Mieszkanie to pewnego rodzaju luksus, zakup nie powinien być dotowany przez państwo
- Nie jesteśmy w stanie zapewnić superjakości życia wszystkim mieszkańcom wielkich metropolii.
- Cały czas patrzymy na rozwój Polski przez pryzmat Warszawy i to warszawocentryczne spojrzenie jest dla reszty naszego kraju szkodliwe.
- Nie chodzi mi o to, aby nie było kredytów ani mieszkań własnościowych – to byłaby forma ingerowania w wolność. Natomiast uważam, że posiadanie mieszkania to jest pewnego rodzaju luksus.
- Dostępność mieszkań to szerokie zagadnienie. Wydaje mi się, że robimy sobie dużo krzywdy, powtarzając, że głównym problemem jest brak pieniędzy, bo to jest argument, z którym bardzo trudno dyskutować.
- Myślę, że spory sens mają akcje, które zniechęcają rodziców do dowożenia dzieci do szkoły. Warto, by dzieci nauczyły się dojeżdżać na rowerze, chodzić na piechotę.
- Mówienie, że hasło prawa do mieszkania jest lewackie, i równoczesne podkreślanie, że miejsce parkingowe ma być naszym prawem przyrodzonym, wydaje mi się wyjątkowo absurdalne.
- Z punktu widzenia ekologii supernowoczesny budynek wcale nie będzie lepszy od starszego. Przyjmuje się zasadę, że najlepsze dla środowiska jest to, co już powstało.
- Kobiece spojrzenie otwiera architekturę na inne dziedziny, na inne tematy.
Z prof. Agatą Twardoch rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Pani profesor zajmuje się architekturą oraz urbanistyką. Pierwsze pojęcie jest powszechnie znane, drugie nieco mniej, a to taka ważna dziedzina, wprost przekładająca się na życie milionów ludzi w miastach.
Agata Twardoch: Generalnie urbanistki i urbaniści zajmują się miastami, relacjami zachodzącymi w przestrzeni miejskiej, bardzo szeroko rozumianej, a także rozwojem tejże przestrzeni. Planują, jak mają być urządzone publiczne obszary miejskie, oraz zajmują się pracą teoretyczną. Ja w swojej pracy urbanistki skupiam się na problematyce dostępnego budownictwa mieszkaniowego. Czyli na tym, co zrobić, żeby mieszkania były dostępne w znaczeniu finansowym – szeroko rozumianą polityką przestrzenną i mieszkaniową. Zajmuję się również miastem zrównoważonym, czyli wypracowaniem takich zasad, które pozwolą nam żyć lepiej w miastach.
KB: Podobno populacja miejska w ciągu najbliższych 40 lat się podwoi. Tak mówią globalne analizy, ale czy one przekładają się jakoś na nasze krajowe podwórko?
AT: Kwestia demografii jest w tej chwili bardzo ciekawa, zupełnie niejednoznaczna, bo rzeczywiście nakładają się różnorodne trendy. Z jednej strony – tak jak pan powiedział – w skali globalnej prognozuje się podwojenie ludności miejskiej, z drugiej strony – w skali Polski przewiduje się powrót ludzi do małych miejscowości oraz w ogóle mówi się o depopulacji. Mamy zatem sprzeczne trendy globalne i lokalne, a w związku z tym dużą niepewność co do ostatecznego kierunku zmian. Na pewno musimy się przygotować na falę migracji międzykontynentalnych – w tej kwestii właściwie nikt nie ma wątpliwości, że w przewidywalnej przyszłości pojawi się wielka fala uchodźców i migrantów z Afryki.
Rozwój dużych miast jest zatem na pewno tematem, któremu warto się przyglądać, ale nie powinniśmy zapominać też o miastach małych. Nie jesteśmy w stanie zapewnić superjakości życia wszystkim mieszkańcom wielkich metropolii, więc powinno nam zależeć, by część zamieszkała w małych ośrodkach, które mogą być znacznie bardziej przyjazne i zrównoważone.
Jeżeli chodzi o nasze krajowe podwórko, to myślę, że powinniśmy pamiętać o dwóch sprawach. Po pierwsze, w największych miastach świata mieszka tyle osób co w naszym całym kraju – w obszarze metropolitalnym Tokio jest teraz ponad 37 mln mieszkańców. Nasza trzymilionowa Warszawa jest w tym kontekście malutka i – na całe szczęście – nie ma jeszcze problemów typowych dla megamiast. Mamy więc jeszcze trochę czasu, żeby się na nie przygotować. Druga sprawa jest taka, że cały czas patrzymy na rozwój Polski przez pryzmat Warszawy i to warszawocentryczne spojrzenie jest dla reszty naszego kraju szkodliwe.
KB: Trochę populacji jednak w owej stolicy mieszka, a jeszcze więcej się przez nią przewija.
AT: Ale biorąc pod uwagę, że w Polsce jest 38 mln ludzi, to nawet jeżeli policzymy dochodzące warszawskie 3 miliony, wciąż mamy mniej niż jedną dziesiątą polskiej populacji. A kierowanie rozwojem odbywa się w taki sposób, jakbyśmy wszyscy mieszkali w Warszawie.
KB: A jak to jest z poprawą jakości życia mieszkańców wielkich miast – nie da się tego zrobić tak do końca? Istnieje jakiś szklany sufit?
AT: Tak, jestem zdania, że megamiasta nie są w stanie zapewnić wysokiego komfortu życia wszystkim swoim mieszkańcom. Nawet w Tokio i Nowym Jorku, które są przecież bardzo wysoko rozwinięte, najliczniejsza grupa mieszkańców mieszka w trudnych warunkach. Tym bardziej kiedy przyglądamy się wielomilionowym metropoliom afrykańskim, które funkcjonują bez elementarnej infrastruktury, widzimy, jak trudno się tam żyje.
Rzeczywiście bardzo dużo mówi się dzisiaj o zwiększaniu liczebności wielkich miast, ale czy to powinna być jedyna ścieżka naszego rozwoju? Czy to na pewno jest najlepsza opcja? Szczególnie teraz, gdy mamy tak bardzo dużo zdalnych usług i tak szeroki dostęp do pracy zdalnej. Gdy praca jest rozproszona i w wielu sytuacjach nie trzeba jej świadczyć w konkretnym miejscu. Nie chcę dołączać do trendu wzrostu największych miast, bo uważam, że taka polaryzacja jest dla wszystkich szkodliwa: i dla mieszkańców rosnących metropolii, i dla tych z pustoszejących małych miast. I dla klimatu.
KB: A ów finansowy aspekt dostępności mieszkań sprowadza się po prostu do pieniędzy? A jeżeli tak, to dlaczego zajmuje się tym urbanistyka, która jest chyba nauką bardziej techniczną?
AT: Urbanistyka jest multidyscyplinarna, eksploruje nie tylko wątki techniczne, ale też społeczne, przestrzenne i finansowe. W stosunku do dyscyplin technicznych pełni raczej funkcję zarządczą. Na najwyższym poziomie zajmuje się rozplanowaniem pomysłu, a następnie łączy wszystkie aspekty związane z rozwojem przestrzeni.
Wspomniał pan, że o dostępności mieszkań decydują pieniądze, i to jest część prawdy, ale to nie jest do końca tak, że pieniędzy nie ma. Przecież płacimypodatki i żyjemy w państwie do pewnego stopnia solidarnym, które realizuje usługi publiczne. Podstawowe pytanie, na które musimy znaleźć odpowiedź, brzmi: na co idą pieniądze, które w ten czy w inny sposób przekazujemy państwu? Gdy prześledzimy wydatki na politykę mieszkaniową, okazuje się, że bardzo duże pieniądze przeznaczamy na dopłaty do kredytów. To są środki, które się rozpływają, zostają całkowicie sprywatyzowane i poprawiają jakość życia nie tyle obywateli w potrzebie mieszkaniowej, co zarządzających spółkami deweloperskimi i udziałowców banków. Zachodzi między innymi znany mechanizm, że gdy dopłaca się do mieszkań z państwowych pieniędzy, to automatycznie podnoszą się ich ceny. Gdybyśmy te same pieniądze przez lata wydawali na mieszkania wynajmowane za umiarkowany czynsz – i nie mam na myśli mieszkań komunalnych, wynajmowanych znacznie poniżej wartości odtworzeniowej, ale rzetelny i bezpieczny najem – to te pieniądze cały czas byłyby w owych budynkach, w tym systemie. Ludzie płaciliby czynsze, które mogłyby być wykorzystywane do budowy czy remontu kolejnych mieszkań, a po pewnym czasie opuszczaliby mieszkania subsydiowane lub płacili za nie czynsze wolnorynkowe. W dostępnym budownictwie nie chodzi o to, żeby rozdawać mieszkania za darmo, tylko o to, żeby funkcjonował segment rynku mieszkaniowego, którego celem nie jest generowanie zysku.
Druga część prawdy jest taka, że kwestia dostępności mieszkań nie dotyczy tylko dostępu do samego mieszkania, ale też do infrastruktury, a to wszystko wiąże się z planowaniem zabudowy. Dostępność mieszkań wiąże się również z tym, byśmy nie musieli w dużym mieście posiadać samochodu, tracić czasu na dojazdy itd., żeby zabudowa mieszkaniowa zawsze była uzupełniona o usługi, miejsca pracy i komunikację miejską. Dostępność mieszkań to szerokie zagadnienie. Wydaje mi się, że robimy sobie dużo krzywdy, powtarzając, że głównym problemem jest brak pieniędzy, bo to jest argument, z którym bardzo trudno dyskutować. Problematyczne jest także skupienie się na braku mieszkań jako podstawowej trudności. Tu znowu pojawia się kwestia warszawocentryczności. W skali całej Polski dużo bardziej niż samych mieszkań brakuje skoordynowania podejścia do kwestii mieszkaniowej, patrzenia na mieszkanie jak na infrastrukturę, a nie tylko jak na dobro rodzinne albo finansowe.
KB: Są pomysły, jak to odwrócić? Jak zmienić paradygmat, czyli doprowadzić do sytuacji, w której przeciętnego Polaka stać na bezpieczną, dostępną czynszówkę? A kiedy zdecyduje się na taką opcję, nie będzie cierpiał z powodu dysonansu, bo sprzeniewierzył się wielopokoleniowej tradycji zdobywania ziemi na własność?
AT: To jest trudne pytanie, rzeczywiście bardzo duże znaczenie ma kwestia kulturowa. Całość zjawiska tworzy samonapędzające się koło. Bo przecież skoro Polacy „wolą” mieć mieszkania prywatne, to politycy będą zajmować się tylko tego typu mieszkaniami, co zapewni im poparcie. A ponieważ zajmujemy się tylko mieszkaniami prywatnymi, to nie ma dobrej bazy mieszkań na wynajem. Zatem skoro jesteśmy skazani na zakup mieszkań, to kredytujemy się i kupujemy, i zależy nam na wsparciu takiej działalności. Koło się zamyka.
Oczywiście potrzebny jest ktoś, kto zacznie. Sądziłam, że program Mieszkanie Plus będzie wprowadzał systemową zmianę, ale dziś widzimy, że wszystko poszło nie do końca tak, jak trzeba. Ostatnio wręcz wybuchła afera związana z podnoszeniem czynszów. Bardzo źle, że tak się stało – zawiedziono zaufanie wielu osób, które już przekonywały się do wynajmowania, i w debacie o mieszkalnictwie cofnęło nas to o kilka dobrych lat wstecz. Początkiem zmian musi być bezpieczna baza mieszkań czynszowych.
W niektórych małych miastach i miasteczkach, tam gdzie są bardziej prężni urzędnicy samorządowi, pojawiają się inicjatywy firmowane przez SIM-y, TBS-y albo oparte na funduszach gminnych. Dowodzą one, że zmiana jest możliwa.
Chcę podkreślić, że nie chodzi mi o to, aby nie było kredytów ani mieszkań własnościowych – to byłaby forma ingerowania w wolność. Natomiast uważam, że posiadanie mieszkania to jest pewnego rodzaju luksus. Możemy je sobie kupić, ale ono nie może być dotowane i wspomagane z budżetu, bo to jest tak, jakbyśmy wybranym obywatelom dopłacali trochę do mercedesa.
KB: Znam przykłady takiego partnerstwa publiczno-prywatnego, gdzie silnie rozwijająca się firma we współpracy z burmistrzem wybudowała bloki z mieszkaniami czynszowymi – dla pracowników potrzebnych w rozwijającej się firmie i w części dla mieszkańców miasta, niezwiązanych z owym biznesem.
AT: Coraz więcej pojawia się takich przykładów, i jest to zmiana względem sytuacji sprzed 10 lat, kiedy miasta i gminy były głównie skupione na tym, by sprzedać jak najwięcej mieszkań komunalnych. Zmiana jest też coraz lepiej widoczna, bo wynika z obecnych warunków – gdy moje pokolenie kończyło studia, to był must have: założenie rodziny, stała praca, kredyt itd. Dziś to wszystko coraz częściej jest niemożliwe. Kredyt trudniej dostać, trudno też o stałą pracę i o gwarancję, że będziemy pracować w jednym miejscu przez 30 lat. Wszystko się robi trochę bardziej płynne i właśnie ze względów gospodarczych i kulturowych najem będzie coraz bardziej obecny.
KB: A czy obecny Śląsk generuje jakieś istotne trendy, które powinniśmy szerzej brać pod uwagę i rozważać do zastosowań ogólnopolskich?
AT: Z Dolnego Śląska płynie przykład, który często podaję, bo jest on prawdziwą pierwszą jaskółką zmiany – chodzi mianowicie o Nowe Żerniki. Jest to inwestycja realizowana w taki sposób, jaki w Europie Zachodniej uznalibyśmy za normalny. Miasto zajęło się najpierw kwestią masterplanu, czyli takiego ogólnego pomysłu na kształt dzielnicy, a później na jego podstawie – planu miejscowego, infrastruktury, podziału działek i dzięki temu, po realizacji budynków przez deweloperów, powstał kawałek miasta, a nie wyspa mieszkaniowa w szczerym polu. Dodatkowo miasto zarobiło na tej inwestycji, bo przez dołożenie infrastruktury znacznie wzrosła wartość działek. Realizacja tego projektu nie była idealna, mam pewne zastrzeżenia, ale to jest temat na osobną rozmowę. Sam schemat jest godny uwagi.
Co do nauk płynących z naszego Górnego Śląska, to wydaje mi się, że ciekawą rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę, jest konurbacyjna formuła rozwoju. Nie jesteśmy wielką aglomeracją skupioną wokoło jednego centrum, tylko układem mniejszych ośrodków o różnym znaczeniu i o różnej funkcji. Można znaleźć tu tereny wiejskie, miejsko-wiejskie, małomiasteczkowe, ale też wielkomiejskie, bo taki charakter mają Katowice. Taka organizacja to wielki atut i inspiracja, bo nawet z obszarów o charakterze wiejskim jesteśmy w stanie w krótkim czasie dotrzeć do głównych usług. W taką stronę idzie modelowy rozwój dużych miast, również Warszawa zwraca bardzo mocno uwagę na rozwój swoich centrów lokalnych, po to, aby jak najwięcej rzeczy można było załatwiać w jednej dzielnicy, bez konieczności ciągłego dojeżdżania.
KB: W zarządzaniu miastem kluczowy głos należy do decydentów. Jednak system jest tak urządzony, że oni wywodzą się ze środowisk politycznych, ideologicznych. Czytałem niedawno artykuł, w którym wychwalano władze miejskie Londynu, bo preferują obecnie projekty budynków mieszkalnych bez podziemnych miejsc parkingowych – po to, by zniechęcać mieszkańców do posiadania własnego samochodu. To oczywiście słuszne z punktu wiedzenia problemów klimatycznych, tylko jak w naszych warunkach byłoby z utrzymaniem stabilności takiej decyzji? Nie trudno sobie wyobrazić, że u nas jedna ekipa mogłaby wprowadzić taką politykę, a druga, w kolejnej kadencji, zupełnie ją zanegować, a przy tym realizować jakieś propagandowe natarcia.
AT: To jest właśnie jeden z głównych problemów, nie tylko rozwoju miast, ale w ogóle Polski, że myślimy bardzo krótkoterminowo, bardzo kadencyjnie i każdy patrzy tylko na swoje poletko, nie zwracając uwagi, że to jest zawsze część większego obrazka. Nie mam niestety dobrej odpowiedzi. Jest to strasznie smutne i rodzi absurdy, które widać na każdym kroku, również w takich miejscach jak u mnie w okolicy, gdzie na przykład ścieżka rowerowa dojeżdża do granicy miasta i urywa się w polu, choć sens miałaby dopiero wtedy, gdy dałoby się nią dojechać do sąsiedniej miejscowości. Jedyna recepta jest taka, żeby pewne kwestie odpolitycznić i spojrzeć na nie po prostu racjonalnie. Ja ciągle wierzę w liczby i argumenty. Dziś w Warszawie jest zarejestrowanych znacznie więcej samochodów niż ludzi: 2,1 mln samochodów vs 1,8 mln oficjalnych mieszkańców. Te liczby pokazują przede wszystkim słabość statystyki, ale także ogromną liczbę samochodów. Jedno miejsce parkingowe zajmuje 12,5 m kw., razem z miejscem potrzebnym na zaparkowanie to jest co najmniej 18,5 m kw. Jeżeli przemnożymy to przez liczbę samochodów, to mamy prawie 39 km kw. powierzchni. Cała Warszawa ma w sumie 517 km kw. Więc wydaje mi się, iż łatwo zrozumieć, że jeżeli trend będzie postępował, to tych aut zwyczajnie w tym mieście nie zmieścimy. Tak samo kwestie środowiskowe w pewnym momencie musimy przestać traktować jak sprawy światopoglądowe.
Cały czas są też drobne rzeczy, które możemy robić oddolnie. Myślę, że spory sens mają akcje, które zniechęcają rodziców do dowożenia dzieci do szkoły. Warto, by dzieci nauczyły się dojeżdżać na rowerze, chodzić na piechotę. Mamy w Polsce rejonizację, więc szkoły bardzo rzadko są gdzieś daleko. Druga sprawa to kwestia rozwijania infrastruktury, żeby chodzenie pieszo, jeżdżenie rowerem czy komunikacją publiczną było godne i nie kojarzyło się z karą, a raczej nagrodą – przecież podróż czystym, sprawnym, dostępnym autobusem daje nam trochę czasu, żeby poczytać, posłuchać muzyki czy pooglądać Instagrama. Trzeba działać jednocześnie na dwa fronty: edukacją i ułatwianiem wszystkich innych rozwiązań. W tej chwili bardzo często poruszanie się po mieście jest trudne. Wystarczy podać przykład odśnieżania. U nas cały śnieg z ulicy zsuwany jest na chodnik i na ścieżki rowerowe. A są kraje, w których się odśnieża tylko i wyłącznie chodniki i ścieżki rowerowe, a samochody muszą sobie jakoś poradzić. U nas się z tego robi sprawa polityczna, już słyszałam protesty, że Warszawa dyskryminuje kierowców, a prawo do miejsca parkingowego ma być prawem człowieka. Na wykładach przedstawiam taki ciekawy przykład, że faktycznie miejsce parkingowe razem z dojazdem zajmuje więcej przestrzeni niż minimalna wielkość mieszkania. Mówienie, że hasło prawa do mieszkania jest lewackie, i podkreślanie, że miejsce parkingowe ma być naszym prawem przyrodzonym, wydaje mi się w tym kontekście wyjątkowo absurdalne, ale absurdu u nas nie brakuje.
KB: A jak architektura i urbanistyka odpowiadają na dzisiejsze wyzwania klimatyczne? Co mówią o powszechnych przecież w naszych miastach starych budynkach, nieocieplonych, nieefektywnych energetycznie?
AT: Z punktu widzenia ekologii supernowoczesny budynek wcale nie będzie lepszy od starszego. Przyjmuje się zasadę, że najlepsze dla środowiska jest to, co już powstało. Szczególnie w świetle nowych okoliczności – jeżeli mamy energię ze słońca, możemy zużyć jej więcej na dogrzanie nieocieplonego budynku, choćby wiosną czy jesienią. Dziś staramy się kształcić architektów tak, by zwracali uwagę na wyzwania klimatyczne. Natomiast szczególnie wśród starszych pokoleń jest jeszcze trochę takiego myślenia, że najważniejsza jest spektakularność budynku, a kwestie środowiskowe schodzą na dalszy plan. Weźmy na przykład szklane wieżowce – one nigdy nie będą zrównoważone, nawet jeżeli wypchamy je technologią i teoretycznie będą zeroemisyjne. Gdy jednak spojrzy się szerzej, uwzględni, jak wiele komponentów trzeba było produkować w Chinach, gdzie żadne normy emisyjności nie są spełnione, to nie można mówić o jakimkolwiek zrównoważeniu. Oczywiście architekci i architektki nie poradzą sobie sami, potrzebują prawodawstwa, ustaw. W polskim prawodawstwie pojawiają się różne rozwiązania prawne, ale one są mocno skupione na jednym aspekcie, na przykład na przepuszczalności przegród. Równocześnie wyklucza się rozwiązania proste i naturalne, na przykład budowanie z gliny.
KB: Widzę architekturę jako stojącą w pewnym rozkroku. Z jednej strony musi odpowiedzieć na wyzwania cywilizacyjne, a z drugiej – pragnie wzbudzać zachwyt, bezkompromisowo dążyć do piękna.
AT: Teraz często zadajemy sobie pytanie, czy nie da się tego połączyć. Czy nie możemy projektować tak, żeby było jednocześnie użytecznie, ekologicznie, społecznie, a do tego pięknie. Przecież triada witruwiańska łączy wszystkie wspomniane aspekty. Jednak rzeczywiście przez wiele lat architektura i w ogóle architekt – ta postać architekta, koniecznie mężczyzny – kojarzyli się właśnie z projektowaniem wzniosłym, fascynującym, ale nieraz mającym w głębokim poważaniu użytkownika. Ja jestem bardzo daleka od tego nurtu, bardzo się cieszę z tej zmiany, która stawia człowieka, środowisko, ekologię na pierwszym miejscu. I myślę, że wciąż można robić wielkie wrażenie na odbiorcach, ale w inny sposób, niekoniecznie poprzez ogromną skalę i dużą powierzchnię szklanych tafli. Obecne trendy znajdują też odzwierciedlenie w nagrodach architektonicznych. Odchodzi się od doceniania superspektakularnych rozwiązań, a nagradza te bardziej zrównoważone i lokalne. Najlepszym przykładem jest najważniejsza w naszym środowisku Nagroda Pritzkera 2021 dla duetu Lacaton & Vassal, przyznana generalnie za cały dorobek, ale z podkreśleniem bardzo znanej realizacji – placu w Bordeaux, którego oni… nie zaprojektowali. Architekci dostali zlecenie, udali się na miejsce, zbadali sytuację i odpowiedzieli, że plac jest świetny, doskonale działa i nie ma sensu go przebudowywać. To była bardzo świadoma decyzja. Inna znana realizacja tego duetu to modernizacja bloku z wielkiej płyty. Architekci dostali propozycję, aby go wyburzyć i na nowo wybudować, ale po wykonaniu różnych wyliczeń stwierdzili, że taniej i lepiej społecznie będzie go trochę upgradować. Co więcej, uczynili to, nie wyprowadzając z budynku mieszkańców,a jedynie dobudowując zewnętrzną strukturę. Budynek naprawdę świetnie wygląda, oczywiście jest dalej blokiem z wielkiej płyty, natomiast zwiększył się komfort życia mieszkańców i zmieniła się jego forma. Ten obiekt pokazuje, że można mówić o rozwiązaniach dobrych w sensie społecznym i ekologicznym, a równocześnie pięknych.
KB: Wspomniała pani profesor o mężczyznach w architekturze, a ja chciałem zapytać o kobiety architektki. Założeniem parytetów jest nie tylko realizowanie jakiejś elementarnej równościowej zasady, ale też zrównanie spojrzeń na świat, z takim zamysłem, że na jego kształt i działanie nie powinna mieć wpływu wyłącznie męska perspektywa. Czy obecność kobiet w architekturze zmienia tę dyscyplinę?
AT: Zdecydowanie tak. Kobiece spojrzenie otwiera architekturę na inne dziedziny, na inne tematy. Samo projektowanie to jest indywidualna sprawa, niekoniecznie mocno związana z płcią, natomiast podejście kobiet może być nieco inne, bo kobiety inaczej korzystają ze świata. Na przykład Aleksandra Wasilkowska, warszawska architektka, udowadnia, jak ważny jest temat toalet miejskich dla codziennego funkcjonowania. Poza tym kobiety inaczej postrzegają kwestię komunikacji publicznej, mają wobec niej inne niż mężczyźni oczekiwania. Architektki bardzo często mają za sobą epizod chodzenia po mieście z wózkiem, więc także zupełnie inaczej patrzą na kwestię przemieszczania się piechotą.
KB: Świat zachwyca się ostatnio sztuczną inteligencją konwersacyjną. Spekuluje się, że każda jedna praca umysłowa już za chwilę znajdzie się pod wpływem tego rozwiązania. A jak będzie u architektów?
AT: U nas, podobnie jak w innych dziedzinach, zaczynają się pojawiać pierwsze eksperymenty ze sztuczną inteligencją, która teoretycznie rzecz biorąc, potrafiłaby nam już narysować opowiedziany projekt domu. To znaczy mówiąc jej, że wyobrażamy sobie dom, który ma wieżyczki, zielone okiennice i tak dalej, otrzymamy najpierw rysunek, a następnie rzut z tego rysunku.
Sztuczna inteligencja może też prowadzić analizy urbanistyczne, które nam obliczą chłonność terenu, umożliwią oszacowanie, ile mieszkań może się zmieścić, określą poziom zacienienia itd. Natomiast jakość zarówno tej zaproponowanej architektury, jak i tych analiz będzie zależała od warunków brzegowych, jakie tym programom zadamy. I nawet jeżeli za jakiś czas jakość projektów i analiz proponowanych przez sztuczną inteligencję będzie pozbawiona dzisiejszych mankamentów, to nasze krytyczne myślenie będzie potrzebne do dobrego ustawiania właśnie tych wartości brzegowych, do przewidywania efektów końcowych i skutków realizacji.
Żeby uniknąć nadużyć i zapobiec na przykład nadmiernemu zagęszczeniu przestrzeni, musimy pewne systemowe problemy rozwiązać sami, określić priorytety, a dopiero później wykorzystywać narzędzia do projektowania superwydajnej infrastruktury. To człowiek musi zdecydować, czy pieszy przed przejściem musi wcisnąć guzik, czy raczej samochód musi zwolnić przed pasami. Tego typu decyzje, niezależnie od zaawansowania sztucznej inteligencji, cały czas będą po naszej stronie.
Agata Twardoch (ur. 1980 r. w Zabrzu) – polska architektka i urbanistka, doktor habilitowana nauk technicznych, profesorka w Katedrze Urbanistyki i Planowania Przestrzennego na Wydziale Architektury Politechniki Śląskiej. Członkini Towarzystwa Urbanistów Polskich. Ukończyła studia na Wydziale Architektury Politechniki Śląskiej w 2004 r. Obroniła pracę magisterską pt. „Modelowe struktury zamieszkania na poziomie socjalnym w kontekście europejskim”, która została wyróżniona i brała udział w finale Konkursu im. Zbyszka Zawistowskiego na Dyplom Roku. W 2010 r. obroniła napisany pod kierunkiem Zbigniewa Józefa Kamińskiego doktorat pt. „Problem dostępnego budownictwa mieszkaniowego na wybranych przykładach”. Wspólnie z Ewą Twardoch i Martą Gocek prowadziła autorską pracownię architektoniczną 44STO w Gliwicach. Autorka książek: „System do mieszkania” (Bęc Zmiana! 2019) i „Architektki. Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta” (W.A.B. 2022).