nastawienia. W Polsce naukowcy często spotykają się z obojętnością lub pogardą, podczas gdy w krajach rozwijających przewagę innowacyjną są szanowani i wspierani. Wybory polityczne decydują, czy nauka, demografia i planowanie przestrzenne staną się priorytetem, czy pozostaną na marginesie, marnując kapitał ludzki i społeczny.

Nade wszystko potrzebny jest powrót do myślenia kompleksowego i strategicznego, wykraczającego poza horyzont wyborczy, uwzględniającego społeczne i ekologiczne konsekwencje decyzji. Bez tego Polska pozostanie w stagnacji, odtwórcza polityka rozwojowa będzie fragmentaryczna, a kraj straci kolejne szanse w globalnym wyścigu cywilizacyjnym.

---

Elżbieta Mączyńska – prof. dr hab. nauk ekonomicznych, związana ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie. Organizatorka i kierownik Podyplomowych Studiów Wyceny Nieruchomości. Członkini Prezydium Komitetu Prognoz i Komitetu Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk, członkini Rady Naukowej Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. Prezes honorowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Specjalistka z obszaru ekonomii i finansów, w tym rachunkowości, analizy ekonomicznej, finansów i wyceny przedsiębiorstw oraz systemów społeczno-gospodarczych. Kreatorka ekonometrycznych modeli predykcji bankructwa.

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.