Dziś wolę się skupić na opowiadaniu o przeszłości

  • Fot. Kamil Broszko/Broszko.com
    Fot. Kamil Broszko/Broszko.com

O wspomnieniach i Lwowie, egzaminach wstępnych na łódzką filmówkę oraz o tym, że pisanie książek i robienie filmów odciąga uwagę od upływu lat i dolegliwości zdrowotnych, z Januszem Majewskim rozmawia Kamil Broszko.

Kamil Broszko: Jest pan reżyserem z ogromnym doświadczeniem i dorobkiem. Czy lubi pan filmowe nowinki, efekty specjalne, animację komputerową?

Janusz Majewski: Są pomocne. Kiedyś nie było efektów komputerowych, wszystko inscenizowano naprawdę. Jednego razu kręcono scenę filmu wojennego, w której trzeba było wysadzić pociąg. Wszystko wypróbowano ze sto razy, ustawiono kilka kamer na wszelki wypadek. Reżyser przywołał szefa pirotechników, aby umówić się na znak do wysadzenia pociągu. Miało to być machnięcie czapką. Pirotechnik dla pewności powtórzył ten znak i… w tym momencie jego ekipa wysadziła pociąg. Dzisiaj taka pomyłka nie byłaby już możliwa, bo na planach filmowych nie wybuchają prawdziwe pociągi. Obraz zostałby stworzony w atelier, na modelu, ewentualnie komputerowo. Nie chodzi nawet tylko o redukcję kosztów czy bezpieczeństwo na planie filmowym, dziś niemal niemożliwe jest znalezienie wagonów z okresu przedwojennego. Jeden stoi w Stacji Muzeum w budynku dawnego dworca Warszawa Główna.

KB: Jaki jest pana stosunek do przeszłości?

JM: Najlepiej odpowiem, gdy przytoczę zdarzenie, które mi się dzisiaj przytrafiło. Mieszkaliśmy z żoną na Mazurach 20 lat. Kiedy osiem lat temu moja żona zmarła, przeprowadziłem się z powrotem do Warszawy. Oczywiście zabrałem stamtąd wiele pamiątek, ale nie wszystko. Kilka dni temu moja córka zebrała stare listy, zdjęcia i płyty CD, włożyła je do dużej torby IKEA i przywiozła do mojego mieszkania w Warszawie. Wyjeżdżałem akurat na festiwal do Torunia i poprosiłem, aby tę torbę schowała pani zajmująca się sprzątaniem. Po powrocie chciałem znaleźć pamiątki. Niestety, bezskutecznie. Okazało się, że nieopatrznie i przez pomyłkę zostały wyrzucone. Nogi się pode mną ugięły. Mniej bym żałował, gdyby to była torba pełna złota. Dobra materialne można odrobić, ale jak odzyskać dowody przeżyć, wspomnień?

KB: Urodził się pan we Lwowie i tam spędził dzieciństwo. Na ile ten okres zdeterminował pana dalsze życie?

JM: Spędziłem we Lwowie pierwsze 13 lat, w tym dwie okupacje: sowiecką i niemiecką. Ojciec dostał cynk, że komórka AK, do której należał, została zdemaskowana i zaczęły się aresztowania. Udało mu się załatwić ciężarówkę na austriackich papierach, która przewoziła bele bawełny z Ukrainy. Ojciec wpadł do domu i kazał zebrać się w pół godziny. Zdołaliśmy spakować się w cztery walizki i ukryliśmy się w ciężarówce pomiędzy tymi belami. Był 20 kwietnia 1944 r., dzień urodzin Hitlera, więc świętujący, podchmieleni Niemcy przez palce sprawdzali wyjeżdzających poza rogatki. W uśpieniu ich czujności pomogła także austriacka rejestracja samochodu. Dojechaliśmy do małej wioski pod Przeworskiem, gdzie wuj mojej mamy był proboszczem. W tej wsi przetrwaliśmy aż do wyzwolenia Krakowa. Na moich oczach rozegrała się bitwa jak w batalistycznym filmie; widziałem, jak nacierali Sowieci, a Niemcy się wycofywali. Pamiętam stojący przed kościołem spalony czołg niemiecki i amerykański transporter, który był na wyposażeniu radzieckiej armii. Pojazdy te były potem miejscem wielu naszych zabaw. Do Krakowa pojechaliśmy zaraz po wyzwoleniu, z przekonaniem, że nie będziemy tam długo i wkrótce wrócimy do Lwowa. Dom rodzinny opuszczaliśmy wiosenną porą. Mama spakowała do walizek moździerz – nigdy nie potrafiłem zrozumieć po co – a nie wzięła zimowych ubrań. Niestety, nigdy nie wróciliśmy do Lwowa, a rodzice przez całe życie wspominali czasy swojej młodości, pierwszych lat małżeństwa, moje narodziny w 1931 r. i mojej siostry w 1936 r.


Kadry z filmów "C.K. Dezerterzy" i "Zaklęte rewiry", wybitnego dzieła Janusza Majewskiego, w którym główne role zagraliRoman Wilhelmi i Marek Kondrat.
 

KB: Mówili z lwowskim akcentem?

JM: Tak – miękko, melodyjnie. Moja siostra i ja też podobnie mówiliśmy na początku, ale szybko zgubiliśmy ów akcent. Ale przed nostalgią za Lwowem się nie uchroniłem. Po długim czasie powróciła. W połowie lat 80. byłem w Sali Kongresowej na koncercie przedwojennych lwowskich szlagierów. Na początku słuchałem ich z dużą rezerwą, gdyż nie był to występ na wysokim poziomie. I choć nie jestem skłonny do wzruszeń, raczej wolę się śmiać, to nagle poczułem, że te pieśni chwytają mnie za gardło i łza mi się w oku kręci. Żałowałem, że moi rodzice nie doczekali tego koncertu, bo z pewnością byliby szczęśliwi. W Sali Kongresowej siedziałem obok Witolda Szolgini, lwowskiego guru, autora wielu książek z cyklu „Tamten Lwów”. Czytałem je z wielkim zainteresowaniem, gdyż pomagały wracać pamięcią do czasów dzieciństwa, do korzeni. W ostatnich latach często jeździłem do Lwowa na zaproszenie organizatorów Przeglądu Najnowszych Polskich Filmów „Pod Wysokim Zamkiem”. Chodziłem po mieście, przypominając sobie dziecięce lata.

KB: Gdzie pan wtedy mieszkał?

JM: Mieszkaliśmy daleko od centrum, w nowym domu położonym na wzgórzu tak, że z okien kuchni było widać całe miasto. Był to budynek dwupiętrowy z kilkoma mieszkaniami na wynajem, który należał do mojej ciotki. Ojciec był jego administratorem i zatrudnił dozorcę – sumiennie pracującego Ukraińca. Kiedy w 1939 r. przyszli bolszewicy i nastała okupacja sowiecka, nasz dozorca założył czerwoną opaskę, przyszył do czapki czerwoną gwiazdę i zaczął wykrzykiwać, że nareszcie nastał koniec pańskiej Polski, teraz nastanie sprawiedliwość i władza proletariatu. Faktycznie panowała atmosfera strachu, a Sowieci zaczęli masowo wywozić Polaków na Sybir. Nam zabrano jeden pokój, który przeznaczono dla oficerów. Najpierw krótko mieszkał w nim radziecki kapitan z żoną, potem dwóch oficerów, którzy przyszli z bukietem bzu w ramach przeprosin za zajęcie naszego pokoju. Jeden z nich był synem profesora i studentem ASP, zapewne dlatego wykazywał się dużą kulturą i taktem, a dla nas, dzieci, zawsze przynosił słodycze. Ostatnim sublokatorem był major, który wychodził o świcie, a wracał późną nocą, zawsze przepraszając za hałasy. Kiedy do Lwowa weszli Niemcy, nasz dozorca natychmiast zdjął czerwoną opaskę i założył niebiesko-żółtą. Krzyczał, że wreszcie powstanie wolna republika Ukrainy, a czasy polskich panów odejdą na zawsze.
W 1977 r. kręciłem film „Sprawa Gorgonowej”, oparty na wydarzeniach, które rozgrywały się we Lwowie i okolicach. Pojechałem tam ze scenografem Alanem Starskim, aby zobaczyć autentyczne miejsca, a następnie odtworzyć je na planie pod Warszawą. Korzystając z okazji, podjechałem pod swój dom z dzieciństwa. Pokazuję Alanowi nasze okna. Nagle z domu wychodzi nasz dawny dozorca i do mnie woła: „Czy ty jesteś ten mały Januszek od naszego gospodarza?”. Mieszkał wciąż w tej samej służbówce. Powiedział, że jego syn, starszy ode mnie o kilka lat, z którym kolegowałem się przed wojną, pracuje w Togliatti nad Wołgą w fabryce produkującej łady na włoskiej licencji. Oddał mi nawet parę pamiątek z naszego mieszkania, m.in. zdjęcie mojej mamy i kafel miśnieński ze ściany w kuchni. Ubolewał, że musi dzielić mieszkanie z rodziną przesiedloną z Mongolii i sam ma do dyspozycji jedynie kuchnię. Żegnając się, powiedział: „Zobacz, co oni teraz z nami Polakami tutaj wyprawiają”. Dobra puenta, prawda?

KB: Prawdziwy tygiel, w tym przypadku skupiony w jednej osobie…

JM: Lwów był tyglem różnych narodowości, które w gruncie rzeczy żyły ze sobą w poprawnych stosunkach i wzajemnie się tolerowały. Wymieszanie genów może dawać dobre rezultaty, o czym świadczy choćby lwowska szkoła matematyczna skupiona wokół Stefana Banacha. W kawiarni Szkockiej we Lwowie mieli swój stolik matematycy, przy którym razem siadali i świetnie się dogadywali pochodzący z polskich chłopów prof. Stefan Banach i polski Żyd prof. Stanisław Ulam. Były oczywiście rysy na tym kryształowym wizerunku. Po wojnie wyszło na jaw, że Niemcy dokonali mordu polskich profesorów na podstawie listy dostarczonej prawdopodobnie przez… studentów ukraińskich, którzy chcieli się zemścić za słabe stopnie. Niestety, Polacy też nie mają powodów do dumy. Niedawno ukazała się książka Grzegorza Gaudena „Lwów. Kres iluzji” o pogromie Żydów w pierwszych godzinach wolności 1918 r. Legendarni obrońcy Lwowa wraz z żołnierzami odsieczy, która przybyła z Krakowa i Poznania, stanowili podstawową grupę inicjatorów i sprawców pogromu. To oni rozpoczęli rabunki, gwałty i morderstwa w dzielnicy żydowskiej. We wczesnych godzinach porannych 22 listopada 1918 r. spalili 3 synagogi, obrabowali 500 sklepów, zabili 72 osoby. Dokonali tego prości żołnierze przy milczącym przyzwoleniu dowódców w odwecie za rzekome wspieranie przez Żydów wojsk ukraińskich w trakcie walk o miasto. Ówczesna prasa przemilczała to wydarzenie, ukazała się jedynie jedna wzmianka w Warszawie. To ciemna karta polskiej historii i dobrze, że została opisana, bo ropiejące rany trzeba oczyszczać, a nie żyć w fałszywym poczuciu glorii i chwały.
Cały czas w Polakach tkwi mit Lwowa – pięknego, klimatycznego miasta, opiewanego w poezji Hemara. Wielkie postacie, jak Parandowski, Herbert czy Lem, utwierdzają tę legendę. Ale polskiego Lwowa już nie ma. Pozostały mury, nad którymi już inny duch się unosi. Jednak to samo może powiedzieć Niemiec o Wrocławiu. Takie są koleje losu.

KB: Pańska droga do filmu wiodła przez architekturę.

JM: Zdałem maturę w 1949 r. Wtedy kinematografia polska jeszcze powstawała z gruzów wojennych. Leon Buczkowski nakręcił „Zakazane piosenki” i „Skarb”, Wanda Jakubowska – „Ostatni etap”, a Aleksander Ford – „Ulicę graniczną”. Przed wojną w Polsce kręcono prawie wyłącznie filmy komercyjne, więc moi rodzice byli stanowczo przeciwni studiom filmowym, postrzegając kino jako rozrywkę jarmarczną, która nie da utrzymania. Kraj się odbudowywał, więc zawód architekta był solidny i pewny. Jestem bardzo wdzięczny losowi, że tak się potoczyło moje życie, bo architektura nauczyła mnie mnóstwa rzeczy potrzebnych w zawodzie filmowca. Gdy się buduje dom, najpierw trzeba postawić fundament i szkielet, następnie przykryć go dachem i jeszcze się postarać, żeby to wszystko pięknie wyglądało. Tak samo jest w filmie, który musi mieć solidną konstrukcję i estetyczną oprawę. Poza tym w ówczesnych czasach, żeby dostać się na reżyserię, trzeba było mieć już ukończony jakiś fakultet lub wykazać się dorobkiem twórczym. Aby zapewnić sobie miejsce w szkole filmowej, uknułem podstępny plan. Robiłem dyplom magisterski na Wydziale Architektury Przemysłowej w Krakowie i postanowiłem zaprojektować wytwórnię filmową pod Warszawą. Moim promotorem był prof. Juliusz Żórawski, znany przedwojenny architekt, który zrealizował wiele modernistycznych budynków w stylu Le Corbusiera, jak na przykład Dom Wedla na rogu ulic Madalińskiego i Puławskiej czy Szklany Dom przy ulicy Mickiewicza w Warszawie. Spodobał się mu mój pomysł projektu wytwórni filmowej i wysłał mnie na konsultacje technologiczne do Szkoły Filmowej w Łodzi. Spotkałem się z dziekanem Wydziału Operatorskiego prof. Stanisławem Wohlem, od którego otrzymałem wiele cennych uwag, gdyż znał wytwórnie francuskie, niemieckie i czeskie jeszcze z przedwojennych czasów. Kiedy projekt był już na ukończeniu, przyznałem się prof. Wohlowi, że moim marzeniem są studia w szkole filmowej. Profesor zachęcił mnie do egzaminu, a ja go zdałem. Ponieważ obronę na architekturze miałem w semestrze zimowym, w filmówce od razu przyznano mi urlop dziekański, abym mógł obronić dyplom w Krakowie. Dostałem się na Wydział Operatorski.

KB: Krążą legendy o egzaminach wstępnych na łódzką filmówkę.

JM: W moim przypadku również nie obyło się bez przygód. Wśród młodzieży panowała wtedy moda na noszenie ciuchów wojskowych z amerykańskiego demobilu. Wszystkie battle-dressy były na wagę złota. Mojej paczce przyjaciół udało się kupić na bazarze bardzo zniszczony oficerski płaszcz amerykański. Poszliśmy do krawca, kazaliśmy rozpruć go na części i według tego wzoru uszyć płaszcze dla całej grupy. Ponieważ był zimny czerwiec, pojechałem w tym płaszczu na egzamin. W komisji zasiadał między innymi prof. Antoni Bohdziewicz, który starał się mnie zbić z pantałyku. Zadał podstępne pytanie: „Gdyby był pan operatorem kroniki filmowej i miał za zadanie sfilmować ten egzamin, to co by pan zmienił na tej sali?”. Główkowałem, że może kolor ścian albo zasłon. Ale jemu nie o to chodziło. W końcu odpaliłem, że najchętniej zmieniłbym skład komisji, aby uniknąć podobnych pytań. Na szczęście roześmiał się. Okazało się, że chodziło mu o złe usadowienie komisji i kandydatów względem światła. Komisja siedziała naprzeciw okna, a my – tyłem do niego. Powinno być odwrotnie, bo to zdający powinni być dobrze oświetleni, aby komisja mogła się nam dobrze przyjrzeć. A tak widziała nas pod światło. Kiedy ogłoszono wyniki egzaminu, prof. Bohdziewicz podszedł do mnie i zapytał, kto mi uszył ten płaszcz, bo widać, że nie jest oryginalny, ale dobrze uszyty. Opowiedziałem całą historię, zaś profesor zobowiązał mnie, abym zaprowadził go do tego samego krawca. I tak amerykański płaszcz przyniósł mi szczęście.

KB: Początkowo studiował pan na Wydziale Operatorskim?

JM: Tak, dopiero na trzecim roku przeniosłem się na reżyserię. Mój absolutoryjny film „Rondo” z 1958 r. zdobył nawet popularność na świecie, bo był wysyłany na wszystkie możliwe festiwale. Podobnie jak „Dwoje ludzi z szafą” Romka Polańskiego, z którym razem kończyliśmy szkołę. Kiedy w latach 70. odwiedzałem wydział filmowy uniwersytetu w Los Angeles, archiwista tamtejszej filmoteki pokazał mi pudełko z kopią „Ronda” i powiedział: „To jest już trzecia nasza kopia, a i ta już prawie do końca zjechana. Mamy twój film już od blisko 20 lat i wciąż nowe roczniki studentów oglądają go w kółko”.
„Rondo” to właściwie etiuda fabularna, taki obraz świata wykrzywionego groteską z domieszką humoru. Zagrali w nim moi koledzy z Krakowa: Sławomir Mrożek i Stefan Szlachtycz, który wtedy połknął bakcyla filmu, później sam skończył filmówkę i pracował całe lata jako reżyser telewizyjny. Mrożek wtedy chciał być aktorem, ale nie został przyjęty do szkoły, tym chętniej zgodził się zagrać u mnie. Grał klienta, który wchodzi do pustej, eleganckiej restauracji, ale nie może się doprosić obsługi przez kelnera granego przez Szlachtycza. Dochodzi między nimi do gonitw, a nawet w pewnym momencie tańczą tango. Po latach Mrożek napisał sztukę „Tango”. Taka klamra.

KB: A pamięta pan moment, w którym zaczął się interesować filmem na poważnie?

JM: Uległem fascynacji filmem w wieku siedmiu lat, kiedy zobaczyłem „Królewnę Śnieżkę”. Zauważyłem wtedy, że film ma władzę nad widzami, bo potrafi jednocześnie u wszystkich na sali wywołać takie same emocje – śmiechu albo strachu. Była też inna rzecz, która mnie pchnęła w kierunku sztuki, a może szerzej – humanistyki. W czasie wojny nie wydawano żadnej prasy i książek w języku polskim. Przeczytałem całą literaturę dla dzieci, która była w moim domu i w domach kolegów. Nie miałem już skąd pożyczyć książek, więc zacząłem ukradkiem czytać pozycje z biblioteki mojej mamy. I tak poznałem literaturę Anatola France’a, laureata literackiej Nagrody Nobla, autora powieści satyryczno-heroikomicznych, dzięki któremu poznałem sens pojęcia ironii. Wuj przestrzegał mnie, abym nie stał się przypadkiem ironistą, bo Polak nie lubi ironii. Kiedy po wojnie zacząłem nadrabiać zaległości w lekturach szkolnych, Sienkiewicz wydawał mi się dziecinnym pisarzem w porównaniu na przykład z Lwem Tołstojem i jego „Wojną i pokojem”. Swoją drogą nigdy nie powiedziałem tego mojemu przyjacielowi Hoffmanowi, dla którego Sienkiewicz był świętością. Nawyk czytania pozostał mi do dziś. Kiedy staram się przekonać do czytania studentów, patrzą na mnie jak na wariata, bo przecież wszystkie streszczenia są w Internecie. Wystarczy wpisać pytanie i już się ma odpowiedź. Ale przecież literatura piękna to nie tylko fabuła czy zestaw informacji. To świat wzruszeń, to urok języka.

KB: Łączy pan twórczość filmową z pisarstwem, co nie jest może wyjątkowe, jednak niewielu reżyserów regularnie wydaje powieści, kontynuując jednocześnie aktywność w swoim głównym fachu. Od dawna pan pisze?

JM: Od dawna, ale pisałem do szuflady. W okresie studiów w szkole filmowej wysłałem nawet opowiadanie na konkurs Iskier dla debiutantów, które zostało nagrodzone i wydrukowane. Potem napisałem kilka humoresek na konkurs „Szpilek” – efekt był ten sam. Ale zaraz potem wciągnął mnie świat filmu i nie miałem czasu pisać. Pierwszą książkę pt. „Retrospektywka” wydałem w wieku 71 lat. Później stosowałem „płodozmian”, czyli pisałem książki pomiędzy robieniem filmów. Kilka moich filmów powstało na podstawie moich książek, jak choćby ostatni kryminał „Czarny mercedes”. Trudno porównywać pracę pisarza i filmowca, bo filmu samemu się nie zrobi, trzeba mieć kilkudziesięcioosobową ekipę. Książkę można napisać w zaciszu własnego pokoju. Pocieszam się, że jeżeli już nie będę miał sił robić filmów, to pozostanie mi pisarstwo. A jedno i drugie robię tylko po to, aby odciągnąć uwagę od procesu starzenia się i dolegliwości zdrowotnych. Grunt to mieć zajęcie i nie mieć czasu na rozmyślanie. Nie chcę zgorzknieć i czekać na to, co ostateczne.
Jadąc wczoraj do Torunia na festiwalowe spotkanie z publicznością, przejechałem przez Ciechocinek, aby poznać perkusistę jazzowego Adama J., który niegdyś grał ze wszystkimi polskimi sławami, jak Komeda czy Trzaskowski. Potem wyemigrował do Szwecji i pracował jako inżynier. Po przejściu na emeryturę wrócił do Polski i zamieszkał w Ciechocinku. Ma już prawie 90 lat. Odwiedziłem go z Włodzimierzem Kowalewskim, autorem m.in. „Excentryków”, na podstawie których nakręciłem film o muzykach lat 50. Wpadliśmy na pomysł, aby zebrać muzyków, z którymi Adam J. grał w Polsce przed laty, i sfilmować takie jam session. A będzie to skład nie byle jaki: Michał Urbaniak, Zbyszek Namysłowski, Jan Ptaszyn Wróblewski i Wojtek Karolak. Dodatkowo chciałbym skonfrontować ich z młodymi jazzmanami, którzy według mnie spowodowali, że jazz przestał być jazzem. Chciałbym zapytać, dokąd zmierza dzisiejszy jazz.

KB: A może by zaproponować taki koncert kuracjuszom z Ciechocinka? Na pewno doceniliby dobrą muzykę, wszak jeżdżą tam nie tylko po zdrowie, ale i dobrą zabawę.

JM: To prawda. Przytoczę taki żarcik: Pan Bóg patrzy na Ziemię i pyta świętego Piotra, co oznaczają te czerwone albo żółte światełka. Święty Piotr odpowiada: „Jak mąż zdradza żonę, to zapala się czerwone światełko, a jak żona męża – to żółte”. „A co to jest ta pomarańczowa łuna?”. „A to jest Ciechocinek”.
Wracając do projektu filmowego – mam na swoim koncie dokument o Leopoldzie Kozłowskim, pianiście, kompozytorze i dyrygencie, przedstawicielu przedwojennych klezmerów w Polsce. Film „Ostatni Klezmer” to zapis koncertu, który odbył się 2 lipca 2017 r. w synagodze Tempel w Krakowie, uzupełniony rozmową, którą przeprowadził Jacek Cygan. Kozłowski opowiadał o przejściach w czasie wojny i życiu w obozie koncentracyjnym. Cieszyłem się, że zdążyłem uwiecznić jego postać, bo niedługo potem umarł w wieku 100 lat. Wiem, że film miał dobry odbiór i był ważny, poruszył widzów.

KB: Czy realizacja kameralnego dokumentu spełnia pana ambicje reżyserskie w takim samym stopniu, jak duża produkcja?

JM: Nie klasyfikuję swoich filmów według budżetu czy nakładu pracy, ale według efektów oddziaływania na widzów. Ważne, aby odbiór filmu był zgodny z moim zamierzeniem, aby poruszał lub rozśmieszał tak, jak zaplanowałem. W gruncie rzeczy dla reżysera pod względem warsztatu duża produkcja jest łatwiejsza niż mała. Praca nad kameralnym filmem jest bardziej wymagająca. Sceny miedzy dwojgiem aktorów, które są kręcone w zaciszu hali czy domu, wymagają precyzyjnego dojścia do sedna już na planie. Jest to delikatny i długi proces. Natomiast ustawianiem sceny batalistycznej, gdzie są duże plany i pełno wojska, zajmują się asystenci, a reżyser tylko się przygląda, siedzi w fotelu i rzuca uwagi. Niezależnie, czy to duża produkcja, czy kameralna, pozostaje przyjemność z uprawiania tego zawodu, możliwość kreowania świata, którego już nie ma. Dlatego unikam robienia współczesnych filmów, aby nie wchodzić pomiędzy rzeczywistość a widza. Niech sam fotografuje świat swoimi oczami i sam dokonuje oceny. Ja wolę skupiać się na opowiadaniu o przeszłości, staram się pokazać zjawiska, które już wystąpiły i mogą się powtórzyć. Nie popełniajmy tych samych błędów.

KB: Wielokrotnie podczas naszej rozmowy przewijał się ten wątek, a na koniec chciałbym zapytać wprost o pana stosunek do pracy, mając na uwadze ogromny dorobek twórczy i ciągłą aktywność.

JM: Jestem pracoholikiem. Kiedyś mieszkałem na Żoliborzu w bliźniaku, który zbudowałem razem z Jerzym Kawalerowiczem. Mieliśmy niewielkie ogródki, do których prowadziły furtki z mosiężnymi gałkami. Ja swoją pucowałem co jakiś czas szmatką nasączoną specjalnym płynem, żeby się ładnie błyszczała. Wtedy zawsze Kawalerowicz wołał z okna, że wychodzi ze mnie Niemiec. Nawiązywał do faktu, że moja babka miała niemieckie korzenie. Być może to geny sprawiają, że lubię porządek, a bałagan mnie rozprasza.



Janusz Majewski

(ur. 5 sierpnia 1931 r. we Lwowie) – polski reżyser filmowy, dramatopisarz, pisarz, scenarzysta, wykładowca. Rektor Warszawskiej Szkoły Filmowej. W 1955 r. ukończył architekturę na Politechnice Krakowskiej. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, której Wydział Reżyserii ukończył w 1960 r. W latach 1983–1990 przez dwie kadencje był prezesem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Filmowców Polskich, od roku 2006 jest honorowym prezesem Stowarzyszenia. W latach 1987–1991 był członkiem Komitetu Kinematografii. W latach 1969–1991 był wykładowcą w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi, a także gościnnie m.in. w Stanach Zjednoczonych. Jego studentami byli m.in. Feliks Falk, Andrzej Barański, Filip Bajon i Juliusz Machulski. Stworzył ponad 40 filmów, w tym wiele nagradzanych na festiwalach i entuzjastycznie przyjmowanych przez krytykę i widzów (m.in. „Sublokator”,  „Zaklęte rewiry”, „Królowa Bona”, „C.K. Dezerterzy”, „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, „Czarny mercedes”). Autor powieści: „Ryk kamiennego lwa”, „Czarny mercedes”, „Glacier Express 9.15”, „Mała matura” i in. W 2009 r. otrzymał Złoty Medal „Gloria Artis” i Orła za osiągnięcia życia, w 2013 r. – Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla kultury narodowej i za osiągnięcia w twórczości artystycznej i działalności dydaktycznej, w 2016 r. – Platynowe Lwy za całokształt twórczości.

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.