Moim szefem jest film

  • Fot. Kamil Broszko/Broszko.com
    Fot. Kamil Broszko/Broszko.com

O wpływie dzieciństwa na tworzoną sztukę, relacjach miedzy reżyserem i postacią oraz o roli rodziny w życiu człowieka z Kingą Dębską rozmawiają Marzena Tataj i Kamil Broszko.

 

Marzena Tataj: Niedawno odbyła się premiera pani najnowszego filmu „Zabawa, zabawa”, który uderza widza prosto między oczy. Mnie skojarzył się z wcześniejszym filmem dokumentalnym „Aktorka” o Elżbiecie Czyżewskiej.

Kinga Dębska: To prawda, oba filmy są ze sobą w pewnym sensie powiązane. Gdybym nie zrobiła filmu „Aktorka”, nie zrozumiałabym tak dobrze problemu alkoholizmu. W podejściu do tego zjawiska albo się jest po jednej stronie, albo po drugiej. Jeżeli nie jest się alkoholikiem, to od razu przyjmuje się postawę krytyczną, oceniającą, umoralniającą. Robiąc film o Czyżewskiej, spędziłam z nią cały rok – choć oczywiście nie dosłownie, bo zmarła cztery lata wcześniej – i wydaje mi się, że zdołałam wejść w jej skórę. Bardziej ją zrozumiałam i w rezultacie – polubiłam. Była trudnym, ale i niezwykle wrażliwym człowiekiem, pewnie stąd jej alkoholizm. Oczywiście jest milion powodów, żeby pić. Ale w jej przypadku decydująca była nigdy niezaspokojona potrzeba bycia kochaną. Mimo sukcesów w Polsce miała stałe poczucie niedowartościowania i wewnętrznej pustki, której nic nie było w stanie zapełnić. Zapewne wynikało to z jej trudnego dzieciństwa. Obie z siostrą wychowywane były przez mamę, która okresowo oddawała je do domu dziecka. Oddawała i zabierała z powrotem. Wyraźnym piętnem odcisnął się też burzliwy związek z Jerzym Skolimowskim, polegający na miłości, ale jednocześnie na wykorzystywaniu, w dużej mierze przez Jerzego. Już wtedy pojawił się u niej nałóg alkoholowy. Od Skolimowskiego odeszła dla Davida Halberstama, dziennikarza, korespondenta „New York Timesa”, laureata Pulitzera, i dla niego opuściła Polskę (kiedy został wydalony jako persona non grata). I tak w kwietniu 1968 r. znalazła się w Nowym Jorku, na Manhattanie, jako 30-letnia aktorka, niezwykle popularna w Polsce, ale nieznająca ani słowa po angielsku. Małżeństwo z Halberstamem zniszczyła niejako na własne życzenie. Nowojorskie mieszkanie zapełniała wieloma ludźmi z Polski, którym matkowała, a którzy ją wykorzystywali. Nie stroniła od bliskich kontaktów z innymi mężczyznami. Wydaje mi się, że Halberstam i tak długo z nią wytrzymał, bo rozwiódł się dopiero w 1977 r. Nie płacił jej potem alimentów, co przyczyniło się do kłopotów finansowych. W tym okresie pogłębił się też jej alkoholizm. Tyle o faktach, natomiast, jak wiemy, prawda o związku dwojga ludzi zawsze jest gdzieś pośrodku. A może w ogóle nie ma jednej prawdy. Kiedy rozmawiałam z przyjaciółmi Czyżewskiej – każdy kreował inny jej obraz. Ale jedna opinia stale powracała: że jej prawdziwą miłością był Jerzy Skolimowski. Hanna Kosińska-Hartowicz, jej przyjaciółka, opowiedziała mi, jak bardzo Elżbieta liczyła na spotkanie ze Skolimowskim, kiedy przyjechał do Nowego Jorku promować swój film „Cztery noce z Anną”. Niestety, nie spotkał się z nią, wręcz udał, że jej nie widzi. Bardzo ją to bolało. Po tylu latach od rozstania nadal uczucie do niego było silne – to przecież coś znaczy.


„Hel” (Fot. Małgorzata Mikołajczyk)

MT: W Polsce Elżbieta Czyżewska była uwielbiana za role w popularnych komediach. Ale miała też na swoim koncie role dramatyczne w filmach Kutza, Forda, Hasa, Skolimowskiego czy u Wajdy we „Wszystko na sprzedaż”. A potem nastąpiła cisza, aż dowiedzieliśmy się, jak bardzo doceniła ją Meryl Streep po wspólnych występach w „Biesach” Dostojewskiego, wyreżyserowanych przez Wajdę w USA.

KD: Bo w Stanach Zjednoczonych tak właśnie jest, że uczelnie zapraszają wybitnych reżyserów, aby ze swoimi aktorami i studentami aktorstwa wystawiali sztuki, dzięki czemu studenci mają okazję pracować z doświadczonymi przedstawicielami zawodu. W ten sposób w Yale Repertory Theatre Meryl Streep jako studentka mogła zagrać z Elżbietą Czyżewską. Dobrze też się stało, że mój film przyczynił się do wyjaśnienia wielu nieporozumień, w tym podważenia plotki, jakoby Streep odebrała Czyżewskiej rolę w „Wyborze Zofii”. Nigdy nie było takiego pomysłu, żeby Czyżewska zagrała Zofię, choćby z tego powodu, że była już do tej roli po prostu za stara. Natomiast bezsprzecznie była inspiracją do budowania samej postaci.

Akurat dobrze się złożyło, że w trakcie kręcenia filmu byłam na stypendium w Nowym Jorku, a współreżyserką była przyjaciółka Czyżewskiej, Maria Konwicka. Dzięki niej dotarłam do różnych znajomych i przyjaciół Elżbiety, z których każdy – jak wspomniałam – opowiadał mi o innej Czyżewskiej. Nie potrafiłam złożyć jej spójnego obrazu. Dopiero w montażowni okazało się, że ów kalejdoskop to jest cała prawda o mojej bohaterce. Miała tyle twarzy, ile spotkań z ludźmi. Dla każdego potrafiła i chciała być inna. Grała w życiu wiele ról.

MT: Dlaczego jej powrót do wolnej Polski nie powiódł się?

KD: Najwięcej o niej dowiedziałam się już po zrobieniu filmu. Bo dopiero wtedy moi rozmówcy zaczęli mówić to, czego nie chcieli powiedzieć przed kamerą. Beata Tyszkiewicz dopiero po obejrzeniu filmu powiedziała, że zawsze dziwiła się, że Czyżewska nie spłonęła we własnym łóżku, bo żyła tak dramatycznie. Była wspaniała i nieznośna zarazem. Jak bardzo nieznośna, dowiadywałam się później. Kiedy w 1994 r. przyjechała do Warszawy z zamiarem wystawienia w Teatrze Dramatycznym sztuki „Szósty stopień oddalenia”, którą dla niej napisał John Guare, zaskoczyło ją, że musi się zmierzyć z uwagami reżysera i aktorów. Okazywała wobec nich pogardę, czego nikt przecież nie lubi. Nie można też zapominać, że była już starszą kobietą z twarzą zniszczoną alkoholem. W tamtym momencie zgubiła ją duma. Ale z drugiej strony bardzo jej współczuję i rozumiem jej zachowanie. Chciała dużo, być może za dużo. Musimy pamiętać, że w 1968 r. wylądowała w Nowym Jorku, nie znając słowa po angielsku. Jak w takiej sytuacji osiągnąć status Marilyn Monroe? To niemożliwe. A tego oczekiwali od niej Polacy.

Kamil Broszko: Czy ten film można odczytać jako uniwersalną opowieść o aktorze i niebezpieczeństwach tego zawodu?

KD: Jak najbardziej. Bardzo się ucieszyłam, kiedy dowiedziałam się od córki, że reżyser, z którym pracowała w teatrze, zorganizował pokaz tego filmu dla swoich aktorów. Wtedy pomyślałam, że ten film żyje i spełnia właściwą rolę. Jest to przestroga dla młodych aktorów przed pułapkami sławy i iluzorycznej kariery, z której zazwyczaj niewiele wynika. Dla mnie to archetypiczna historia człowieka o zmaganiach z losem. Celowo nie umieściłyśmy w filmie ani jednej wypowiedzi Czyżewskiej. Widzimy ją we wspomnieniach wielu ludzi, niczym odbicia w wielu lustrach. W każdym wygląda inaczej.

KB: Wróćmy zatem do najnowszego filmu fabularnego „Zabawa, zabawa”. Czy też jest przestrogą?

KD: Pewnie niektórzy tak go odczytują, ale ja chciałam, żeby to była przede wszystkim przykuwająca uwagę, przejmująca opowieść, która nie pozwoli widzom patrzeć na bohaterki z pogardą, ale ze zrozumieniem i współczuciem. Taka historia może się przecież zdarzyć każdemu z nas. Zależy mi, żeby moich bohaterek nie oceniać, nie krytykować, nie mówić „sama chciała”. Bo problem uzależnienia jest tak blisko, a czasami po prostu u nas. Nie ma takiego człowieka, który by nie miał wokół siebie alkoholika czy alkoholiczki i nie wiedział, czym jest ta choroba. Na jednego alkoholika przypada około 10 osób, które cierpią z nim lub z jego powodu. To bardzo egalitarny nałóg.

Pracując nad biografią Czyżewskiej, zrozumiałam, czym naprawdę jest uzależnienie od alkoholu, czym w istocie jest AA i na czym polega terapia. W Polsce picie kobiet jest tematem tabu, nie umiemy o nim rozmawiać, tylko od razu zaczynamy oceniać, a w tym Polacy są mistrzami świata. Oceniamy non stop wszystkich, oszczędzamy tylko siebie samych. Ważne dla mnie było spotkanie z Ewą Wojdyłło, która skontaktowała mnie z Miką Dunin, blogerką, pisarką, niepijącą alkoholiczką. I to ona wprowadziła mnie w świat kobiet uzależnionych od alkoholu. Sporo z nimi rozmawiałam i wiele ich historii wykorzystałam w filmie. Korzystałam też na planie z pomocy terapeutów, którzy pilnowali realizmu scen.


„Zabawa, zabawa” (Fot. Robert Jaworski/Studio Filmowe Kalejdoskop)

KB: Muszę przyznać, że wyszedłem z kina, oceniając film po prostu jako dobry. A po kilku dniach ze zdziwieniem zauważyłem, że nie wychodzi mi on z głowy. Czy to jest celowy zabieg reżyserski, żeby działać na widza niejako z opóźnionym zapłonem?

KD: Kiedy reżyser montuje film, ogląda go milion razy. Raz skraca sceny, raz je wydłuża. Buduje się siatkę emocjonalną, żeby widz reagował zgodnie z jego oczekiwaniami. Żeby w odpowiednim momencie się wzruszył, w innym uśmiechnął czy też przeraził. Tak chyba jest z moimi filmami, że one z upływem czasu zyskują w ocenie widzów. Grażyna Torbicka przyznała mi się, że dopiero prawdziwie doceniła „Moje córki krowy”, kiedy obejrzała je po raz trzeci. Moje filmy składają się z wielu warstw. Ta pierwsza, zewnętrzna, jest warstwą przygodowo-rozrywkową. Dopiero pod nią są te ważniejsze. Trzeba po kolei do każdej z warstw dotrzeć.

MT: Ja „Zabawę, zabawę” doceniłam od razu. Uderzyła mnie mocno, głównie dlatego, że przed każdą z bohaterek nie ma przyszłości. Jest pewna szansa na pozytywne rozwiązanie problemów najmłodszej bohaterki, Magdy, ale i ona nie potrafi powiedzieć ojcu całej prawdy, dawkuje ją.

KD: Przyznam, że końcowa scena historii Magdy na obiedzie u rodziców była sceną improwizowaną. Pozwalam na to aktorom, kiedy już dobrze wejdą w postać, kiedy wiedzą, kim są ich bohaterowie i jak mogą w danej sytuacji postąpić. Płacz ojca w tej scenie to była inwencja aktora Przemka Bluszcza. Jeżeli aktorzy dostają przestrzeń do grania, a nie tylko tekst do wypowiedzenia, to mogą wydobyć z siebie prawdziwe pokłady inwencji i zbudować piękne role, wypełnione ich prawdziwą duszą. Tylko muszą mieć na to miejsce i czas.

MT: Proponuje pani aktorkom wiele ciekawych ról. W „Zabawie, zabawie” moją uwagę przykuła pani córka Maria Dębska, grająca Magdę, która musi się zmierzyć ze sceną brutalnego gwałtu. Jak radziła sobie pani z reżyserowaniem tej sceny?

KD: Od razu powiem, że tę scenę na prośbę Marysi kręciliśmy pierwszego dnia zdjęciowego. Ja się tej sceny bałam, bardzo ją przeżywałam i chciałam się dobrze do niej przygotować. Miałam rozrysowane kadry, miejsca ustawienia kamer, ale nadal nie wiedziałam, jak do niej podejść. Marysia poprosiła mnie, aby ta scena została nakręcona jako pierwsza, gdyż to ona buduje całą jej postać. Jej dalsze zachowanie jest wynikiem tego zdarzenia. I była to słuszna decyzja, również ze względów praktycznych, bo kręciliśmy film na przełomie lata i jesieni i zależało nam na ciepłej nocy. Przyznam, że ekipa patrzyła na mnie jak na jakiegoś potwora. Jaka matka funduje takie rzeczy własnej córce? Piłam hektolitry lawendy, aby się uspokoić. Kamera poszła, długo nie mówiłam „stop”, Marysia ciągle krzyczała wniebogłosy. Przerażające. A tu jeszcze kilka dubli… Po każdym dublu mocno ją przytulałam, zresztą jak i innych aktorów po wymagających scenach, bo wiem, ile takie zadania ich kosztują. To była dla mnie najtrudniejsza scena w filmie, ale po niej już wiedzieliśmy wszystko. Muszę powiedzieć, że każda z aktorek i ja solidnie przygotowywałyśmy się do tego filmu, rozmawiając z terapeutami od uzależnień i chodząc na spotkania AA.

KB: Czy „Zabawa, zabawa” opowiada również o roli rodziny w życiu człowieka? Rodzinę Magdy zawsze widzimy przy niedzielnym stole z obiadem, a widz również ma przy tym stole swoje stałe miejsce. Czy to jest wyraz przekonania, że rodzina – jaka by nie była – stanowi nasze najlepsze oparcie?

KD: Dla mnie rodzina jest wartością nadrzędną. To są moje tematy: rodzina, ojciec, ludzka słabość. Rodzina jest czymś najlepszym, co może nas spotkać, nawet ta niedoskonała, bo człowiek jest istotą społeczną. Świat jest teraz pełen ludzi samotnych. Z pozoru może się to wydawać fajne – wyjechać na święta na Bali i być z dala od choinki, makowca, prezentów. Ale gdzieś we mnie tkwi polska potrzeba, żeby mieć fundament, mieć gdzie wrócić, mieć rodzinę. Potrzebny jest dom z czterema ścianami, który będzie trampoliną do skoku we własne ja. Życie jest jak skok na bungee. Skaczemy z jakiegoś punktu, daje to wiele radości, ale dobrze jest móc potem wrócić. A co będzie, jeśli zerwie się lina? Nie wyobrażam sobie emigracji, odcięcia się na stałe od rodziny. I nie jest ważne, że nie ma się codziennego kontaktu z rodziną – ważne, że ona po prostu jest. Dlatego kamera w domu rodzinnym Magdy rejestruje ją zawsze przy stole. Nawiasem mówiąc, scena ta była kręcona w domu moich rodziców (a obecnie mojej siostry), co jeszcze bardziej przydaje jej osobistego znaczenia. Podsumowując, rodzina to port dla mojej bohaterki Magdy. Dla mnie też.

KB: Czy wszystkie sceny były kręcone w autentycznych wnętrzach?

KD: Tak, studia używa się częściej wtedy, kiedy nie ma jakiegoś wnętrza w rzeczywistości. Na przykład buduje się zamek czy mieszkanie peerelowskie, jak w „Ostatniej rodzinie”. Natomiast ja miałam trzy współczesne bohaterki, trzy odrębne światy, które wykreowała wspaniała scenografka Monika Sudół na bazie istniejących domów i mieszkań. Zaaranżowane przez nią wnętrza dopowiadały historie bohaterek. Teresa (grana przez Dorotę Kolak), utytułowana profesor pediatrii, mieszka w przedwojennej warszawskiej kamienicy, a w jej gustownym, ale zaniedbanym mieszkaniu widzimy bukiet uschniętych róż. Dorota (w tej roli Agata Kulesza), wpływowa pani prokurator, mieszka z mężem politykiem i synkiem w eleganckim domu pod Warszawą, gdzie jest służąca i wszystko z pozoru lśni. Z pozoru…

MT: Dla Teresy i Doroty nie ma już przyszłości…

KD: Tego nie wiemy. Niedawno zadzwoniła znajoma i powiedziała, że była już w tym miejscu, co filmowa Teresa, ale poradziła sobie z problemem i teraz nie pije. Różnie może być. Teresa nie ma siły, żeby się leczyć, nie walczy o siebie. Widzimy wrak człowieka, „wielką” panią profesor, zaniedbaną, szarą, z tłustymi włosami, jak siedzi na przystanku autobusowym i pije wprost z butelki owiniętej w papierową torbę. Dostrzega ją inna kobieta, którą widz poznał we wcześniejszej scenie filmu, niepijąca alkoholiczka, która sama była kiedyś na dnie. Mogłaby podejść i wyciągnąć do niej rękę, powiedzieć, że wie, przez co przechodzi, bo tę drogę zna. Ale tego nie robi. Nie wierzę, że Teresa, będąca w ostatnim stadium nałogu, w stanie pełnego zaprzeczenia, przyjęłaby taką pomoc. Najmłodszej bohaterce Magdzie się udało, paradoksalnie pomogła jej ciąża. Wyciągnęła do niej rękę jej szefowa, Amerykanka, która powiedziała: „Don’t worry. Pomogę ci, tylko idź się leczyć”. I dziewczyna jej posłuchała. Poszła na spotkanie AA, udając sama przed sobą, że idzie tylko z ciekawości. Tak się często dzieje naprawdę. Ludzie z początku mówią, że to nie o nich chodzi, ale o siostrę, koleżankę, że przyszli się jedynie rozejrzeć. Dlatego tak ważne jest zdanie, które bohaterka wypowiada podczas terapii: „Mam na imię Magda i jestem alkoholiczką”. W tej historii ważne też było spotkanie z psycholożką, do której Magda trafiła z problemem przypadkowej ciąży. Usłyszała tam to, czego słyszeć bardzo nie chciała: „Ty masz inny problem, bo pijesz”. Spotkać takiego psychologa to wielkie szczęście. Usłyszałam podobną historię w czasie przygotowań do filmu. Dziewczyna chodziła na terapię z powodu depresji. Do picia się nie przyznawała, aż kiedyś przyszła na spotkanie z psychologiem kompletnie pijana. Ten od razu wysłał ją do ośrodka leczenia uzależnień i w ten sposób uratował.

KB: Czy film może dziś jeszcze pełnić rolę społeczną, a nie tylko komercyjną czy estetyczną?

KD: Może, jak najbardziej. Ucieszyły mnie recenzje, które określały „Zabawę, zabawę” jako bardzo dobrze przemyślaną kampanię społeczną. Lecz taki odbiór dokonuje się niejako przy okazji, bo ja przecież nie chciałam robić kampanii, ale dobry film. Chciałam, żeby ludzie poszli do kin, aby zobaczyć opowieść, zabawić się, bez strachu, że idą się leczyć czy szkolić. A przy okazji dostają obuchem między oczy i w rezultacie zastanawiają się, czy w ich życiu jest wszystko w porządku. Warstwa społeczna tego filmu to jego dodatkowa wartość.

KB: Robi pani filmy według własnych scenariuszy. Jak ważną rolę w filmie odgrywa tekst?

KD: Scenariusz to tylko zapis. Mam do niego duży dystans. Oczywiście pracę na planie zaczynam od tekstu ze scenariusza, ale jeśli trzeba, zmieniam go wielokrotnie. To film jest szefem, nie ja. Jeżeli film chce czegoś innego, a ja widzę, że historia lepiej rozwija się w nowym kierunku, to jej nie przeszkadzam, a wręcz przeciwnie – staram się pomagać ze wszystkich sił. Scenariusz jest dla mnie tylko punktem wyjścia, a że jest mój, mogę go zmieniać, ile trzeba. Ale potrafię także pracować na czyimś scenariuszu. Przez pięć lat zrobiłam ponad 100 odcinków różnych seriali telewizyjnych opartych na cudzych scenariuszach. Następnie nakręciłam autorską fabułę „Moje córki krowy”, a po niej wyreżyserowałam „Plan B” oparty na scenariuszu Karoliny Szablewskiej. Nie byłabym w stanie ciągle opowiadać tylko własnych historii, bo aż tylu ich nie mam, a lubię robić filmy, być na planie, pracować z aktorami. Nie wyobrażam sobie tworzenia wyłącznie filmów autorskich, jak choćby Marek Koterski. To by mnie ograniczało.

MT: Wróćmy do pani pierwszego filmu „Hel”. Opowiada o uzależnieniu od narkotyków. Temat został przedstawiony w mroczny, dramatyczny sposób. Zaś w następnych filmach widać już wyraźniej styl Kingi Dębskiej – poważne tematy są okraszone humorem, płacz przeplata się ze śmiechem, jak to w życiu bywa.

KD: To prawda, w „Helu” tworzył się mój styl. Bardzo go lubię, bo dla reżysera filmy są jak dzieci, a te się kocha bardziej, którym się gorzej powodzi. „Hel” jest dla mnie szczególny, bo był to mój pierwszy film po praskiej szkole filmowej. Popełniłam w nim wszystkie grzechy debiutanta, tzn. chciałam powiedzieć bardzo dużo, być może za dużo. Ale już w nim szukałam swojej filmowej drogi, próbowałam używać humoru, sceny szpitalne skrzą się przecież dowcipem. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że niedobrze czuję się w gorsecie czystego dramatu i wolę wpuścić do filmu haust świeżego powietrza, czyli odstresowującego humoru. Paweł Królikowski zagrał w „Helu” mocną, przejmującą rolę, jego partnerkę grała czeska aktorka Anna Geislerová. Lesław Żurek też miał znaczącą rolę; szkoda, że ten wspaniały aktor tak mało gra. Niestety, film trafił do dystrybucji tuż po katastrofie smoleńskiej i nie miał szans. Może i dobrze się stało, że nie odniósł wtedy sukcesu, bo jeszcze by mi się w głowie przewróciło. (śmiech) A tak spokojnie dalej pracowałam i szukałam własnej drogi.

KB: Jaka jest ta droga?

KD: Nie wiem. Jestem japonistką po studiach na Uniwersytecie Warszawskim, mam dyplom z kulturoznawstwa. Ale już będąc na japonistyce, wiedziałam, że chcę się związać z filmem. Japonistyka to bardzo trudny kierunek, więc bezpośrednio po jego ukończeniu nie miałam odwagi startować na reżyserię, która jest równie wyczerpująca. Dlatego wybrałam pracę w telewizji przy tworzeniu programów kulturalnych, jak np. Pegaz, oraz reportaży i dokumentów. Równolegle z pracą w telewizji skończyłam dwuletnią Camerimage Film School. Następnie pojechałam na egzamin do FAMU w czeskiej Pradze. Tam okazało się, że skoro mam już tytuł magistra z kulturoznawstwa, to mogę od razu zdawać na czwarty rok reżyserii. Musiałam tylko pokazać film, który zostanie zaliczony jako licencjat, i nauczyć się czeskiego w ciągu dwóch miesięcy. Tak też uczyniłam. Dostałam się na studia i spędziłam w Pradze kilka lat, co okazało się świetnym pomysłem, bo mogłam złapać dystans do siebie i wiatr w żagle. Czesi nie boją się śmiać z siebie. Lubię z nimi współpracować, choć nie zdarza się to często. Cieszę się, że w dwóch ostatnich filmach kompozytorem był Michal Nowinski, Słowak, na stałe pracujący z największymi czeskimi reżyserami.

KB: Dlaczego kobiety są bohaterkami pani filmów? Czy to celowy zabieg czy tajemniczy przypadek?

KD: Nie zawsze kobiety. W „Helu” głównym bohaterem był mężczyzna. Ale potem faktycznie na nie skierowałam światło, nie z powodu mody, ale dlatego, że są bardzo ciekawymi osobowościami. Poza tym jest tylu reżyserów opowiadających historie o mężczyznach, w których kobiety pełnią rolę tzw. paprotki, czyli ciotki, matki, córki głównego bohatera. A gdyby się im lepiej przyjrzeć, to one mogłyby stać się sednem tych historii. Oczywiście jeżeli tylko napotkam interesującą historię o facecie, która mnie głęboko przejmie, to z chęcią zrobię o tym film.

MT: A jaki będzie ten następny film?

KD: Niedawno ukazała się moja książka „Porozmawiaj ze mną” i to na jej motywach planuję nakręcić film. Będzie to opowieść o dzieciństwie w czasach PRL-u, o powrocie do prostych radości, umiejętności cieszenia się życiem. Choć PRL nie kojarzy się dobrze, to jednak upływ czasu uszlachetnia i lukruje wspomnienia z dzieciństwa, które dla mnie jawią się jako chwile szczęścia. Nadałam książce formę rozmowy kobiety dojrzałej z samą sobą sprzed lat, czyli z 12-letnią dziewczynką. W filmie więcej będzie przeszłości, dzieciństwa, którego zrozumienie jest kluczem do tego, kim jesteśmy dzisiaj. Tak myślę. Mam poczucie, że moje pokolenie jest specyficzne, jedyne w swoim rodzaju. Wychowanie w tamtych czasach było kompletnie inne niż dziś. Nie było psychologów szkolnych czy zajęć pozalekcyjnych. Za to były podwórko i trzepak. Byliśmy inni niż dzisiejsze dzieci. One nie chcą słuchać opowieści o tamtych czasach, nie rozumieją ich i chyba nie chcą zrozumieć. A ja chciałabym się katapultować do okresu mojego dzieciństwa, na 44 m kw. mieszkania moich rodziców w czteropiętrowym bloku, do jednego z dwóch pokoi (tzw. małego), gdzie spałam z siostrą na wersalce, a pod oknem na półkotapczanie spała babcia, która była królową mojego dzieciństwa. Do zwierząt, które wtedy z nami mieszkały. Chciałabym wspomnieć wyjazdy turystyczno-handlowe moich rodziców. Przywołać gierkowskie lata „komuny z ludzką twarzą”, które tak silnie ukształtowały moje pokolenie. To czasy pęknięć politycznych w rodzinach. Moja mama należała do Solidarności, a tata do związków branżowych, rodzice ciągle się o to kłócili. A wszystkie te kłótnie słyszały dzieci, bo ściany w bloku z płyty były bardzo cienkie. Tak sobie myślę, że dopiero kiedy się przyjrzymy samym sobie z tamtych lat i kiedy siebie zaakceptujemy, wtedy będziemy mogli być szczęśliwi.

MT: Zwróciłam uwagę na spostrzeżenie opisane w książce, że pani siostra swoje dzieciństwo spędzone w tym samym domu, w tym samym pokoju, wspomina jako bardzo szczęśliwe. A pani, aby je polubić, musi się z nim raz jeszcze zmierzyć.

KD: To prawda. Mieszkałyśmy w tym samym domu, ale mamy różne wspomnienia, bo pamięć ludzka jest wybiórcza, złudna i czasem kłamliwa. Postanowiłam swojej opowieści nie obiektywizować. Jestem teraz w bardzo bliskich relacjach z moją siostrą, rozmawiamy codziennie i dostałam od niej prawo do swoich własnych wspomnień. (śmiech)

MT: Różnica polega na tym, że swoje wspomnienia wspólnego dzieciństwa pani pokazała całemu światu w książce, a teraz zrobi to w filmie.

KD: To prawda, ale takie jest prawo autora, że karmi się własnymi przeżyciami i wspomnieniami. Tylko to wiem i znam, co sama przeżyłam. Poza tym proszę pamiętać, że moja bohaterka Marta to nie jestem cała ja. Co prawda w każdym moim bohaterze można odnaleźć jakieś odpryski mnie, ale nigdy nie jest to pełne odzwierciedlenie. Podobnie było w przypadku filmu „Moje córki krowy”, przy pomocy którego starałam się poradzić sobie z żałobą po przedwczesnej śmierci rodziców i zdefiniowaniem na nowo relacji z siostrą i całym światem. To niesamowite, że ten film ma takie długie życie i ciągle się ludziom podoba. Może dlatego, że powstał ze szczerych intencji. Teraz też po „Zabawie, zabawie” ludzie piszą do mnie, że moje filmy im pomagają, że się w nich odnajdują, że to są ich historie. Takie recenzje są dla mnie najważniejsze i za nie najszczerzej dziękuję.


Kinga Dębska

(ur. 1969 r. w Białymstoku) – reżyserka, scenarzystka, pisarka. Absolwentka kulturoznawstwa na Wydziale Orientalistycznym UW (1996), Camerimage Film School w Toruniu (2001) oraz reżyserii w FAMU w Pradze (2007). Laureatka wielu nagród festiwalowych, m.in. za filmy „Józek i jego dzieci” (2007), „Hel” (2010), „Aktorka” (2015), „Moje córki krowy” (2015). Za ten ostatni otrzymała nagrodę dziennikarzy, nagrodę publiczności, nagrodę Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych na Festiwalu Filmowym w Gdyni oraz Orły – publiczności i za najlepszy scenariusz. „Moje córki krowy” zostały ponadto dostrzeżone i docenione w Chicago, Moskwie oraz na China Golden Rooster & Hundred Flowers Film Festival (nagroda publiczności w 2017 r.), mają na koncie ponad 20 nagród.

 

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.