Rzeźbiarz ruchu, malarz emocji

Lubomir Tomaszewski to polsko-amerykański artysta światowego formatu, który swoją karierę rozpoczął od porcelanowej rzeźby kameralnej. Po wyjeździe do Nowego Jorku w 1966 r. otworzył nowy rozdział swojej twórczości. Maluje ogniem i dymem, rzeźbi „w duecie z naturą”. Jest również założycielem międzynarodowego kierunku artystycznego – emocjonalizmu. Nam opowiada o swoim życiu, emocjach i sztuce.

 

Megan Benford

Jeśli miałbym powiedzieć, co inspiruje mnie do tworzenia rzeźb i obrazów, wskazałbym na naturę i człowieka – jego wnętrze i emocje. W moich pracach często używam drewna, które znajduję podczas wielogodzinnych poszukiwań; przyglądam się uważnie, czy w którymś kawałku zaklęte są kształt i duch, próbuję je odnaleźć i odgadnąć. Duże wyzwanie, obok drewna, stanowi dla mnie kamień. Nieobrobiony, surowy posiada w sobie naturalną siłę i masę, które wiążą się z ruchem pozwalającym moim tancerzom, tancerkom czy duchom leśnym nabrać życia. Wewnętrzny dynamizm kamienia dodaje pędu moim koniom, a tańczącym postaciom – lekkości. Swego czasu jeden z krytyków magazynu „King Street Chronicle” napisał, że potrafię „uwolnić ducha uwięzionego w kamieniu lub w innej nieożywionej materii”. Myślę, że jest to prawda. Drewno i kamień to materiały pozornie martwe, a jednak wiecznie żywe, bo stale przetwarzające się. Staram się, by elementy, które mnie inspirują, stały się częścią dzieła po połączeniu z metalem czy szkłem, gdyż te z kolei pomagają wydobyć nastrój i głębię. Dzięki temu odbiorca może przebyć tę samą drogę, którą przebyłem ja jako twórca. Jego emocje i odczucia wieńczą całe dzieło.

„Odpoczywająca lwica”, 1998 r.,
kamień i metal, 35 × 66 × 30 cm

Natchnienie do tworzenia obrazów czerpię z otaczającego mnie świata. Moja wyobraźnia, na koszt której żyję od zawsze, chłonie i przetwarza wszystkie impulsy, łączy je z moimi przeżyciami, stanami ducha i umysłu, wyzwalając je w postaci form wizualnych. W młodości byłem zanurzony w muzyce, jako że mój młodszy brat był niezwykle utalentowanym skrzypkiem – utwory Paganiniego grał już w wieku 11 lat. Ja zaś słuchałem go, gdy ćwiczył w domu i gdy grał na koncertach. Brat zginął na moich oczach podczas Powstania Warszawskiego, miał wtedy 17 lat. Ja sam uczestniczyłem w Powstaniu jako żołnierz Armii Krajowej, a wszystkie 63 dni zrywu przeżyłem, walcząc na ulicach miasta. Po śmierci brata muzyka nabrała dla mnie dodatkowego znaczenia – była już nie tylko sztuką, ale pozwalała też odczuć stratę, ludzką tragedię. Zdarza się, że w znalezionym w lesie kawałku drewna czy kamieniu słyszę muzykę. Wówczas szukam artystycznego sposobu wydobycia jej na zewnątrz, tak by inni też mogli ją „usłyszeć”.

„W walce o siebie”, 2002 r.,
kamień i metal, 46 × 60 × 26 cm

Początki

Do pracy w rzeźbie skłonił mnie mój wuj Edmund Bartłomiejczyk, który zajmował się grafiką artystyczną. We wczesnej młodości odkrył we mnie umiejętność wypowiadania się w trzech wymiarach. Wskazał mi drogę, którą powinienem pójść. Jak pokazał czas – poszedłem, co okazało się słuszną decyzją. Pamiętam sytuację, kiedy jako młody chłopiec znalazłem kawałek drewna, z którego scyzorykiem wyrzeźbiłem krowę. Pokazałem ją wujowi, a on orzekł, że jestem „urodzonym rzeźbiarzem”. W naszej rodzinie, poza zdolnościami artystycznymi, bardzo silne było też zacięcie techniczne; ojciec był wynalazcą, jego patenty nadal są zarejestrowane w Urzędzie Patentowym RP. Pchnięty chęcią połączenia tych dwóch dziedzin, wstąpiłem na Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej, a także na upragniony Wydział Rzeźby na ASP. Z powodu czasowej utraty wzroku wywołanej ranami odniesionymi w Powstaniu Warszawskim, pobytu w niemieckim obozie jenieckim w Altengrabow oraz bardzo trudnych warunków mieszkaniowych w Warszawie zaraz po wyzwoleniu nie byłem w stanie kontynuować nauki na obu wydziałach. Musiałem wybrać, co nie było proste, bowiem szkoła techniczna zapewniała pewny byt i stałą pracę. W końcu jednak postąpiłem zgodnie z artystyczną duszą i nieokiełznaną wyobraźnią; w 1955 r. zostałem magistrem sztuki z dyplomem rzeźbiarza. To zdeterminowało całe moje życie.

Kariera porcelanowego imbryka

Po akademii, ze względu na sytuację polityczną w Polsce, nie mogłem oddać się rzeźbie przestrzennej. Ta była zarezerwowana dla idoli komunistów, a ja bynajmniej nie miałem zamiaru przyklaskiwać ówczesnej władzy, przykładając rękę do pomników Stalina czy Lenina. W ten sposób trafiłem do Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, gdzie moją ambicją stało się zaprojektowanie serii figurek, które poprzez swoją stylistykę miały oddawać ducha lat 50. i 60. XX w. Wykorzystując swoją wiedzę inżynieryjną, stworzyłem też przełomowe w formie serwisy Ina i Dorota. Pozbawione „dziobków” i „uszek”, stały się sensacją Paryża podczas Międzynarodowej Wystawy Form Przemysłowych w 1964 r. i zdobyły złoty medal. Owe figurki i serwisy, ku mojej radości, są produkowane do dziś w Fabryce Porcelany AS Ćmielów. Dodatkowo Ina i Dorota nadal są prezentowane w londyńskim Victoria and Albert Museum. Imbrykami zainteresował się też sam Philip Rosenthal, jednak ówczesne polskie władze nie dopuściły do naszego spotkania. Była to przysłowiowa kropla, która przelała czarę goryczy i w końcu skłoniła mnie do wyjazdu z kraju.

   

Amerykański sen

Do Stanów Zjednoczonych wyjechałem w poszukiwaniu artystycznej wolności. Nie bez znaczenia było też to, że dla każdego twórcy wschodnie wybrzeże Ameryki rodzi ogromne możliwości; światowa kariera zdaje się być bliżej niż gdziekolwiek indziej.

W jednym z wywiadów, przeprowadzonym przez Ludwika Wagnera, zostałem zapytany, czy mój sukces w Nowym Jorku oznacza sukces światowy. Nie byłem wtedy do końca tego pewien, ale z dzisiejszej perspektywy rozumiem, jakie możliwości dał mi wyjazd do USA.

Po sukcesie w Paryżu, gdy jeszcze byłem w Europie, pani Aileen Osborn Vanderbilt wręczyła mi swoją wizytówkę, na wpół oficjalnie zapraszając do Stanów Zjednoczonych. I tak, z kartonikiem z jej nazwiskiem, w 1966 r. trafiłem na Manhattan. Już po kilku miesiącach dostałem pracę wykładowcy na Uniwersytecie w Bridgeport, gdzie przez 25 lat nauczałem rysunku i projektowania. Początkowo nie była to łatwa praca – moja słaba wtedy znajomość języka angielskiego doprowadziła nawet do buntu studentów. Wówczas pomógł mi dziekan wydziału; dzięki niemu zacząłem korzystać z pomocy tłumacza i w krótkim czasie stałem się na tym wydziale najbardziej obleganym profesorem.

Wielki powrót

Od wyjazdu do USA na wiele lat zniknąłem z pola widzenia polskich krytyków, kolekcjonerów i miłośników sztuki. W zasadzie do 2013 r., kiedy to odbyła się największa w Europie retrospektywna wystawa mojej twórczości, a potem równie ważna wystawa w Pałacu Narodów w Genewie, wieści o moim dorobku rzeźbiarskim i malarskim nie dochodziły do polskiej świadomości społecznej. Oczywiście faktem jest, że dopiero w Stanach rozwinąłem skrzydła jako rzeźbiarz, a potem malarz. Na szczęście mam wrażenie, że od kilku lat jestem w Polsce odkrywany na nowo. Odbyło się kilka ważnych dla mnie wystaw, a także międzynarodowa konferencja w Teatrze Wielkim, co spowodowało żywe zainteresowanie moimi pracami. Wiem, że dzięki współpracy z Fundacją Art and Design Lubomir Tomaszewski stale w Polsce dostępnych jest 130 rzeźb i obrazów mojego autorstwa.

Żywioł ognia

W Stanach, kiedy miałem już swoją pracownię, wychodząc od tworzenia małych form, niewielkich kamienno-metalowych rzeźb, doszedłem do konstruowania ponad trzymetrowych postaci, m.in. tancerzy czy duchów leśnych. Zafascynowany ogniem i płomieniem, którego używam do pracy rzeźbiarskiej, płynnie przeszedłem do unikatowego malarstwa. Moim znakiem rozpoznawczym stały się obrazy tworzone przy pomocy ognia i dymu, a ja, zamiast pędzla, zacząłem używać palnika. Odkryłem możliwość wyjątkowego przedstawienia ruchu, ale i dramatyzmu. Z czasem dostrzegałem różne barwy, jakie można osiągnąć, używając tej unikatowej techniki. W ten sposób namalowałem wiele scen z Powstania Warszawskiego, wojny w Iraku, ataku na WTC i kilka własnych wyobrażeń na temat Prometeusza, jednego z moich ulubionych bohaterów greckiej mitologii. W innych pracach daję upust swojemu ciągłemu zainteresowaniu muzyką i tańcem; na swoim koncie mam m.in. wizerunki hiszpańskich tancerek czy skrzypków lub portret Tiny Turner. W ogniu znalazłem własną drogę i fantastyczny środek ekspresji. Ale dym, odpowiednio prowadzony, może też nadać dziełu pewną eteryczność i lekkość, czego próżno szukać, jeśli do malowania używa się farby.

Moją sztukę łączą emocje

Zarówno w rzeźbie, jak i w malarstwie najważniejsze są dla mnie emocje. Stany ducha i umysłu, które chcę wywołać u widza, stanowią sens mojej twórczości. Odbiorca niejako dopełnia proces twórczy – w zasadzie mógłbym powiedzieć, że bez niego dzieło nigdy nie będzie skończone. Kiedy poprzez moje prace udaje mi się nawiązać niewidzialną więź z ich odbiorcą, czuję, że moja sztuka jest prawdziwa, że dociera do ludzi, że ich porusza, wywołuje reakcję i interakcję. Dążę do tego, aby poprzez ciąg skojarzeń, wspomnień i refleksji moi widzowie poczuli radość, smutek, zadowolenie, tęsknotę, przerażenie… Można by długo wymieniać, gdyż wachlarz ludzkiego wnętrza przybiera wszystkie barwy – od bieli, poprzez całą gamę szarości, aż do smolistej czerni. Należę do pokolenia Kolumbów, ludzi naznaczonych II wojną światową. Poznałem aż za dobrze ciemną stronę człowieczeństwa, ale też znalazłem w sobie optymizm i afirmację życia.


Lubomir Tomaszewski

(ur. 9 czerwca 1923 r. w Warszawie) – polsko-amerykański rzeźbiarz, malarz, projektant porcelany, wykładowca i teoretyk sztuki; od 1966 r. mieszka w Stanach Zjednoczonych. Absolwent Wydziału Rzeźby na ASP w Warszawie. Założyciel międzynarodowej grupy artystycznej Emocjonaliści. Nazywany „rzeźbiarzem ruchu”, artysta wziął udział w ponad 300 indywidualnych i zbiorowych wystawach na całym świecie. Wielokrotnie nagradzany za osiągnięcia artystyczne. Otrzymał m.in. Złoty Medal Gloria Artis, tytuł Wybitnego Polaka oraz nagrody: Life Achievement Award, People’s Choice Award, National Sculpture Society oraz Award for Achievement in Sculpture.

 

 

 

 

 

 

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.