Zielona sprawiedliwość
Biedni muszą płacić podatki nie tylko na firmy upadające. Muszą też płacić na firmy świetnie prosperujące – żeby one mogły właśnie świetnie prosperować – jak producenci zielonej energii, która, co powszechnie wiadomo, jest droższa od energii tradycyjnej. Gdyby biedni mogli wybrać, czy płacić więcej, czy mniej, żeby żarówka w domu świeciła, woleliby płacić mniej. Ale na etapie walki o sprawiedliwość lud jest niewyrobiony – jak zakładał Karol Marks – więc nie można pozwolić ludowi decydować. Dla dobra ludu oczywiście. Dlatego w „demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej” lud będzie musiał zapłacić więcej za prąd, żeby inwestorom opłacało się inwestować w produkcję droższej energii niż tańszej. I podobno to jest nadal kapitalizm, choć kapitał za czasów kapitalizmu wybierał raczej takie inwestycje, które pozwalały zrobić to samo co konkurencja, ale taniej, albo za tę samą cenę co konkurencja, ale lepiej. Dzisiejsi kapitaliści robią odwrotnie, ale za to mogą liczyć na wsparcie rządu w staraniach, by wyciągnąć od biednych więcej pieniędzy.
„Zielona energia jest bardzo ważna. Nie wszystko, co tanie, jest dobre, czasami rzeczy drogie są niezbędne. Tak jest, jeżeli się myśli w kategoriach większych ram czasowych, a przede wszystkim myśli się o przyszłości” – powiedział Agencji Informacyjnej Newseria słynny polski inwestor Doktor Jan, komentując, dlaczego zdecydował się na inwestycję w farmę wiatrową na morzu.
Moja Babcia mówiła, że biednych ludzi nie stać na to, żeby kupować rzeczy tanie. Ale w jej czasach cena była synonimem jakości. Co ta zasada ma wspólnego z prądem? Dziś cena jest efektem „pozycjonowania” produktu, a także „relacji inwestorskich” pomiędzy inwestorem a rządami „demokratycznych państw prawnych, urzeczywistniających – tak jak Polska – zasady sprawiedliwości społecznej”.
U zarania kapitalizmu każdy zakład przemysłowy musiał mieć swoją małą elektrownię. To była jego przewaga konkurencyjna. Później pojawili się producenci prądu, którzy dostarczali go taniej niż koszt jego wyprodukowania we własnej fabryce. Dziś się okazuje, że drogi prąd „w kategoriach większych ram czasowych” „jest niezbędny”.
Dlatego Doktor Jan – podobnie jak inni inwestorzy z tej branży – może liczyć na: 1) dotacje, 2) preferencyjne kredyty, 3) dopłaty do wyprodukowanej energii w formie tzw. zielonych certyfikatów.
Żeby rząd mógł udzielić dotacji, podatnicy muszą zapłacić podatki. Żeby bank mógł udzielić preferencyjnego kredytu, rząd musi dopłacić – do czego także potrzebuje wpływów podatkowych. I jest jeszcze jeden podatek – system świadectw pochodzenia, zwany również zielonymi certyfikatami. Zgodnie z prawem energetycznym sprzedawca energii elektrycznej (spółka obrotu) na każde 100 MWh sprzedanej odbiorcy końcowemu energii powinien przedstawić do umorzenia zielone certyfikaty odpowiadające energii 10,4 MWh (10,4 proc.). Certyfikaty te może kupić na Towarowej Giełdzie Energii, jeśli tego nie zrobi, musi zapłacić podatek określany jako opłata zastępcza. Producenci zielonej energii otrzymują zielone certyfikaty, które następnie sprzedają spółkom obrotu za cenę nieco niższą niż opłata zastępcza. Opłatę zastępczą lub cenę zielonego certyfikatu spółka obrotu dolicza do kosztu działalności, który musi być niższy niż przychód z tejże działalności. A zatem ponosząc koszt podatku pod nazwą zielony certyfikat lub opłata zastępcza, muszą one podnieść cenę sprzedawanej energii. W 2011 roku ta „gra w zielone” kosztowała 2,7 miliarda złotych. W przeliczeniu na obywatela to około 71 złotych – raptem 6 złotych miesięcznie. Biedni nie zauważą, dzięki czemu rząd będzie mógł nadal realizować politykę „sprawiedliwości społecznej”.
Robert Gwiazdowski
Prezydent Centrum im. Adama Smitha