Chcę być najlepsza. Taki mam plan na życie

  • ARCHIWUM KAROLINY PILARCZYK
    ARCHIWUM KAROLINY PILARCZYK

O trudnych początkach i latach wyrzeczeń, osiągnięciu mistrzostwa w drifcie i o tym, że w motosporcie nigdy nie można osiąść na laurach, z Karoliną Pilarczyk rozmawia Kamil Broszko.

Kamil Broszko: Kiedy odkryła pani w swoich żyłach benzynę?

Karolina Pilarczyk: Już w wieku kilku lat „prowadziłam” samochód, siedząc u taty na kolanach. Kiedy miałam 13 lat, rodzice nauczyli mnie prowadzić auto samodzielnie. Czułam się wtedy taka dorosła… Ale nie był to jeszcze moment, który przesądził o wyborze drogi życiowej. W mojej rodzinie jest wielu naukowców, tata jest informatykiem, mama – aktorką. Nie było więc nikogo, kto mógłby mi pokazać piękno motoryzacji. Samochód służył nam do przemieszczania się z punktu A do punktu B. Prawo jazdy zrobiłam w liceum. Uczyłam się wtedy w klasie matematyczno-fizycznej, zamierzałam studiować informatykę, ćwiczyłam sztuki walki, więc przebywałam głównie z mężczyznami. 
Dużo i często jeździłam autem. Zawsze byłam dobrym kierowcą, ale żeby jeszcze poprawić swoje umiejętności, poszłam do Akademii Jazdy i tam na płytach poślizgowych poczułam strzał adrenaliny i ogromną przyjemność. Zamiast wyprowadzać auto z poślizgu – ku uciesze instruktorów – jeszcze go przedłużałam. Widząc moją radość, zaczęli mnie uczyć różnych trików, jak aaltonen, czyli obrót samochodu o 360 stopni, lub jazda poślizgami. Swoją drogą uważam, że każdy po ukończeniu kursu na prawo jazdy powinien wziąć kilka lekcji doszkalających, aby poprawić technikę, poczuć się pewnie i bezpiecznie. Podstawowe kursy niestety nie przygotują przyszłych kierowców do niespodziewanych sytuacji na drodze, a te mogą się zdarzyć zawsze. 

KB: Lekcje w Akademii Jazdy pogłębiły pani zainteresowanie motosportem?

KP: Nie tyle pogłębiły, ile wskazały mi coś, czego wcześniej nie brałam pod uwagę. Zapragnęłam być częścią motosportu. Nie miałam mentora, więc moja droga nie była łatwa. Przy okazji sprzedaży pierwszego auta poznałam kierowcę rajdowego Ryszarda Pluchę, który zaprosił mnie na amatorskie rajdy KJS (Konkursowa Jazda Samochodem). Pojechałam zaciekawiona, a wróciłam szczęśliwa, że wreszcie wiem, jak realizować swoją pasję. 
Zamiast sprzedawać swoje pierwsze auto – tavrię, po zrobieniu prawa jazdy postanowiłam ją wyremontować, jednak rodzice mnie ubiegli i… sprzedali samochód. Po licznych perypetiach kupiłam wymarzonego lanosa, który – nawiasem mówiąc – miał więcej koni i wyglądał lepiej niż tavria. Miał też fabrycznie zamontowany gaz, który był wtedy tani, więc zjeździłam lanosem całą Europę. W tamtych czasach, aby zdobyć zawodową licencję rajdową, trzeba było uzbierać konkretną liczbę punktów w amatorskich rajdach (KJS) i zdać egzamin teoretyczny. Posiadanie licencji profesjonalnej zamykało jednak drogę do startu w rajdach amatorskich, a udział w rajdach zawodowych wymagał sporych nakładów finansowych. Dlatego wstrzymałam się do czasu, aż zdobędę odpowiednie środki na udział w rajdach profesjonalistów. Musiałam liczyć tylko na siebie, bo rodzice nie rozumieli mojej pasji i nie byli w stanie wesprzeć mnie finansowo.
W 2004 r. do Polski dotarł drifting, polegający na precyzyjnej jeździe poślizgami. Kiedy zobaczyłam na zawodach 1/4 mili, organizowanych przez Stowarzyszenie Sprintu Samochodowego, pokaz driftu w wykonaniu Macieja Polodego, postanowiłam zająć się tą techniką jazdy na serio. W 2005 r. kupiłam na kredyt pierwsze auto tylnonapędowe do driftu, ale na przeróbki już mnie nie było stać (śmiech). Mimo to zaczęłam jeździć na zawody driftingowe, co traktowałam jako poligon doświadczalny. Wystartowałam w pierwszej w Polsce imprezie z cyklu Drifting Cup 2005, zorganizowanej przez Automobilklub Wielkopolski, „GT” i Toyo Tires. Drifting to była miłość od pierwszego poślizgu – miłość irracjonalna, wbrew wszystkiemu. Ale od początku wiedziałam, że będę to robić. 
W 2008 r. udało mi się zorganizować budżet i mogłam zbudować auto do driftu. Trzeba przyznać, że było bardzo słabe, bo mechanicy w Polsce jeszcze się na tym nie znali. Mimo to jeszcze w 2008 r. jako pierwsza kobieta w Polsce zdobyłam licencję Polskiej Federacji Driftingu. Obecnie mam licencje: Formula Drift Pro2 w USA, King of Europe Pro1, King of Asia i Drift Open. Dopiero w 2013 r. zbudowałam dobre, mocne auto, w którym miałam szansę nawiązać rywalizację z najlepszymi.

KB: Kiedy zaczęła się pani kariera międzynarodowa?

KP: Dosyć szybko z torów polskich przeszłam na europejskie. My w Polsce mamy raptem dwa duże tory, a w rundach europejskich na każdych zawodach jeżdżę na dużym i szybkim obiekcie. Daje to większą satysfakcję z jazdy. Koszty startu w rundach zagranicznych były podobne, dochodziły jedynie większe koszty logistyki, związane z transportem auta. Moja pierwsza runda europejska odbyła się w 2012 r. na torze Slovakia Ring. Jechałam wtedy samochodem, który nie za bardzo dawał się prowadzić, ale i tak byłam szczęśliwa, bo wiedziałam, że jestem wreszcie we właściwym miejscu.

KB: Wróćmy do korzeni tego sportu. Kiedy i gdzie narodził się drifting?

KP: W latach 60. XX w. w Japonii, podczas nielegalnych wyścigów na terenach górskich. Zauważono, że najlepszym sposobem na szybkie pokonywanie ostrych zakrętów bez znacznej utraty prędkości jest kontrolowany poślizg. A publiczność kocha niekoniecznie tych, którzy są pierwsi, ale tych, którzy jeżdżą spektakularnie. Coraz więcej kierowców zaczęło korzystać z driftu. A że japońskie wzgórza nie były zbyt wygodnym miejscem dla kibiców – zawody przeniosły się do miast. W 1987 r. na legendarnym torze Tsukuba odbyły się pierwsze legalne zawody driftingowe, które stały się początkiem największej, rozgrywanej do dzisiaj serii D1 Grand Prix. Po Japończykach drifting pokochali Australijczycy i Amerykanie, dla których obecnie jest to drugi motosport narodowy (po NASCAR). Rozwój driftingu w USA, czyli w kraju, w którym marketing i umiejętność robienia show są na bardzo wysokim poziomie, oznacza, że popularność driftu będzie rosła na całym świecie.
W Polsce początki driftingu to rok 2004. Nie mieliśmy wtedy oficjalnej organizacji, jak FIA w Europie, a nasze zawody driftingowe traktowano jako show. Mało osób znało się na tej dyscyplinie i mogło dać przydatne wskazówki, więc moje początki to było raczej ślizganie się na hamulcu ręcznym niż uprawianie driftingu. Obecnie dyscyplina jest już uregulowana swoimi przepisami, a w Polsce jeździmy pod patronatem PZMot-u.
Drifting to dyscyplina widowiskowa, ciesząca się popularnością wśród kibiców. Poślizg kojarzy się z niebezpieczeństwem, więc powoduje wydzielanie adrenaliny, a kiedy  kolejne samochody jadą tuż obok z ogromną prędkością, to emocje rosną. Gromadzimy publiczność, więc firmy widzą w nas potencjał reklamowy. Doceniają nas także producenci samochodów czy podzespołów, gdyż stanowimy świetny poligon doświadczalny dla zawieszeń, silników, wtrysków. W trakcie krótkiego przejazdu, trwającego maksymalnie półtorej minuty, wszystkie części samochodu działają na najwyższych obrotach i obciążeniach. W ten sposób nakręca się machina biznesu wokół driftingu. Myślę, że ta dyscyplina ma przed sobą przyszłość.

KB: Dwa razy z rzędu, w 2016 i 2017 r., zdobyła pani tytuł Drift Queen of Europe. Czy to oznacza, że umie już pani wszystko?

KP: W motosporcie nie można osiąść na laurach. To sport nowych technologii, więc stale należy się szkolić, zarówno w technice prowadzenia pojazdu, jak i w swoistym balansowaniu na granicy. Wszystko może się zdarzyć: można złapać pod kołami piach znajdujący się jakimś cudem na torze, może nastąpić awaria sprzętu i wtedy trzeba wyprowadzić auto i siebie z opałów. Jestem podwójną mistrzynią Europy w klasie kobiet, ale mam plan, by zostać mistrzynią Europy w klasie mieszanej. Chciałabym częściej stawać na podium z mężczyznami, a do tego trzeba mieć nie tylko dobry sprzęt, ale też świetne umiejętności i predyspozycje, jak agresja, przełamywanie słabości, pewność i zaufanie do siebie. Jako zawodnicy każdego dnia przesuwamy granicę własnych możliwości – to wymaga treningu mentalnego z psychologiem, fizycznego na siłowni, teoretycznego i praktycznego na torze. Nie wszystko można wyliczyć, wiele trzeba wyćwiczyć, wyjeżdżając motogodziny. Chcę być najlepsza. Taki mam plan na życie.

KB: Wiele kobiet uprawia motosport?

KP: Coraz więcej, choć ciągle mało. Co ciekawe, wydaje się, że kiedyś motosport cieszył się większym zainteresowaniem kobiet. W latach 70. dwie panie startowały w Formule 1. W 1988 r. Jutta Kleinschmidt była pierwszą kobietą, która wystartowała w Rajdzie Dakar na motocyklu, a w 2002 r. wygrała cały Dakar, jadąc samochodem Mitsubishi Pajero. W latach 80. ogromne sukcesy odnosiła Michèle Mouton, wielokrotnie sięgająca po mistrzostwo.
Kiedy zaczynałam przygodę z motosportem, nie było mi łatwo, bo podchodzono do mojej pasji stereotypowo – że jest to przelotna zachcianka i z pewnością zaraz zajmę się czymś innym, że kobiety dobrze wyglądają przy samochodzie, ale nie w samochodzie. Wielokrotnie musiałam udowadniać swoimi wynikami, że prawdziwie kocham jazdę i chcę walczyć na równych prawach z mężczyznami. Teraz rzeczywiście jest mi łatwiej przekonać sponsora, bo mam osiągnięcia, sprzęt i historię, którą mogę się pochwalić. Jednak kiedy sponsor ma do wyboru dziewczynę i chłopaka, obydwoje bez doświadczenia, ale obydwoje z pasją i chęcią ścigania się samochodami – wtedy my, kobiety, jesteśmy bez szans. Sponsor zawsze wybierze mężczyznę. Znam wiele bardzo dobrych zawodniczek, które myślą o wycofaniu się ze startów, bo nie mają wsparcia ze strony firm, a same nie są w stanie sfinansować zawodów. 
Moje początki również były trudne. Starty opłacałam sama, pracując w dużych korporacjach informatycznych. Wszystkie zarobione pieniądze przeznaczałam na drifting. Dziennikarze często pytają, czy mogę utrzymać się ze sportu. Z jednej strony tak, bo prowadzę firmę, utrzymuję siebie i dom, a z drugiej strony nie jeżdżę na wakacje, nie chodzę na zakupy – wszystko wydaję na samochody. Moje życie to ciągła walka o budżety i poszukiwanie sponsorów.

KB: Jakimi autami jeździ pani zawodowo?

KP: Obecnie mam dwa auta w Europie i jedno w USA. Wszystkie zostały zbudowane na bazie Nissana 200SX S14, najbardziej kultowego i tradycyjnego wozu, jeśli chodzi o drifting. Ale oczywiście z tego Nissana niewiele tam zostało. Silniki są Chevroleta – 6,2l V8, z kompresorami po 800 KM. Wszystkie podzespoły – skrzynia biegów, dyferencjał, zawieszenie – są sportowe.

KB: A ile kosztuje przygotowanie Karoliny Pilarczyk do sezonu?

KP: Na samochód trzeba przeznaczyć około 300 tys. zł, sezon w Europie kosztuje 500 tys. zł, a w USA – 300 tys. zł, bo tam jest mniej rund, za to logistyka jest droższa z powodu większych odległości. Sumując wszystko, jeden sezon kosztuje mnie ponad milion złotych. 
W Europie w sezonie jest siedem rund mistrzostw Europy i siedem rund mistrzostw Polski. Do tego dochodzą targi, eventy czy rundy lokalnych lig. Od kwietnia do października co tydzień mamy jakieś zawody lub pokazy. Ale nie narzekam, bo kocham to, co robię. Mam wielu wiernych kibiców, którzy wspierają mnie duchowo, więc też z uwagi na nich chce mi się jeździć. Dostaję sporo listów, w których ludzie dzielą się ze mną swoimi przeżyciami i dziękują, że dałam im siłę, aby wyjść z często beznadziejnych sytuacji. Energia w driftingu jest tak silna, że pomaga walczyć w codziennym życiu.

KB: Ma pani na koncie także epizod filmowy…

KP: Tak, wystąpiłam w filmie „Diablo. Wyścig o wszystko”, nazywanym polską wersją „Szybkich i wściekłych”, bo historia również opowiada o nielegalnych wyścigach. Oprócz zadań kaskaderskich powierzono mi małą rolę, co – nie ukrywam – przyjęłam z dużą satysfakcją. W zeszłym roku brałam także udział w reality show „Hyperdrive”, produkcji Netflixa, której koproducentem była Charlize Theron. Elitarni kierowcy z różnych dyscyplin i z całego świata testowali swoje zdolności w doładowanych na maksa, modyfikowanych autach na największym samochodowym torze przeszkód w historii. Nie wiedzieliśmy, na co powinniśmy się przygotować, co będziemy robili – i to było wspaniałe. Widać tam mój szczery uśmiech i prawdziwą radość, a program zaciekawił nawet osoby niezainteresowane motoryzacją.

KB: Drifting to agresywny sport. A jak radzi sobie pani z agresją, z którą często można się spotkać na ulicach czy drogach?

KP: Uważam, że agresja rodzi agresję. W sytuacjach irytujących lub konfliktowych staram się przewalczyć w sobie pierwszy wybuch złości. Próbuję rozładować sytuację i pokazać, że nic się nie stało. Zdarza mi się jednak wysiąść z samochodu i najłagodniej, jak potrafię, zapytać pana, czy widzi, że jest skrzyżowanie równorzędne i ja jestem z prawej strony, a on – na podporządkowanej, więc może jednak powinien mnie puścić. Robię to grzecznie, nawet jeśli rozmówca sypie wulgaryzmami. Na szczęście nie doświadczam wielu takich sytuacji. Jeżdżę dużym fuksjowym camaro SS, które ma 6,2 l pod maską, więc najczęściej ludzie z uśmiechem wpuszczają mnie przed siebie.



Karolina Pilarczyk

zajmuje się driftem od 2004 r., kiedy to na zawodach 1/4 mili organizowanych przez Stowarzyszenie Sprintu Samochodowego zobaczyła pokaz w wykonaniu Macieja Polodego. Rok później kupiła BMW E36 328, zablokowała most i wystartowała w pierwszej w Polsce imprezie z cyklu Drifting Cup 2005, zorganizowanej przez Wielkopolski Automobilklub, „GT” i Toyo Tires. W 2008 r. jako pierwsza kobieta w Polsce zdobyła licencję Polskiej Federacji Driftingu. Obecnie ma też licencje Formula Drift Pro2 w USA, King of Europe Pro1, King of Asia, Drift Open. Jako jedna z pierwszych osób w Polsce zbudowała auto do driftu z silnikiem LS GM V8. Obecnie posiada trzy auta: dwa w Europie – Predator LSX 376 6.2 V8 Supercharger 800KM i Raptor LS3 6.2l 500KM, oba zbudowane na bazie Nissana 200SX S14A, i jedno w USA – Nissan 200SX S14A LS + Vortech Supercharger V7 600KM. Zdobyła tytuł Queen of Europe 2016 i 2017. Startuje w Formula Drift Pro2 w USA, Drift Kings w Europie, DMP i Drift Open w Polsce.

 

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.