Epidemia niesie bardzo poważne przesłanie

  • Fot.Pixabay
    Fot.Pixabay

•    Wirus nie ma żadnego interesu, by zabić swojego gospodarza. Wirusowi – posługując się ludzkimi pojęciami – chodzi o przetrwanie, czyli o przeżycie.
•    Koronawirus wywołujący COVID-19 objawił się właśnie w taki sposób, że przeskoczył ze zwierzęcia – nietoperza lub łuskowca – na człowieka. To niebezpieczna sytuacja, która czasem się przytrafia naszemu gatunkowi.
•    Przypominam sobie wczesną młodość, kiedy po raz pierwszy wziąłem do ręki „Dekameron” Giovanniego Boccaccia, który pisał o zarazie we Florencji w XIV w. Reakcje były właściwie takie same jak teraz.
•    Dziś w Polsce absolutnie nadużywa się telemedycyny. Z punktu widzenia starych profesorów, podstawą diagnozy przez całe lata było przeprowadzenie wywiadu, a później zbadanie pacjenta wszystkimi swoimi zmysłami, łącznie ze zmysłem węchu.
•    Mamy pewien wielki feler w polskim systemie. Przez całą transformację nie doceniono faktu, że medycyna to ważna gałąź nie tylko gospodarki, ale też politycznej moralności.

Z prof. Jackiem Juszczykiem rozmawia Kamil Broszko.

Kamil Broszko: Panie profesorze, na początek pytanie o kwestię, która od ponad roku wielu osobom spędza sen z powiek, a mianowicie o koronawirusa SARS-CoV-2. Pytanie zadane nieprzypadkowo, bo jest pan profesor nestorem medycyny przeciwwirusowej w Polsce.

Jacek Juszczyk: Jako lekarz na SARS-CoV-2 i związane z nim kwestie spoglądam z poziomu nie tylko medycyny, lecz również kultury społecznej. Formułuję zatem pewną koncepcję. Zacznę od cytatu z książki Susan Sontag „Choroba jako metafora”, w której autorka przytacza zdanie historyka medycyny Wiliama Neilla: „Jedną z rzeczy, które separują nas od naszych przodków i czynią współczesne doświadczenie tak odmiennym od doświadczenia innych wieków, jest zanik chorób epidemicznych jako istotnego elementu ludzkiego życia”. Wypowiedź opublikował „The New York Review” 21 lipca 1983 r. Na marginesie: trudno mi zrozumieć, jak to zdanie mogło zostać wypowiedziane dwa lata po odkryciu AIDS. Inna teza budząca mój sprzeciw, także cytowana przez Susan Sontag we wspomnianej antologii, jest autorstwa harwardzkiego historyka nauki Stephena Jaya Goulda: „Choroby nie niosą żadnego przesłania”. Jeżeli przyjmiemy obie wspomniane tezy za prawdziwe, to uważam, że nie zrozumiemy, czym jest obecna pandemia. A to dlatego, że moim zdaniem ona niesie bardzo poważne przesłanie. W tle mojej wypowiedzi cały czas będzie pobrzmiewało jego echo. Mam na myśli narastające widmo katastrofy ekologicznej.

KB: A jak to się wiąże z COVID-19?

JJ: Dziś trzeba patrzeć na zjawiska nie jak przez lunetę, ale jak przez obiektyw szerokokątny, aby widzieć możliwie jak najszerzej. Związki człowieka i patogenów to są dziesiątki tysięcy lat relacji. Między człowiekiem a – mówiąc kolokwialnie – zarazkami wytworzyło się coś, co już w XIX w. zostało określone mianem symbiotycznej równowagi. Twórcą tego pojęcia był francuski mikrobiolog Charles Nicolle, laureat Nagrody Nobla w roku 1928. Obecnie znamy około 1400 gatunków drobnoustrojów, które wywołują 400 chorób zakaźnych.

Dziś jest już w pełni uprawnione nazywanie naszej ery antropocenem. W wielkim skrócie można powiedzieć, że antropocen to uczłowieczanie natury na siłę. W rezultacie mamy poważne zaniki fauny i flory, a to wpływa destrukcyjnie na środowiska naturalne, co widać choćby na tak powszechnie znanym przykładzie Amazonii. I co z tego, że o tym wiemy? Amazonia ginie. Naruszenie naturalnych środowisk skutkuje również zbliżeniem się świata zwierząt – od najmniejszych do największych organizmów – do świata człowieka. Część zwierząt zaczyna zmieniać nisze, w których dotychczas przebywała. Różne organizmy, przykładowo komary czy kleszcze, przenoszą się w miejsca, gdzie dotąd nie występowały.

Dzisiejszej medycynie doskonale znany jest model, w którym setki wirusów RNA działają na osi komar – kręgowiec – człowiek. Okazuje się, że w ostatnich latach doszło do poważnego przesunięcia owych osi w miejsca wcześniej dla nich egzotyczne. Nowe lokalizacje, gdzie dochodzi do ekspresji wirusa, są na niego nieprzygotowane. A mówimy tu o poważnych zagrożeniach. Weźmy choćby afrykański wirus ebola, który daje do 90 proc. śmiertelności, czy wirus Nipah w Azji Południowo-Wschodniej – do 75 proc. śmiertelności. Oglądałem takie zdjęcia w Internecie: obok ulicznych straganów, na których handluje się owocami, rośnie drzewo, a na nim jest coś gęsto utkanego w kolorze czarnym. Po zbliżeniu okazuje się, że to nie są liście, lecz chmary nietoperzy. One są nosicielami wirusa Nipah i robią kupki na owoce na straganach sprzedawane ludziom. Kał nietoperzy jest też powszechnie używany w tamtych krajach jako nawóz naturalny. To przykład zbliżenia się do nas świata zwierząt – na nasze życzenie, aczkolwiek na naszą niekorzyść. Pamiętajmy, że jednocześnie kwitnie globalny handel różnymi dobrami, w tym produktami spożywczymi.

REKLAMA

KB: Ale czy nie jest tak, że opisywane przez pana zagrożenia zawsze dotyczyły ludzkości?

JJ: Dawniej było tak: płynął statek, załóżmy, pod banderą brytyjską i jeżeli załoga zaraziła się jakimś patogenem, to zanim statek wrócił z Indii – zdążyła wymrzeć. Nie dopłynęła więc do miejsca przeznaczenia, którym był port brytyjski. Zdarzało się, że część załogi jednak przeżyła. Już w XVIII i XIX w. odkryto i opracowano pewną procedurę postępowania. Gdy na statku przybywającym z daleka jest podejrzana sytuacja i wiadomo, że ktoś choruje, to lepiej statek zatrzymać na redzie i zarządzić kwarantannę. Na tak długo, aż się sprawa rozstrzygnie (kwarantanna, zgodnie z nazwą, trwała standardowo 40 dni, patrz: „Ojciec zadżumionych”).

Teraz sytuacja zmieniła się dramatycznie. Dzisiaj w ciągu kilku godzin można się przemieścić z Bangkoku do Londynu czy Madrytu. Mogę lecieć przez pół świata (bywa, że kilkanaście godzin, niekiedy krócej) i nie mieć pojęcia, że właśnie w kraju pobytu uległem infekcji. Jestem w kraju docelowym, wynajmuję pokój w hotelu lub jadę do swego domu i rodziny, kontaktuję się z ludźmi, czasami rozwijam objawy, czasami nie, ale to jest bez znaczenia – choroby wirusowe bardzo często są bezobjawowe, jak „nasz” COVID-19 – bo i tak mogę zakazić innych.

Istnieje kilka znanych, zidentyfikowanych koronawirusów. Krążą w ludzkiej populacji od bardzo dawna, niektóre wywołują zwykłe objawy przeziębienia. Pierwszy koronawirus powszechnie znany to SARS z 2002 r., powodujący ostrą niewydolność oddechową – pamiętam go z okresu, gdy byłem szefem kliniki. Późniejszy wirus to MERS, związany z krajami Bliskiego Wschodu, przede wszystkim z Arabią Saudyjską. Został szybko ograniczony, bo pacjentów izolowano, a on sam charakteryzował się relatywnie wysoką śmiertelnością, około 20–30-proc.

KB: Łatwiej było nad nim zapanować, bo śmiertelność była wysoka?

JJ: Wirus nie ma żadnego interesu, by zabić swojego gospodarza. Wirusowi – posługując się ludzkimi pojęciami – chodzi o przetrwanie, czyli o przeżycie. Choroby zakaźne, zarówno wirusowe, jak i bakteryjne, działają według dwóch strategii. Pierwsza: zarazić i przetrwać, i dzięki temu przenieść się na innego żywiciela, aby się powielić. Gdyby zbadać surowicę lub stolec każdego człowieka pod kątem markerów wirusowych, okazałoby się, że wszyscy mamy je w ustroju. Wirus ospy wietrznej i liczne inne wirusy z grupy herpes, choćby wirus opryszczki pospolitej, mogą w niesprzyjających warunkach, okresowo lub po wielu latach, dać wznowę infekcji (wirus ospy prowadzi też do zachorowania na półpasiec). Dzieje się tak, bo przez wiele lat nosimy w organizmie wirusy.

Jest także druga taktyka chorób zakaźnych. Reprezentuje ją wirus ebola, który zabija do 90 proc. zakażonych. Przypomina wąglika. Jeżeli dojdzie do wąglikowego zapalenia płuc, skutkuje to szybką śmiercią. Kiedy umiera żywiciel, bakterie przekształcają się w formę przetrwalnikową. Przez dziesiątki lat mogą leżeć zakopane w ziemi, nieważne, czy w zwłokach ludzkich, czy krowich, bo zwierzęta też chorują na wąglika. W momencie gdy ktoś zwłoki odsłoni, zarodniki przekształcają się w formy wysoce zakaźne – notabene właśnie z powodu zakaźności wąglik jest potencjalnym kandydatem do broni biologicznej. To strategia na przeczekanie. Ostatnio zaczyna się mówić o nosicielstwie wirusa ebola.

Koronawirus wywołujący COVID-19 objawił się właśnie w taki sposób, że przeskoczył ze zwierzęcia – nietoperza lub łuskowca, który występuje w Chinach i jest przedmiotem handlu – na człowieka. To niebezpieczna sytuacja, która czasem się przytrafia naszemu gatunkowi. W lutym 2020 r. wykryto zakażenia koronawirusem na fermie norek w Holandii i w wielu innych krajach, m.in. w Niemczech. W takiej sytuacji trzeba podjąć decyzję o unicestwieniu zakażonych zwierząt, bo ryzyko namnażania się wirusa w nienaturalnych warunkach hodowli przemysłowej i ryzyko powstawania mutantów jest zwielokrotnione.

KB: W kontekście koronawirusa jednym z wiodących tematów medialnych są właśnie mutacje. W jaki sposób nam one zagrażają?

JJ: W ciągu doby koronawirus ma około 50 mutacji. Sam fakt, że zmieni się fragment kodu genetycznego i w konsekwencji wytworzą się mniej lub bardziej zmienione białka, nie jest groźny. Gorzej, że występują głębsze mutacje jakościowe – zmniejsza się wrażliwość białka S, zwanego białkiem kolca, na ustrojowe mechanizmy obronne (lub na szczepionkę!).

KB: Postrzeganie epidemii wydaje się mocno zmieniać. Początkowo dominowały lęk i respekt wobec obostrzeń. Później spore grupy społeczne zaczęły programowo łamać obostrzenia – nie tylko ci, których firmy zamknięto, ale także osoby stęsknione za imprezami, rozrywką.

JJ: Chciałbym tu powiedzieć o duchu epidemii, w tym sensie, w jakim mówimy o duchu praw. Jeszcze niedawno cały glob był zapatrzony w epidemię HIV/AIDS. Bardzo się w to angażowałem, zwłaszcza że byłem wtedy, w latach 80., konsultantem krajowym do spraw chorób zakaźnych. Reakcja społeczeństwa na HIV/AIDS była w Polsce na ogół koszmarna, zaprzeczała duchowi i ideom, które – jak mogłoby się wydawać – są dosyć mocno ugruntowane w naszym społeczeństwie.

Działałem w tamtych czasach w zespole ministerialnym, wespół z Markiem Kotańskim i Arkadiuszem Nowakiem, kamilianinem. Gdy konfrontowaliśmy się ze społecznymi przekonaniami na temat AIDS, myśleliśmy, że mamy do czynienia z jakąś sektą, której głównym wierzeniem jest, iż nie można nawet podać ręki osobie chorej. Co ciekawe, dotyczyło to również niektórych lekarzy.

Proszę zwrócić uwagę, że diagnoza AIDS była w olbrzymim stopniu stygmatyzująca, co omówiono również we wspomnianej monografii Susan Sontag. Wynika to z faktu, że zakażenie HIV, powodujące AIDS, przenoszone jest także drogą płciową. A wszystko, co dotyczy sfery intymnej, wiąże się ze wstydem i dotyka obszernego kręgu wiązanego z moralnością, dość różnorako interpretowaną. Notabene co ma to wspólnego z człowiekiem chorującym, powiedzmy, na hemofilię i zakażonym przez przetoczenie krwi, początkowo w kontekście HIV zupełnie niebadanej? Doświadczyliśmy wtedy też wielu aktów bohaterstwa ze strony naszych pacjentów, którzy mimo społecznej niechęci otwarcie deklarowali w telewizji, że żyją z wirusem HIV. Wówczas nie używano jeszcze amerykańskiego określenia coming out. To miało olbrzymie znaczenie dla zmiany postrzegania spraw przez społeczeństwo.

Wracamy do koronawirusa. Dziś podejście do niego jest zróżnicowane. Wiele osób go bagatelizuje, ludzie nieomal, choć tylko pozornie, przyzwyczaili się do życia z nim. A to, że ginie tak wiele ofiar choroby, ma – co zupełnie niezrozumiałe – drugorzędne znaczenie. W Polsce zaraziło się przeszło 2 mln ludzi i zmarło 50 tys. osób (dane z końca marca 2021 r. – przyp. red.). Te wyniki obecnie znacząco rosną. To jest ważne, co mówię o duchu epidemii. Społeczeństwo stanowi naturalne środowisko dla wszystkich, którzy w nim żyją i przejawiają jakąś reakcję na infekcję. I to nie jest wcale nowe zjawisko. Przypominam sobie wczesną młodość, kiedy po raz pierwszy wziąłem do ręki „Dekameron” Giovanniego Boccaccia, który pisał o zarazie we Florencji w XIV w. Reakcje były właściwie takie same jak teraz. Jedni izolowali się od zewnętrznego świata w domach. Drudzy zachowywali pewną wstrzemięźliwość, ale poszukiwali źródła zapomnienia. A inni oddawali się przyjemnościom, które dziś Kościół nazwałby pewnie rozpasaniem – czego u nas nie obserwujemy.

KB: Czyli mamy jedynie polskie akcenty w uniwersalnej, wielowiekowej historii pod tytułem „Reakcja na epidemię”?

JJ: Nieprzypadkowo wybitny historyk brytyjski opisał historię Polski w książce pod ciekawym tytułem „Boże igrzysko”. Norman Davies w tym krótkim tytule zwraca uwagę na ważne rzeczy. Jak są igrzyska, to się różne rzeczy dzieją: jedni się bawią, drudzy się upijają, trzeci zaczynają się bić, ktoś może nawet stracić życie. Jeszcze ciekawiej robi się wtedy, gdy nałożymy na ową historyczną siatkę naszego kraju trzy różne kultury reprezentowane przez zaborców. Gdyby zawieziono mnie z zawiązanymi oczami w inne miejsce w Polsce, bez żadnych dodatkowych informacji rozpoznałbym, gdzie się znajduję.

Pewne treści odkładają się w nas. W „Weselu” Wyspiańskiego Pan Młody mówi: „Mego dziadka piłą rżnęli”. W ten sposób wraca po kilku pokoleniach pamięć rabacji. Treści zatem akumulują się i są przekazywane kolejnym pokoleniom. Rodzi się tradycja. A czymże ona jest? Tym, czego się nauczymy w domu, w szkole, na randce, w teatrze, w kinie, słuchając przemówienia, z podręcznika historii, mniej lub bardziej zakłamanego. Jeżeli nie uwzględnimy wszystkich wspomnianych czynników, to nie zrozumiemy, skąd reakcja naszych krajan na zagrożenie, jakim jest COVID-19. Najpierw są restrykcje, a potem, jak się lekko poluzuje, to na Krupówkach odbywa się taki karnawał, że gdyby nie odmienny klimat i strój, miałbym wrażenie, że jestem w Rio.

KB: Czym jest dla pana prawda?

JJ: W filozofii istnieje wiele definicji prawdy, wiele pojęć związanych z prawdą i prawdziwością. Ja wyrastam z kultury, w której od dziecka coś o prawdzie musiałem słyszeć, a dodatkowo chodziłem do liceum, gdzie nieźle nauczono mnie łaciny. Pamiętam zdanie Quid est veritas? (Co to jest prawda?). To pytanie Piłata z Ewangelii św. Jana. Browning w „Słowniku biblijnym” definiuje prawdę, powołując się na własną interpretację pierwszego fragmentu pierwszej Księgi Królów: „Prawda to jest informacja, która została osobiście zweryfikowana jako właściwa i prawdziwa”. To moim zdaniem mądra i sprytna definicja.

Każdy człowiek ma jakąś prawdę. Weźmy płaskoziemców – muszą się pilnować, żeby nie dojść do krawędzi Ziemi i nie spaść, bo wpadną w kosmos. Inne prawdy mogą mieć i mają korzenie religijne. Są godne uznania, szacunku i pielęgnacji, jeżeli są wykorzystywane tak, jak nakazuje np. Ewangelia, i służą dobru bliźniego. Bywa, że bezrefleksyjnie łamie się te elementarne zasady – o czym świadczą wspomniana historia HIV/AIDS czy lekceważenie ochrony przed infekcją w przypadku COVID-19.

Wśród ludzi odnajdujących się w oświeceniowym nurcie myślenia o świecie rozumienie prawdy jest w gruncie rzeczy zbliżone. Ów nurt jest jednak ostatnio w głębokim kryzysie, bo magia coraz częściej zdaje się zastępować rozum. Niestety ruch antyszczepionkowy to tylko jedna z ilustracji głębszego problemu.

Mimo że każdy ma swoją prawdę i mimo że w baumanowskiej ponowoczesności prawda jest bardzo płynna, istnieją też projekty wywodzące się z innych założeń. W jednym z nich używa się określeń z mojej dziedziny w celu kształtowania świadomości ludzkiej. Chodzi mianowicie o „szczepionkę przeciw kłamstwu”. Szczepionka to drobna struktura, która powoduje istotne skutki, gdy pomaga w odparciu poważnego czynnika chorobotwórczego. A fake news jest wyjątkowo złośliwym wirusem.

Natomiast wyśmiewanie czyjejś prawdy nie prowadzi do niczego dobrego. Im bardziej się kogoś wyśmiewa, tym bardziej się go utrwala w niechęci i do siebie, i do problemu. To jest wielkie zagadnienie edukacyjne, przed którym stoi świat. Pojawia się pytanie, dlaczego absolwenci naszych szkół, szkół państwa oświeconego, są podatni na fake newsy, na głupoty, które ktoś prawi. W jaki sposób konstruować nowe programy, aby były czymś w rodzaju szczepionki przeciw głupocie? Oto jest pytanie!

KB: W ostatnim czasie wielokrotnie spotkałem się z tezą, że z wirusa nie można się wyleczyć. Czy to prawda?

JJ: Do niedawna leczenie chorób wirusowych było całkowicie niemożliwe. Napisałem przed laty sporą monografię na ten temat. Wtedy, jeżeli chodziło o terapię, rozważano właściwie wyłącznie postępowanie objawowe. A później tak się moje losy zawodowe ułożyły, że zajmowałem się intensywnie trzema endemicznymi (nie tylko w Polsce) chorobami wirusowymi, czyli zapaleniem wątroby typu B (HBV) i zapaleniem wątroby typu C (HCV) oraz HIV/AIDS. Powstały zespoły specjalistyczne z udziałem profesorów: Waldemara Haloty, Roberta Flisiaka i innych. Po wielu próbach wprowadzania różnych leków okazało się, że osiągnęliśmy – w sensie nauki światowej – olbrzymi sukces. Dzięki poznaniu struktur molekularnych zjawisk biologicznych nowoczesna nauka potrafiła wyprodukować preparaty, które maksymalnie po 2–3 miesiącach zabijają wirusa C w 98–100 proc. Możemy wyleczyć człowieka z wirusem wątroby typu C poprzez zastosowanie leków skierowanych przeciwko enzymom, dzięki którym się on replikuje. Narzucamy program genetyczny komórce, w której wirus tkwi, czyli komórce wątroby. Nowe leki blokują życiowy rozwój wirusa.

Jeżeli chodzi o HIV i AIDS, również możemy mówić o sukcesie, choć mniej spektakularnym. Doprowadziliśmy do tak głębokiego tłumienia replikacji wirusa, że przestaje on być wykrywalny we krwi i płynach ustrojowych i przestaje zarażać na drodze płciowej. Ale jak tylko odstawi się leki, upływa trochę czasu i wraca wiremia, człowiek znów jest czynnie (czyli de novo) zarażony. Dzisiaj osoba z HIV, która kontynuuje leczenie, żyje tak samo długo jak każdy przeciętny – w sensie statystycznym – obywatel.

Podobnie jest z zakażeniem HBV. Głębokie stłumienie replikacji chroni przed marskością i rozwojem raka wątrobowokomórkowego, lecz nie jest to wykorzenienie (fachowo: eradykacja) wirusa z ustroju.

KB: A jak będzie z COVID-19? Zostanie całkowicie wyeliminowany?

JJ: Dotychczas tylko jedna choroba zakaźna występująca u człowieka – ospa prawdziwa – została raz na zawsze wyeliminowana, co jest największym sukcesem medycyny prewencyjnej w dziejach świata.

SARS-CoV-2, jak każdy wirus, ma pewne punkty zaczepienia. Z racji przyspieszenia badań jest już dosyć dobrze opisany. Badania uczonych pokazują, co jest czym w wirusie i jak na poszczególne elementy działa określony preparat. Przykładowym preparatem jest remdesivir. Niedawno prof. Robert Flisiak, wraz ze swoim ogólnopolskim zespołem, opublikował badanie polegające na obserwacji 3184 pacjentów. Autorzy stwierdzili trzykrotne zmniejszenie ryzyka śmierci u osób, u których preparat zastosowano w odpowiedniej fazie choroby. Pozostaje to w niezgodzie ze stanowiskiem WHO, które nie poleca stosowania remdesiviru – lecz nie byłby to pierwszy raz, kiedy WHO się myli. Mamy zatem poważne badanie, które potwierdza, że w polskich pracowniach i szpitalach remdesivir działa. To jednak jest lek z trochę innej półki preparatów przeciwwirusowych. Natomiast preparaty bezpośrednio działające na SARS-CoV-2 osiągnęły już dość wysoki stopień zaawansowania i zapewne wkrótce będą w użyciu.

Druga sprawa to przeciwciała monoklonalne i lek tocilizumab. Końcówka „mab” w nazwie odnosi się właśnie do owych przeciwciał – monoclonal antibodies. Przeciwciało monoklonalne to takie przeciwciało, które jest wytwarzane przez jeden klon limfocytów B. Limfocyty mają tendencję do wytwarzania różnych przeciwciał. Nas interesuje przeciwciało, które trafi w dziesiątkę. I właśnie tocilizumab działa swoiście, jeśli chodzi o dany antygen wirusowy. Znany jest od 1975 r. i stosowany powszechnie w różnych chorobach. To kwestia nowej klasy leków w rozumieniu farmakologicznym.

W leczeniu zakażeń covidowych trzeba pamiętać, żeby zgodnie z zaleceniami uwzględniać fazy choroby. Mówimy więc o pierwszym stadium objawowym. Stadium drugie – pełnoobjawowe – dotyczy 10–20 proc. wszystkich zakażonych i wiąże się z hospitalizacją oraz zastosowaniem remdesiviru. W stadium trzecim, w którym remdesivir nie pomoże, trzeba stosować wentylację mechaniczną. Terapii nie można odrywać od stadium choroby. Niektórzy nie potrzebują żadnego leczenia, a inni dochodzą do stadium trzeciego i zdarza się, nie tak rzadko, że niestety umierają.

KB: Inną formą walki z COVID-19 są szczepienia.

JJ: Oczywiście to jeden ze sposobów skutecznej walki. W Polsce nastąpił bardzo ciekawy proces, polegający na wzroście zaufania do szczepień. W 2018 r. chciało się zaszczepić 37 proc. społeczeństwa. Obecnie ten odsetek wynosi 65–70 proc. W Stanach Zjednoczonych nadal około 50–60 proc. ludzi uważa, że nie warto się szczepić.

Miarą skuteczności w walce z jakąś chorobą jest częstość przebywania w szpitalu w związku z jej występowaniem. W Szkocji niedawno opublikowano informację, że wśród 1 mln zaszczepionych jedną dawką odsetek ludzi, którzy musieli znaleźć się w szpitalu, zmniejszył się o 85 proc. Jest to więc empiryczna, najprostsza miara skuteczności. Z kolei Europejska Agencja Leków ustaliła, że działania niepożądane, mówiąc najogólniej, dotyczą 0,1 proc. z 3 mln osób zaszczepionych. Kiedy my prowadziliśmy badania nad efektami ubocznymi działania leków, to gdy ktoś podczas stosowania leku przechodził przez jezdnię i został potrącony przez samochód, musieliśmy to uwzględnić jako wystąpienie skutku ubocznego. Krótko mówiąc: szczepionka działa.

Jest natomiast inny problem, który mnie niepokoi. Stoimy bowiem na skraju katastrofy moralnej. Nasze rozważania dotyczące SARS-CoV-2 i COVID-19 są skoncentrowane wokół problemów państw bogatego Zachodu i Północy. Kraje najbardziej rozwinięte przejmują jako swoje niebywałe dokonania medycyny molekularnej. Tymczasem proszę popatrzeć na olbrzymi nawis, który znajduje się w Afryce, Azji. To jest moment odpowiedzialności za nasze dziedzictwo. Dlaczego państwa Zachodu, które wykorzystały do końca całą Afrykę, od RPA po Algierię, żyją dostatnio, a ludzie, którzy pozostali we wspomnianych krajach, cierpią biedę? W listopadzie, podczas szczytu G20, podjęto decyzję o uruchomieniu pomocy, może pod wpływem wyrzutów sumienia. Postanowiono stworzyć specjalny program, by dostarczyć szczepionki krajom w najtrudniejszej sytuacji ekonomicznej. Ten program na razie jest realizowany w ślimaczym tempie. Jeżeli dobrze pamiętam, do początku marca 2021 r. Afryka dostała około 600 tys. dawek szczepionek. W Indiach szczepi się trochę szerzej, dzięki programowi Covishield. Węgry kupiły od Rosji Sputnika V. Ghana 600 tys. szczepionek dostała w ramach programu COVAX; ma jeszcze obiecane 2 mln dawek – od państw, które ją kiedyś okradały. Oczywiście można zauważyć też pewne pozytywne zmiany. Na polskim rynku jest już dostępna niezwykle interesująca książka Billa Gatesa „Jak ocalić świat…”, opisująca sytuację globalną w kontekście zmian klimatycznych – które wiążą się też z endemiami – i sposobów zapobiegania im.

KB: Pan profesor powiedział kiedyś, że zdecydował się na medycynę, aby być bliżej ludzi. Dziś w medycynie bardzo ważne są badania i innowacje, ale także procedury, korporacyjne zarządzanie czy w końcu ekonomiczny zysk.

JJ: Różne dobrodziejstwa codziennego życia, jak choćby smartfony i samochody, są wytwarzane przez korporacje. Podobnie jest w medycynie. Firmy farmaceutyczne również tańczą do melodii, która się nazywa „korporacja międzynarodowa dążąca do zysku”. Zachód wytworzył technologie umożliwiające to, co się wydarza w medycynie w aspekcie leków, szczepionek, sprzętu medycznego – wysoki stopień zaawansowania, którego nie da się odtworzyć ani w tydzień, ani w rok. W naturalny sposób nastąpiło wysforowanie się pewnych systemów ekonomicznych, które mają znakomite technologie, a my, czy nam się to podoba, czy nie, po prostu musimy owych technologii używać. Nie rezygnując z własnych możliwości innowacyjnych. Iluż polskich naukowców znakomicie sprawdza się w cudzych laboratoriach? Dlaczego nie u nas? Temat rzeka, w dodatku bardzo mulista. Znam rodzime projekty szczepionek przeciwko COVID-19, którym brak stosownych i niezbędnych funduszy, aby doczekały się realizacji.

Inna sprawa, że firmy, które mówią, że produkują szczepionkę, ale nic na tym nie zarabiają, gadają od rzeczy. Podam przykład, który łączy się z jednym z wcześniejszych wątków. Przed laty była tendencja do wytwarzania skutecznych antybiotyków, uległa ona jednak silnemu zahamowaniu. Rachunek zysków wskazuje bowiem, że dużo bardziej opłaca się pracować nad lekami przeciwwirusowymi, które już dzisiaj omówiliśmy. To spowodowało wielki zastój w pracach nad antybiotykami. W rezultacie szczepy nowych bakterii są antybiotykooporne i przekazują cechy oporności swojemu potomstwu. Krótko mówiąc, pojawiły się nowe szczepy, jak New Delhi, które zostały przywleczone również do Polski. I jeżeli ktoś rozwinie objawy, nie wiadomo, jak to leczyć. A wie pan, skąd nazwa New Delhi? Od miasta, które jest mekką turystyki medycznej – wykonywane są tam wszelkie zabiegi o połowę taniej niż w USA czy w Europie. Pacjenci przywożą nową bakterię do Europy i wcale nie muszą być chorzy, ale są nosicielami. Dziś uważa się, że antybiotykooporność bakterii to… nowa epidemia! I słusznie.

Co ciekawe, dysproporcja w pracach nad lekami antywirusowymi i antybakteryjnymi ma już taką skalę, że niektóre rządy – na skutek presji środowiska lekarskiego – stworzyły specjalne programy, których celem jest opracowanie nowych rodzajów antybiotyków, dających ochronę przed bakteriami o cechach oporności.

KB: Jest jeszcze inna kwestia, związana z relacją między lekarzem a pacjentem: telemedycyna, która stała się w ostatnich miesiącach prawdziwym hitem.

JJ: Faktem jest, że gdy pojawił się COVID-19, nastąpiło dramatyczne pogorszenie opieki nad pacjentami niecovidowymi, również tymi, którzy nie zgłaszają się do lekarza ze strachu przed COVID-em. Teleporada jest znakomitym wynalazkiem, który zawdzięczamy Australijczykom. Przy tamtejszych odległościach i małym zagęszczeniu ludności często nie sposób dojechać do pacjenta. Przed laty wymyślono więc, że część porad można załatwiać przez popularny wówczas w Australii radiotelefon.

Zanim w Polsce pojawił się COVID-19, lekarze także często zapisywali antybiotyki w ciemno. Niestety, nader często bywa, że polski pacjent musi na wizycie lekarskiej dostać lek. Nierzadko jest to antybiotyk (choć pacjent ma wirusowe przeziębienie pospolite), w przeciwnym razie człowiek jest z konsultacji lekarskiej niezadowolony. Telemedycyna jeszcze pogłębiła problem. To fatalna sytuacja – dorzucanie paliwa do pieca, który płonie – bo antybiotyki są też w mięsie zwierząt, które jemy. Wszystko to są ogniwa zamykającego się cyklu ekologicznego.

Zajmując się zawodowo rozpoznawaniem chorób, nie możemy być tylko przepisywaczami recept, jak głosi słynne powiedzenie XVII-wiecznego angielskiego lekarza Thomasa Sydenhama. Jeżeli będziemy wyłącznie nimi, ograniczymy swoje widzenie problemu pacjenta. On jest zawsze heterogenną strukturą, o wielu wymiarach: psychologicznym, ekonomicznym, rodzinnym… Pacjent nie jest nosicielem jednego uszkodzenia. A medycyna nie jest warsztatem samochodowym. Rozumienie medycyny to nie tylko kwestia lekarska, ale też kwestia kultury – w szerokim spektrum, historycznym i współczesnym. Nie jest to żaden nasz wymysł, lecz założenie medycyny hipokratejskiej. A przysięga Hipokratesa mówi, że człowiek jest najważniejszy.

Dziś w Polsce absolutnie nadużywa się telemedycyny. Z punktu widzenia starych profesorów, takich jak ja, podstawą diagnozy przez całe lata było przeprowadzenie wywiadu, a później zbadanie pacjenta wszystkimi swoimi zmysłami, łącznie ze zmysłem węchu. Gdy wchodziłem na salę, w której przebywała osoba z ostrą niewydolnością wątroby, od razu to wiedziałem, właśnie dzięki zapachowi wydobywającemu się z oddechem. Jeżeli telemedycyna miałaby się przyjąć w naszym kraju jako powszechna norma, to biada naszej medycynie. Mam jednak wrażenie, że w wielu sytuacjach – powtarzania leków czy wystawiania skierowań – jest bardzo przydatna.

Oczywiście niewydolność służby zdrowia to szerszy temat. Mamy pewien wielki feler w polskim systemie. Przez całą transformację nie doceniono faktu, że medycyna to ważna gałąź nie tylko gospodarki, ale też politycznej moralności. Od starego Gomułki, przez rok 1989, po nowe czasy – medycynę traktowano niedobrze. A gdy dziś pytam studentów, co robią w wolnym czasie, odpowiadają, że uczą się szwedzkiego albo norweskiego. Oni są patriotami, ale nie chcą się szarpać ponad siły. Żeby nie zabrzmiało to pesymistycznie – wierzę, że mamy w sobie tyle instynktu samozachowawczego, by zatrzymać u siebie to, co mamy najlepszego. I niech niepamięć pochłonie słynny okrzyk, pożal się Boże, posłanki: „Niech jadą!”.

***

Prof. dr hab. Jacek Juszczyk – ur. 4 sierpnia 1938 r. w Pacanowicach koło Pleszewa, syn Edwarda i Zofii z domu Drygas, nauczycieli. Maturę zdał w 1954 r. w I Liceum Ogólnokształcącym w Ostrowie Wielkopolskim. Studiował na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Poznaniu (1954–1959 – absolutorium, 1961 r. – dyplom po stażach). W latach 1962–2008, do emerytury, pracował w Oddziale Chorób Zakaźnych Szpitala Miejskiego im. J. Strusia w Poznaniu (1970 r. – specjalizacja II stopnia z chorób zakaźnych), na stanowiskach od asystenta do ordynatora, a w latach 1978–2008 – w Klinice Chorób Zakaźnych AM w Poznaniu, na stanowiskach od asystenta do kierownika kliniki i dyrektora Instytutu Mikrobiologii, Chorób Zakaźnych i Pasożytniczych. W roku 1970 obronił doktorat, w 1979 – habilitację, a w 1999 został profesorem zwyczajnym.

Członek rad, komitetów, grup eksperckich i komisji ministerialnych oraz PAN, czasowy doradca WHO. Założyciel i redaktor naczelny trzech czasopism medycznych. Przewodniczący Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych (1991–1997), członek honorowy trzech towarzystw naukowych. Laureat kilku ogólnopolskich i uczelnianych nagród za prace naukowe (kilkaset publikacji, kilkadziesiąt monografii i podręczników). Uczestnik specjalistycznych staży zagranicznych w Paryżu, Londynie (wielokrotnie), Wiedniu. Kawaler Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski (2004). Krytyk sztuki (od 1960 r.), publicysta, fotografik, autor tomu poetyckiego, współautor almanachów wierszy i monografii o życiu kulturalnym Poznania.

***

Prof. Jacek Juszczyk o fotografii

Od wielu lat fotografuję w dwóch głównych nurtach: robię zdjęcia okolicznościowe (rodziny, przyjaciół, wydarzeń towarzyskich i zawodowych) oraz próbuję zbliżyć się do ujęć artystycznych. Swoje prace wystawiałem kilkakrotnie na wystawach indywidualnych, także z obszernym katalogiem. Interesują mnie ujęcia fakturalne, zbliżenia motywów, ekspresyjne sceny uliczne itd. Bardzo rzadko wykonuję zdjęcia czarno-białe, w ostatnich latach używam techniki cyfrowej, ograniczonej do niezbędnej korekty kompozycji i barwy, przy zastosowaniu wyłącznie programów firmy Apple. Mam zbiór kilkunastu tysięcy zdjęć. Przygotowuję album, w którym chciałbym połączyć fotografię z tekstem w konwencji prozy poetyckiej.

Fot. Jacek Juszczyk

 

Fot. Jacek Juszczyk

 

Fot. Jacek Juszczyk

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.