Niezwykła historia Andrzeja Krakowskiego, Wybitnego Polaka 2023 r.

  • Andrzej Krakowski, Wybitny Polak 2023 r. W tle wygłaszający laudację - Janusz Zaorski. Fot. KAKA.media/TERAZ POLSKA
    Andrzej Krakowski, Wybitny Polak 2023 r. W tle wygłaszający laudację - Janusz Zaorski. Fot. KAKA.media/TERAZ POLSKA
  • Należałem do pierwszego rocznika wyżu demograficznego i pierwszego rocznika świeżych maturzystów, który wpuszczono na Wydział Reżyserii w Szkole Filmowej w Łodzi.
  • Ojciec był szefem produkcji Zespołu Realizatorów Filmowych „Kamera”, do którego należeli Munk, Has, Wajda, Skolimowski, Polański, Hoffman, Żuławski, Majewski.
  • Kiedy przyszedł rok 1968, w tygodniku „Odgłosy” i w „Dzienniku Łódzkim” ukazały się artykuły, które były frontalnym atakiem na Szkołę Filmową jako przechowalnię nomenklatury żydowskiej. Odnosiło się to do mnie i Andrzeja Titkowa.
  • Kiedy odebrano nam z siostrą paszporty, przeżyliśmy szok, ale nie było w nas rozpaczy, bo przez całe dzieciństwo byliśmy na taką sytuację przygotowywani.
  • Nagle w wieku 21 lat stałem się głową rodziny, odpowiedzialnym za nieletnią siostrę, której musiałem zapewnić jakieś wykształcenie.
  • Mój start w Ameryce nie był łatwy, na znajomych nie mogłem liczyć. W dodatku słabo mówiłem po angielsku.
  • Mocno przeżyłem śmierć Krzysia Komedy, a potem Sharon Tate i Wojtka Frykowskiego. To ja identyfikowałem ich ciała.
  • Poznałem Józefa Lejtesa, jednego z najwybitniejszych reżyserów polskiego filmu międzywojennego, który stał się moim ojcem na emigracji.
  • Dostałem się do świeżo otwartego Amerykańskiego Instytutu Filmowego – a wtedy tam studiował David Lynch, Terence Malick, Paul Schrader. Opiekunami naszego roku byli na zmianę: Miloš Forman, John Cassavetes i Alfred Hitchcock.
  • Wszyscy urodzeni w Polsce są Polakami. Jakie mamy prawo podważać polskość ludzi, którzy sami ją podkreślali.

O swoim niezwykłym życiu, wymuszonej emigracji, trudnych początkach w USA i karierze w Hollywood oraz obecnych relacjach ojczyzną mówi Andrzej Krakowski, producent, reżyser, scenarzysta, uhonorowany przez Fundację Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska” tytułem Wybitny Polak.

Moje życie charakteryzuje się dużą dozą szczęścia w nieszczęściu. Nie miałem wpływu na wiele rzeczy, które decydowały o moich losach. Mieszkałem na Bielanach na ul. Cegłowskiej 38, tuż obok skwerku, za którym była szkoła podstawowa. Stała tak blisko, że w domu było słychać dzwonki na lekcje. Kiedy rano słyszałem pierwszy dzwonek, dopiero zaczynałem się ubierać, wychodziłem z domu przy drugim i zazwyczaj byłem w szkole, jak dzwonił trzeci. Do klasy wpadałem lekko spóźniony jedynie wtedy, gdy woźna kazała odwiesić mi worek na kapcie. Kiedyś się spóźniłem, bo po drodze do szkoły zatrzymał mnie listonosz, aby zapytać, co się dzieje z sąsiadami, do których ma list. Kiedy wpadłem wreszcie do klasy, koledzy zaczęli bić brawo. Myślałem, że nabijają się, oklaskując moje kolejne spóźnione wejście, a okazało się, że wcześniej nauczycielka zdążyła pokazać klasie „Świerszczyk” z moim wierszem. Byłem bardzo zaskoczony, bo nikomu wcześniej tego wiersza nie pokazałem. Dużo później dowiedziałem się, jak trafił do „Świerszczyka”. Otóż rodzice przyjaźnili się z Janem Brzechwą, który współpracował z redakcją, i kiedyś, chwaląc się, pokazali, co ich synuś pisuje do szuflady. Mistrz wybrał jeden z nich i tak zaistniałem jako poeta w wieku 10 lat.

Najmłodszy w Filmówce

Jestem urodzony w 1946 r. Należałem do pierwszego rocznika wyżu demograficznego i pierwszego rocznika świeżych maturzystów, który wpuszczono na Wydział Reżyserii w Szkole Filmowej w Łodzi.  Zasadniczo na reżyserię przyjmowano ludzi już dojrzałych, absolwentów wyższych studiów z różnych kierunków. Ojciec był wtedy szefem produkcji Zespołu Realizatorów Filmowych „Kamera”, do którego należeli Munk, Has, Wajda, Skolimowski, Polański, Hoffman, Żuławski, Majewski – jednym słowem, najlepsi wówczas polscy reżyserzy. Gdy oznajmiłem, że chcę studiować w Szkole Filmowej w Łodzi, to tata dostał szału. Krzyczał, czerwony na twarzy: „Chcesz być reżyserem? Przecież to nie zawód, to aberracja psychiczna!”.

Andrzej Krakowski po zajęciach w Filmówce

Po tym wybuchu unikałem rozmów na ten temat, aż tu nagle do liceum przyszła komisja, aby wybrać kandydatów mówiących dobrze po rosyjsku, którzy mieliby studiować dyplomację w Moskwie. Byłem jedną z osób, które skierowano na te studia. Kiedy ojciec się o tym dowiedział – jego furia była jeszcze większa. Straszył mnie: „Jak przekroczysz radziecką granicę choćby jedną nogą, to ci ją przestrzelę!”. Co ciekawe, ta klątwa nadal działa. Dwanaście lat temu mój film miał otwierać festiwal w Moskwie, ale tam nie doleciałem, bo dostałem półpaśca. I tak z dwojga złego ojciec zgodził się na Filmówkę. Takich młokosów po maturze było tam tylko dwóch: ja i Andrzej Titkow, też poeta. Byliśmy niedojrzali, nie mieliśmy jeszcze wiele do powiedzenia i dlatego dziekan Wydziału Reżyserii Jerzy Bosak postanowił zatrzymać nas po pierwszym roku. W ten sposób spotkaliśmy się z Januszem Zaorskim, który również przyszedł na reżyserię prosto po maturze. Nie byliśmy zbytnio lubiani przez kolegów, ale nic w tym dziwnego. Ojciec Janusza Zaorskiego był szefem kinematografii, ojciec Andrzeja Titkowa był wiceministrem zdrowia, a mój do 1957 r. również zajmował wysokie stanowiska. W 1957 r. na kilka miesięcy wylądował w więzieniu, bo się pokłócił z towarzyszem Gomułką. Potem był szefem produkcji Zespołu Filmowego „Studio” u Aleksandra Forda, a następnie założył z Jerzym Bossakiem Studio Realizatorów Filmowych „Kamera”, którym kierował do czasu likwidacji.

Na planie. Wojciech Hass i Józef Krakowski

Tak więc nasza trójka miała dostęp do świata, do którego inni dopiero aspirowali. W dodatku dostaliśmy się do szkoły za pierwszym podejściem, a niektórzy, później wybitni twórcy, jak Kieślowski, podchodzili do egzaminu po kilka razy. Nawiasem mówiąc, z Krzysztofem kolegowałem się jeszcze w Warszawie, bo mieszkaliśmy niedaleko od siebie i razem chodziliśmy do Pałacu Młodzieży na zajęcia kółka filmowego pana Gottwalda.
Życie w Filmówce nie było dla mnie łatwe również z tego powodu, że musiałem zachować decorum wobec profesorów, których często spotykałem w domu na obiadach i byłem z nimi na „ty”. Kiedy rodzice musieli wyjechać służbowo, podrzucali mnie do Munków. Andrzej Munk był moim drugim ojcem. To dzięki niemu zdecydowałem, że chcę być reżyserem, bowiem często bywałem u niego na planie. Kiedyś zobaczył mnie w mundurku harcerskim: „O, ty jesteś w harcerstwie! Potrzebuję was do filmu. Przyprowadź, ilu zdołasz. Zastęp, drużynę, a nawet cały hufiec”.

Na planie Pasażerki – od lewej Anna Ciepielewska, Andrzej Munk, Józef Krakowski i Aleksandra Śląska

Naszym hufcowym był wtedy Jacek Kuroń, a drużynowym – jego młodszy brat Felek. Tak trafiłem na plan „Zezowatego szczęścia” w parku Łazienkowskim. Asystentem reżysera, odpowiedzialnym za dalekie plany i nasze defilowanie, był nie kto inny jak Roman Polański. Wtedy po raz pierwszy spotkałem się z unikalnym satyrycznym spojrzeniem Munka na kwestie wojny. Wyrośliśmy przepełnieni wspomnieniami Holocaustu, które większość ocalałych chciałaby wymazać z pamięci. Większość ich rodzin zginęła w gettach lub obozach, rzadko kto miał dziadków. Mało się o tym mówiło, było wiele tajemnic, które skrywała złowroga cisza. I nagle mam do czynienia z autonomicznym światem Munka, który pozwala sobie na ostrą satyrę. Zrozumiałem, że to film daje mu możliwość tworzenia swoich światów. Polubiłem plany filmowe, spędzałem na nich prawie każde wakacje. Między innymi byłem kilkakrotnie na planie „Noża w wodzie” Romka Polańskiego. Dlatego przychodząc do Szkoły Filmowej, poniekąd znałem już dobrze świat filmu, wiedziałem, kto się zajmuje rekwizytami, kto scenografią, na czym polega praca operatora. A moi starsi koledzy dopiero się tego uczyli.

Andrzej Krakowski, zdjęcie z legitymacji szkolnej

W Szkole Filmowej byli wykładowcy, którzy wiedzieli, że ze sztuki nie da się zrobić nauki ścisłej, ale byli też tacy, którzy uważali inaczej, i to oni prowadzili najnudniejsze wykłady. A ponieważ było nas mało na roku, to wystarczył jeden student, żeby wykład się odbył. I tak przed zajęciami z fotografiki u prof. Zbigniewa Pękosławskiego czy przed wykładami z podstaw sztuki filmowej prof. Bolesława Lewickiego ciągnęliśmy losy, kto ma wysłuchać wykładu. Natomiast na zajęcia ze scenografii u prof. Anatola Radzinowicza szli wszyscy. Był barwną postacią, której powiedzenia i definicje pamiętam po dziś dzień. Na przykład: „Czym charakteryzuje się styl rokoko? Dużą ilością dupereli i ogólnym przegięciem pały”.

Pierwsze represje

Jak już wcześniej wspomniałem, kończyłem podstawówkę na Bielanach, które były zlepkiem dwóch kultur – z jednej strony była to stosunkowo mało zniszczona willowa, literacka dzielnica, w której mieszkał Zygmunt Bauman i Anka Kowalska, a z drugiej strony mieszkali tam woźnice rozwożący węgiel. Nie przeszkadzało to w niczym przez pierwsze trzy lata podstawówki. Między dziećmi panowała normalna atmosfera, takie rzeczy jak religia czy pochodzenie nikogo nie interesowały, wszyscy byli zgraną paczką, która szczególnie interesowała się sportem, bowiem nasza szkoła znajdowała się blisko AWF-u, a patronował jej Polski Komitet Olimpijski. Tak było, dopóki nie wprowadzono do szkół religii i rodzicie moi oraz mojego kolegi postanowili nie posyłać nas na te zajęcia. Wtedy zaczęły się szykany, przezywanie, bójki, krojenie tornistrów. Po raz pierwszy spotkałem się z represjami ze względu na pochodzenie.

Kiedy przyszedł rok 1968, w tygodniku „Odgłosy” i w „Dzienniku Łódzkim” ukazały się artykuły Andrzeja Makowieckiego, które były frontalnym atakiem na Szkołę Filmową jako przechowalnię nomenklatury żydowskiej. Odnosiło się to do mnie i Andrzeja Titkowa, choć jesteśmy dziećmi mieszanych małżeństw. Natomiast „czystego” Janusza Zaorskiego nazwano, cytuję z pamięci, „gogusiem-kosmopolitą władającym czterema zachodnimi językami, który skandalicznie zachowuje się na projekcjach”. Mnie natomiast zarzucono, że jestem niezdolny, powtarzam rok i zajmuję miejsce dziecku pochodzenia robotniczo-chłopskiego. Faktycznie powtarzałem pierwszy rok, gdyż wtedy umierała moja matka. Zajęcia w szkole odbywały się codziennie, sześć dni w tygodniu, i trwały od rana do wieczora. Nawiasem mówiąc, moi studenci w Nowym Jorku narzekają na przemęczenie, jeśli w semestrze mają pięć przedmiotów. Kiedyś pokazałem im swój indeks, aby udowodnić, że na pierwszym roku miałem 17 przedmiotów, które kończyły się zaliczeniem lub egzaminem! Ale wracając do szkoły – urywałem się z zajęć koło godziny czwartej i łapałem pociąg do Warszawy, żeby odwiedzić mamę, która przez rok leżała w Instytucie Onkologii na Wawelskiej. Bardzo cierpiała i umarła młodo w wieku 41 lat. Ważyła wtedy 27 kilogramów. Ojciec chciał zapewnić jej najlepszą opiekę, zatrudnił dodatkowo dwie pielęgniarki. Potrzebne były pieniądze, więc na szybko zorganizował produkcję filmową w Niemczech Zachodnich, gdzie wyprodukował film Tadeusza Konwickiego „Matura”. Pod nieobecność ojca chciałem widzieć mamę codziennie, więc w nocy wracałem pociągiem do Łodzi, żeby rano pójść na uczelnię i po południu znowu przyjechać do szpitala.

Bilet w jedną stronę

Kiedy w kwietniu 1968 r. pokazałem ojcu artykuły o mnie, przyjął je ze stoickim spokojem. Powiedział tylko, że skoro tym razem zaczęto ode mnie, to pewnie jego wyrzucą za dwa tygodnie. I dokładnie tak się stało. Zdymisjonowano go ze stanowiska, a zespół rozwiązano. W tym momencie nie myśleliśmy wcale o wyjeździe z Polski, gdyż finansowo jakoś się trzymaliśmy; ja nadal publikowałem w „Kulturze”, „Odgłosach” i innych czasopismach. Młodsza siostra Elżbieta była rok przed maturą. To nie był dobry moment, by emigrować. Mama już nie żyła. Ale pewnego dnia zadzwonił do domu wiceminister kultury Zygmunt Garstecki, gdyż nasze rodziny dobrze się znały i przyjaźniły. Ojca nie było w domu, więc rozmawiał ze mną. Wiedząc, jaki był planowany temat mojej pracy magisterskiej – „Wpływ niemieckiej emigracji lat 30. na estetykę filmu amerykańskiego lat 50.” – zaproponował mi wyjazd na sześciomiesięczne stypendium do studia Paramount w Hollywood. Ojciec początkowo uważał, że jest to prowokacja, bo nie po to atakowano mnie w łódzkiej prasie, żeby potem dawać mi atrakcyjne stypendium. Ale po kilku dniach zgodził się, abym je przyjął, bo uznał, że przecież nic gorszego przydarzyć się nie może, a w Hollywood są znajomi i przyjaciele – Romek Polański i Krzyś Komeda.

Marek Hłasko i Krzysztof Komeda

Są też kuzyni, o czym dowiedziałem się po raz pierwszy w życiu. Wcześniej nie mówiło się w domu o tym, że ojciec ma rodzinę za granicą. Rodzina za granicą to była najgorsza „zbrodnia”. Więc ustaliliśmy, że pojadę na to stypendium i wezmę siostrę ze sobą – ojciec załatwił jej miesięczny wyjazd turystyczny. Program tego stypendium był bardzo ciekawy. Jego celem było poznanie od podszewki, jak funkcjonuje amerykańskie studio filmowe, i potem przekazanie tej wiedzy kolegom w Polsce. Przez pierwsze trzy miesiące miałem odbywać tygodniowe praktyki w różnych działach – elektrycznym, a następnie oświetlenia i laboratorium. Przez ostatnie trzy miesiące miałem być członkiem ekipy filmu „Dzień delfina”, nad którym pracował Roman Polański, a zatrudniony przy nim był też Wojtek Frykowski. Film ostatecznie nigdy nie powstał, co wtedy dla mnie już nie miało znaczenia.
14 lipca wylecieliśmy z siostrą z Polski do Paryża. Z lotniska odebrał nas kuzyn ojca i zaproponował krótką wycieczkę, bo mieliśmy trochę czasu. Chciałem zobaczyć Sorbonę, słynną uczelnię. Ale los okazał się przewrotny i zamiast majestatycznego gmachu moim oczom ukazały się demonstracje studentów tłumione pałami przez policjantów – zupełnie jak w marcu w Polsce.

16 lipca dotarliśmy do Los Angeles, po dwóch dniach zameldowałem się w Paramount i rozpocząłem staż. Po trzech tygodniach dostałem telefon z Polski – choć nikomu nie mówiłem, gdzie mieszkamy i jaki mamy numer telefonu. Dzwonił dyrektor Biura Paszportów MSW, pułkownik Mieczysław Glanc, który zaszantażował mnie, że właśnie ma przed sobą podanie ojca o wyjazd do Izraela, ale nie rozpatrzy go, dopóki ja i moja siostra nie zrzekniemy się obywatelstwa polskiego i nie odeślemy paszportów. Zdenerwowałem się i napisałem ostrą odpowiedź do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, aby nie łączono mojej osoby z osobą ojca, bo każdy z nas jest obywatelem i głosuje w wyborach niezależnie. Podkreśliłem, że jestem filmowcem i poetą, który tworzy w języku polskim. Odpowiedzi na piśmie nie otrzymałem, za to zadzwonił do mnie konsul z Chicago Henryk Szefs i powiedział, że nasze poglądy nikogo nie interesują, a paszporty są już unieważnione i musimy je natychmiast zwrócić. Kiedy oddaliśmy paszporty, ojcu wydano dokumenty wyjazdu. Po tygodniu jednak zwrócono nam nasze paszporty z listem podpisanym przez tego samego konsula, w którym stwierdził, że ktoś niekompetentny wprowadził nas w błąd i mamy natychmiast wracać do Polski. Ojcu odebrano dokumenty podróży w przeddzień wyjazdu, uzasadniając, że dzieci nie zrzekły się obywatelstwa. Zaczęły się potworne szykany, które ojciec jakoś przetrwał; ostatecznie wyjechał do RFN. Natomiast my, pozbawieni obywatelstwa polskiego, z dnia na dzień staliśmy się bezpaństwowcami, a jedynym dokumentem, jaki mi pozostał, było międzynarodowe prawo jazdy, taka składana książeczka harmonijka w siedmiu językach, tyko nie po angielsku. Co gorsza, przepadło także stypendium w Paramount, bo dla wytworni mój pobyt w USA stał się nielegalny.

Wyjeżdżaliśmy z Polski, mając tylko 140 dolarów – na tyle zgodzono się w Ministerstwie Finansów, choć stypendium miało trwać sześć miesięcy. Polskie władze kompletnie nie orientowały się w realiach życia na Zachodzie. A Paramount refundował mi jedynie przejazdy autobusami z domu do studia oraz wydawał kartki do stołówki na dwa posiłki dziennie. Nagle w wieku 21 lat stałem się głową rodziny, odpowiedzialnym za nieletnią siostrę, której musiałem zapewnić jakieś wykształcenie. Krótko po moim przyjeździe do Los Angeles Romek Polański wrócił do Londynu, Krzyś Komeda był zajęty, a Wojtek Frykowski pracował przy rozbiórce dekoracji, bo było to jedyne zajęcie, które nie podlegało związkom zawodowym. Poza tym w Los Angeles byli: Jurek Abratowski, Marek Nizich-Niziński, Marek Hłasko, Roman Maciejewski, akustyk Janek Chęciński, malarz Witold K. Nazywałem ich polskim satyrykonem. Żyli z dnia na dzień, racząc się alkoholem i pożyczając parę groszy jeden od drugiego. Byłem z nich najmłodszy, a w dodatku zupełnie niepijący, bowiem jestem uczulony na alkohol w każdej formie. Nawet w przypadku piwa bezalkoholowego muszę upewnić się, czy ma ono mniej niż 0,03 proc.

Górny rząd: Marek Nizich-Niziński, Zofia Korzeniowska, Sławomir Mrożek, dolny: Jerzy Korzeniowski, Ewa Krzyżewska. Los Angeles 1969

Trudny amerykański sen

W USA byli jeszcze znajomi rodziców – Bronisław Kaper i Henryk Wars. Znałem także amerykańskiego aktora Davida Opatoshu, bo w 1967 r. mój ojciec w imieniu Zespołu Realizatorów Filmowych „Kamera” podpisał umowę na koprodukcję filmu „Romans koniokrada”, który produkował Gene Gutowski. Scenariusz napisał David Opatoshu na podstawie książki swojego ojca, Józefa Opatoshu, pt. „W polskich lasach”, która była klasykiem literatury jidysz. Należałem wówczas do tej ekipy filmowej, sprawując funkcję asystenta, osoby do pomocy w rozmaitych sprawach. Niestety, wybuchła wojna sześciodniowa na Bliskim Wschodzie i Gomułka natychmiast skasował tę produkcję. A mówię o tym tak szczegółowo, aby pokazać pewne charakterystyczne zachowania pozornych przyjaciół. Gdy Gene Gutowski był w Polsce i szykował się do produkcji „Romansu koniokrada”, to często przy ojcu klepał mnie po ramieniu i mówił: „Co ty, Andrzej, robisz jeszcze w tym kraju? Przyjedź do Hollywood, to jest miejsce dla ciebie!”. Kiedy się pojawiłem w Hollywood, to diametralnie zmienił zdanie: „Natychmiast wracaj do Polski, bo tutaj cię zjedzą!”. Tak odebrałam ważną lekcję życiową: nigdy nie bierz na serio tego, co ci ludzie obiecują. Nie przeszkodziło mi to przyjaźnić się z Genem do końca jego życia.

Na szczęście przygarnęli nas kuzyni z Los Angeles, ale stypendium przepadło i trzeba było się rozejrzeć za jakąś pracą. Pierwsze kroki skierowałem do Henryka Warsa, który był człowiekiem uprzejmym, z wielką klasą, a ojca znał jeszcze z armii Andersa. Jednak Wars nie pomógł mi, twierdząc, że nie ma kontaktów, że nic teraz nie znaczy i „robi tylko muzykę do serialu o delfinkach” („Flipper”). Nie przyznał się, że był zaprzyjaźniony z Johnem Waynem, o czym dowiedziałem się po latach od samego Wayne’a. Natomiast skierował mnie do Bronisława Kapera, uznając go za osobę dobrze ustosunkowaną, bo był zdobywcą Oscara i jednym z gubernatorów Amerykańskiej Akademii Filmowej. Co ciekawe, Kaper wyjechał z Polski w latach 20., bo nie był się w stanie przebić, gdyż królem muzyki filmowej był wtedy Henryk Wars. W Stanach ich pozycje się zamieniły. Ale u Kapera też niczego nie wskórałem. Powiedział mi, abym znalazł sobie kogoś innego, kto pierwszy poda mi rękę, a wtedy on mi będzie sekundował. Bardzo się obruszyłem na te słowa – a proszę pamiętać, że miałem zaledwie 21 lat i nóż na gardle – więc odpaliłem, że jak już raz ktoś poda mi rękę, to ja sekundanta nie będę potrzebował, bo poradzę sobie sam. Na co on mi spokojnie odpowiedział, żebym nie unosił się honorem, bo w Hollywood honor nic nie daje, tylko przeszkadza. To też była dobra lekcja życia, choć i gorzka pigułka. Nie chciałbym zostać źle zrozumiany, z oboma panami łączyła mnie później bliska przyjaźń, ale takie były początki. Każdy chronił swoją działkę.

Bronisław Kaper

Tak więc mój start w Ameryce nie był łatwy, na znajomych nie mogłem liczyć. W dodatku słabo mówiłem po angielsku. Jadąc tam, wydawało mi się, że dobrze nim władam, ale kiedy włączyłem telewizor – kompletna klapa, nic nie rozumiałem. Zupełnie przeciwnie niż moja siostra, która miała fenomenalny talent do języków i po sześciu miesiącach nikt nie rozpoznawał, że nie urodziła się w Ameryce. Nie miała śladu obcego akcentu, a ja mam go do dzisiaj.

W końcu dostałem pracę w fabryce półek, której właścicielem był znajomy kuzyna ojca. Mieszkaliśmy w West Los Angeles, a fabryka znajdowała się w Montebello. Jeśli chciałbym jechać autobusami z przesiadkami, to dojazd zająłby pół nocy. Dlatego właściciel zabierał mnie po drodze, gdy sam jechał do fabryki. Kiedy chciał jechać o piątej rano, to ja także musiałem jechać o piątej. Ale gdy chciał wracać do domu w południe, to ja również wracałem w południe. Przez to miałem niewiele przepracowanych godzin, a płacono od godziny. Zorganizowałem więc sobie spanie na jednej z półek w magazynie.

Hłasko krzyczy: „klacz, klacz!”

Byłem uważany za pupilka właściciela bez konkretnego przydziału pracy. Kierownik zmiany był Irlandczykiem i nie przepadał za mną. Kiedyś podpuścił mnie, abym zreperował prasę hydrauliczną, która właśnie się popsuła. Podjąłem to wyzwanie, choć absolutnie nic nie wiedziałem o prasach hydraulicznych. Wziąłem z biura taśmę samoprzylepną, aby ponumerować części podczas wymontowywania i później wiedzieć, jak je poskładać. Pracownicy patrzyli na mnie jak na wariata. Siódma część – tryb – okazała się uszkodzona. Przypomniałem sobie, że na parkingu stała mocno już zardzewiała taka sama maszyna, więc ją rozebrałem i znalazłem brakujący tryb, który akurat był sprawny i pasował do nowej prasy. Krótko mówiąc, naprawiłem maszynę, nie mając o tym pojęcia. Parę dni później kierownik zapytał mnie, czy umiem prowadzić ciężarówkę. Użył słowa truck, więc myślałem, że chodzi o małego pick-upa. Odpowiedziałem oczywiście twierdząco, wiec on zaprowadził mnie na parking, gdzie stał szesnastokołowy tir. Zimny pot mnie oblał, ale postanawiam wsiąść i wyjechać z parkingu, nie zabierając przy tym bramy, następnie skręcić w lewo, aby uniknąć przejazdu przed oknami biura. Za rogiem była stacja benzynowa, gdzie się zatrzymałem i zadzwoniłem do Marka Hłaski, który jeździł ciężarówkami. Dzwonię, automat zjada mi monety jedna za drugą, w końcu Marek odbiera telefon i na pytanie, jak się prowadzi ciężarówkę, krzyczy: „klacz, klacz!”. Nie rozumiem, o jaką klacz mu chodzi, dopytuję się o tę kobyłę. W końcu dogadujemy się, że chodzi o sprzęgło – clutch. W ówczesnych ciężarówkach trzeba było wrzucić sprzęgło i zdjąć z biegu, puścić sprzęgło i jeszcze raz wrzucić sprzęgło, czyli wykonać double clutch. Tak się dowiedziałem, jak prowadzić ciężarówkę, którą jeździłem przez trzy miesiące – nikogo nie zabiłem, nie dostałem mandatu. Niestety właściciel sprzedał fabrykę, więc i ja straciłem pracę.

Mój kuzyn chciał, abym pracował u niego przy sprzedaży przemysłowych maszyn do szycia, ale jego żona była temu przeciwna, bo uważała, że żaden ze mnie robotnik, skoro w głowie ciągle mam filmy. Obrażony, przekroczyłem ulicę i wszedłem w pierwsze drzwi. Akurat była to hurtownia odzieży męskiej Lassar & Gross. Spotkał się ze mną pan Gross, któremu się poskarżyłem, że moi kuzyni z naprzeciwka nie chcą dać mi pracy, a ja jej bardzo potrzebuję. Zapytał, co umiem robić, a ja odpowiedziałem z zapałem, że wszystko, na co on odparł, że nie potrzebuje osoby, która umie wszystko. Wyszedłem rozczarowany, ale w domu pomyślałem, że dałem złą odpowiedź, i rano pojawiłem się tam znowu, tym razem mówiąc, że potrafię zrobić wszystko, czego oni będą potrzebować. Tym razem popatrzył na mnie z uwagą i zapytał, jaką chcę pensję. Znów popełniłem błąd, bo powiedziałem uczciwie, że potrzebuję 120 dolarów tygodniowo, żeby utrzymać siebie i młodszą siostrę, która jeszcze się uczy. On na to: „Dam ci 115”. A moja mama zawsze mówiła, że nie wolno kłamać, lecz mówić całą prawdę – to też jest głupota. Pracowałem w tej firmie półtora roku. W tym czasie przeżyłem śmierć Krzysia Komedy, a potem Sharon Tate i Wojtka Frykowskiego. To ja identyfikowałem ciała, policja często przyjeżdżała do biura i ciągle o coś mnie dopytywała.  Aż dziw, że Gross nie wyrzucił mnie wtedy z pracy.

Na właściwych torach

W owym czasie poznałem Józefa Lejtesa, jednego z najwybitniejszych reżyserów polskiego filmu międzywojennego, który stał się moim ojcem na emigracji. Sam przyjechał do Los Angeles w wieku 56 lat i uświadomił mi, że najważniejsza dla mnie powinna być nauka języka, bo jestem młody i mogę zaistnieć w Ameryce, ale muszę myśleć i zachowywać się jak Amerykanie. Zdopingował mnie, abym zapisał się do szkoły wieczorowej i nie opuszczał lekcji, choć nieraz byłem potwornie zmęczony po pracy. Zawsze był gotów przyjechać i podwieźć mnie do szkoły, ale nigdy z tego nie korzystałem, bo to byłby wstyd. W międzyczasie cały czas szukałem dojścia do przemysłu filmowego. I znów miałem szczęście, bo do Hollywood przyjechał były prorektor Łódzkiej Szkoły Filmowej, nasz ukochany Stanisław Wohl, którego zadaniem było założenie Amerykańskiego Instytutu Filmowego. Namawiał mnie, żebym koniecznie zdawał do tej szkoły. Potrzebowałem zaświadczenia z łódzkiej Filmówki o odbyciu studiów. W zamian dostałem podpisany przez pełniącego obowiązki rektora prof. Lewickiego list informujący, że Andrzej Krakowski nie figuruje w aktach tej uczelni i nigdy nie był jej studentem. Stanisław Wohl, który przecież dobrze mnie pamiętał ze studiów, dosłownie się wściekł i zadzwonił do Polski, grożąc, że jeżeli nie otrzymam zaświadczenia zgodnego ze stanem faktycznym, to on własnoręcznie poświadczy mój status. W rezultacie dostałem drugie pismo podpisane przez prof. Lewickiego, tym razem potwierdzające odbycie studiów w Łodzi.

Henryk Wars, Józef Lejtes, Andrzej Krakowski

Niestety Stanisław Wohl nie mógł osobiście dokonać otwarcia Instytutu. Musiał wcześniej wyjechać z USA, bowiem skończyła mu się ważność paszportu. Ten sam konsul, który unieważnił mój dokument, nie chciał przedłużyć paszportu profesorowi, więc Wohl wrócił do Polski, z której już nigdy nie wyjechał, bo go więcej nie wypuszczono. Otwarcia Amerykańskiego Instytutu Filmowego dokonał ostatecznie Frank Daniel, dziekan praskiej akademii filmowej z Czechosłowacji.

Tak więc dostałem się do świeżo otwartego Amerykańskiego Instytutu Filmowego – a wtedy tam studiował David Lynch, Terence Malick, Paul Schrader – i zostałem pierwszym studentem kierunku produkcja filmowa. W następnych latach dołączyli do mnie jeszcze dwaj studenci. Opiekunami naszego roku byli na zmianę: Miloš Forman, John Cassavetes i Alfred Hitchcock. Jak już dostałem się do świata filmu, to nikt nie musiał mi sekundować. Choć ładnie zachował się wtedy Polański. Któregoś razu zaprosił mnie na lunch i powiedział: „Zdejmij mi ojca z karku”. Na co ja zapytałem: „A co ci mój ojciec przeszkadza?”. Romek na to: „Twój ojciec uważa, że skoro utorował mi drogę przy »Nożu w wodzie«, to teraz ja powinienem ci pomóc i zatrudnić jako swojego asystenta, kamerdynera czy Bóg wiec co. Nie wytrzymasz ze mną i po miesiącu mnie znienawidzisz. Ja chętnie pomogę, ale we właściwy sposób. Jak będziesz gotowy zrobić swój pierwszy niezależny film, to przedstawię cię szefom wytwórni filmowych”.

I dotrzymał słowa. A jak już raz wszedłem do tej rzeki, to nurt mnie porwał i robiłem film za filmem. Do tej pory zrobiłem ich około 80. Pracowałem jako niezależny producent, ale też dla Columbia Pictures i dla 20th Century Fox. Gdy nasz wspólny znajomy w 1971 r. został rektorem Uniwersytetu Stanu Nowy Jork, zaproponował mi i Lejtesowi utworzenie na uniwersytecie szkoły filmowej na wzór Filmówki. I tak się zaczęła moja kariera akademicko-naukowa. Z dumą mogę powiedzieć, że do tej pory jedenastu moich studentów zdobyło studenckie Oscary. Dla porównania dodam, że łódzka szkoła ma jednego Oscara, więc mam się czym chwalić.

Andrzej Krakowski, Ben Gazzara, Vincent Pastore na planie "Looking for Palladin"

Natomiast moja siostra Elżbieta, która miała 17 lat, jak przyjechała do Ameryki, została partnerką Marka Nizicha-Nizińskiego, zdolnego metaloplastyka, który nie radził sobie z życiem jako człowiek, był alkoholikiem i w końcu popełnił samobójstwo. W 1973 r. siostra przeniosła się do Londynu i w ten sposób ojciec, ona i ja mieszkaliśmy w różnych krajach. Kiedy odebrano nam z siostrą paszporty, przeżyliśmy szok, ale nie było w nas rozpaczy, bo przez całe dzieciństwo byliśmy na taką sytuację przygotowywani. Rodzice często nam powtarzali, że przyjdzie taki dzień, w którym zostaniemy wyrzuceni z Polski. Od momentu unieważnienia paszportów Elżbieta nie chciała już mówić po polsku do końca swoich dni, a zmarła młodo, w wieku 53 lat. Po polsku rozmawiałem z Warsem, Kaperem, Lejtesem, ale nie z siostrą.

Bliskie spotkania z Polską

Z czasem i moim językiem stał się angielski – po angielsku pisałem scenariusze, na podstawie których powstało jak dotąd 18 filmów. Miałem żonę Amerykankę, więc w domu też nie mówiłem po polsku. Kontakt z polską mową urwał się aż do 1985 r., kiedy zadzwonił do mnie Kuba Morgenstern i powiedział, że uruchomił koprodukcję polsko-amerykańską filmu „Biały smok” i ma finansową klapę. Amerykańska strona nie wywiązuje się z umowy, więc na gwałt potrzebuje nowego koproducenta, bo jak przyjdzie NIK na kontrolę, to on trafi do więzienia. „Ratuj, Andrzeju!” – krzyczał przez telefon. Akurat miałem kontrakt na trzy filmy w CBS, więc poprosiłem, aby przysłał mi scenariusz, złożyłem go i szybko otrzymałem środki na tę koprodukcję. Polski konsul w Nowym Jorku łaskawie dał mi wizę na trzy dni. Zapytałem go, w jaki sposób mam zrobić film w trzy dni, na co odpowiedział, że najważniejsze, żeby wstawić nogę między drzwi, że jak raz dadzą mi wizę, to dadzą i następnym razem. Faktycznie tak było. Przyjechałem do Polski w 1985 r., po raz pierwszy od 1968 r. Po latach czytałem swoją teczkę w IPN i dopiero wtedy zorientowałem się, jak skrupulatnie mnie śledzono w 1985 i 1986 r., kiedy kręciliśmy ten film.

Przyjeżdżając do Polski, nie czułem żalu czy bólu. Byłem tu na prośbę Janusza „Kuby” Morgensterna, który był moim opiekunem na czwartym roku studiów, i skupiłem się na tym, że jadę z misją pomocy osobie, która się o nią zwróciła. Tak wychowali mnie rodzice. Kiedy dorastałem, pieniądz nie miał znaczenia, bo albo go nie było, albo nie było co kupić. Więc inwestowało się w relacje międzyludzkie. Mama, dziennikarka i redaktorka Polskiego Radia, była bardzo mądrą kobietą. Zawsze uczyła nas, że raz danego słowa nie można zawieść. Obiecałeś coś zrobić – musisz to wykonać. W trakcie studiów w Łodzi na każdym roku mieliśmy innego opiekuna. Na pierwszym był Jerzy Passendorfer, z którym pisaliśmy odcinki „Janosika”, potem był Stanisław Różewicz. Na trzecim roku naszym opiekunem był Andrzej Wajda, który nauczył nas, jak obchodzić się z cenzurą. Mówił: „Jak robicie film, nieważne, czy dokument, czy fabułę, pamiętajcie, że musicie zacząć go długim ujęciem ulicy ze śmietnikiem na pierwszym planie. Najlepiej, żeby był on okrągły, i musi mieć koniecznie namalowany napis »precz z…«. Końca napisu już nie będzie widać. Wtedy do tego ujęcia przyczepi się cenzura i każe ten fragment usunąć, wy oczywiście będziecie go bronić, uderzając w nuty wolności artystycznej. W ten sposób cenzor skupi się na tym śmietniku i nie zauważy, o czym tak naprawdę jest wasz film”. Wajda uczył nas, jak szmuglować w filmie ważne treści.

Kiedy więc przyjechaliśmy do Polski, to oczywiście oprócz pieniędzy przywieźliśmy sporo nowoczesnego sprzętu, który po produkcji pozostał w kraju. Na przykład do jednego z filmów przywieźliśmy dwa ciche agregaty, które okazały się „kłopotem”, bo dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych Darek Bielawski narzekał, że musiał je specjalnie ogrodzić i jeszcze postawić przy nich strażnika. Moja pierwsza polsko-amerykańska koprodukcja się udała, więc w krótkim czasie zrobiliśmy pięć następnych fabuł. Choć była to jednostronna współpraca, bo wszystko się wyśmienicie układało do momentu, gdy strona amerykańska wynajmowała polską ekipę i za nią płaciła. Kiedy my potrzebowaliśmy wsparcia finansowego od polskiego producenta – nigdy go nie otrzymaliśmy. W pewnym momencie Kuba Morgenstern chciał zrobić film na podstawie mojego scenariusza. Otrzymał od komisji kwalifikacyjnej pozytywną ocenę merytoryczną, ale z zastrzeżeniem, że nie dostanie dofinansowania z państwowego funduszu, który nie powstał po to, aby wspierać bogatych producentów z Ameryki. W rezultacie filmu nie nakręcono.

Nieodrobione lekcje z emigracji

W XX w. przez Amerykę przetoczyło się pięć fal polskiej emigracji: pierwsza z początku wieku, druga z okresu powojennego, następne po 1956 i 1968 r. oraz ostatnia – solidarnościowa. Nie ma żadnej współpracy między tymi środowiskami ani żadnego przenikania. Kiedy przyjechałem do Los Angeles w 1968 r., już był tam mój kolega z Łodzi, po wydziale operatorskim, który rok wcześniej zaczął karierę akademicką jako wykładowca. Nigdy nie wyciągnął do mnie ręki. Gdy Lejtes zadzwonił do niego w mojej sprawie, ten znalazł prędko jakąś wymówkę. A Czesi w Hollywood bardzo się wspierali. Najpierw przyjechał Miloš Forman i natychmiast ściągnął Ivana Passera, Passer – Miroslava Ondříčka, następnie dojechali Vojtěch Jasný i Ján Kadár. W ten sposób w Hollywood utworzyła się bardzo silna grupa czeska, która była zauważalna, pomagała sobie i dzięki temu wszyscy jej członkowie znaleźli swoje miejsce, choć oczywiście największą karierę zrobił Forman. Polakom takiej grupy nie udało się stworzyć, bo nigdy się wzajemnie nie wspierali. Trzeba pamiętać, że istniała wtedy żelazna kurtyna, która powodowała, że przepływ informacji był długi i cenzurowany. Wydawało nam się, że Amerykanie są potwornie naiwni, dając wszystkim od ręki kredyt zaufania. Wykorzystało to wielu Polaków przyjeżdżających do USA, którzy dodawali sobie zasług i osiągnięć do życiorysów, dlatego obawiali się każdego nowego przybysza z kraju, który mógłby ich zdemaskować. A bez współpracy niczego znaczącego nie da się osiągnąć. Zwłaszcza w filmie. Szkoda, bo Polska ma tyle powodów do dumy. Napisałem książkę o polskich Oscarach, bo nie mogłem zrozumieć, dlaczego – gdy w rzeczywistości było ich ponad 70 – Polska przyznaje się tylko do ośmiu: Romana Polańskiego, Pawła Pawlikowskiego, Andrzeja Wajdy, Jana A.P. Kaczmarka, Zbigniewa Rybczyńskiego, Allana Starskiego i Ewy Braun oraz… Leopolda Stokowskiego, choć on urodził się w Londynie, nie mówił po polsku i z czterech dziadków tylko jeden był Polakiem. Nie wiem, dlaczego w Polsce zapomina się o innych. Billy Wilder, urodzony w Suchej Beskidzkiej pod Krakowem, zdobywca siedmiu Oscarów, zawsze mnie wypytywał, czy byłem w jego Suchej i jak wygląda Hotel Royal w Krakowie, bo w nim się wychowywał. Cały czas wracał do okresu dzieciństwa w Polsce, choć potem przeniósł się do Wiednia i Berlina, gdzie pracował jako reporter gazet wiedeńskich i scenarzysta filmowy. Po dojściu Hitlera do władzy wyjechał do Ameryki, w której zrobił wielką karierę filmową. Dlaczego w Polsce nie mówi się, że zdobywca pięciu Oscarów Fred Zinnemann urodził się w Rzeszowie, a czterokrotny zdobywca Oscara operator Józef Ruttenberg – w Berdyczowie. Out of sight, out of mind, czyli „co z oczu, to z serca”. Czy tak musi być?

Kiedy parę lat temu Bartek Konopka dostał nominację do studenckiego Oscara za „Królika po berlińsku”, w jego kampanię promocyjną włączył się nawet polski konsulat. A wtedy zdobył Oscara mój nowojorski student, Piotr Kajstura z Krakowa, ale o nim nikt z Polski nawet się nie zająknął.

Hollywood zbudowali Polacy

Przecież początki świata filmu i telewizji mają swoje korzenie w kraju nad Wisłą. Zygmunt Lubin z Poznania lub Wrocławia (sam nie był pewien) wymyślił pierwszy ruchomy projektor. Pierwsze multipleksy zbudował w 1913 r. Nathan Gordon z Wilna. Samuel Goldwyn z Warszawy wyprodukował pierwszy pełnometrażowy film fabularny w Hollywood, a Louis B. Mayer z Mińska Mazowieckiego zorganizował w USA pierwsze studio filmowe. „W MGM jest więcej gwiazd niż na niebie!” – mówił. W tym roku obchodzimy setną rocznicę powstania studia braci Warner. Trzech z nich urodziło się w Krasnosielcu na Mazowszu. Amerykańską animację tworzył Max Fleischer z Krakowa. Studio Universal założył Mark Dintenfass z Tarnowa. Pierwszy system zapisu dźwięku na taśmie światłoczułej stworzył Józef Tykociński-Tykociner z Włocławka. Największym producentem w Hollywood stał się Sam Spiegel z Jarosławia. Kiedy Pola Negri przyjechała do Nowego Jorku w 1922 r., amerykańską kulturą rządziło sześć innych kobiet z Polski. Największą gwiazdą estrady była Gilda Gray, czyli Marianna Michalska z Krakowa (wg Wikipedii z Rydlewa), która zarabiała wtedy cztery miliony dolarów rocznie. Wcześniej na Broadwayu dominowała Anna Held z Warszawy (zmarła w 1918 r.). W jazzie królowała Sophie Tucker, czyli Sonia Kalisz z Tulczyna. Pierwszą damą literatury była Andzia Jezierska z Małego Płocka, w publicystyce święciła triumfy jej przyjaciółka Rose Pastor Stokes z Suwałk, a kosmetyki wprowadziła na rynek Helena Rubinstein z Krakowa. Rozwój i konsolidacja radia i telewizji były dziełem Davida Sarnoffa z Uzlan. W okresie między 1880 a 1920 r. do Stanów Zjednoczonych przyjechały 23 mln ludzi. Tyle ważnych dziedzin gospodarki i kultury powstało w Ameryce dzięki Polkom i Polakom. Dlaczego nie potrafimy mówić o nich światu i się tym chwalić? Tym bardziej że oni zawsze szczycili się polskim pochodzeniem. Tymczasem z niewiadomego powodu w kraju uważa się, że nie byli Polakami. Wszyscy urodzeni w Polsce są Polakami. Jakie mamy prawo podważać polskość ludzi, którzy sami ją podkreślali, choć w momencie ich urodzenia Polski nie było na mapie świata. Tak też się stało ze mną – 55 lat temu pozbawiono mnie obywatelstwa polskiego, uznając, że nie jestem Polakiem, ale kiedy wyjechałem z Polski, dla świata, według prawa międzynarodowego, nigdy nie przestałem nim być.

Tworzę, gdy nadchodzi niepokój ducha

Jestem człowiekiem idei, które same znajdują sobie formę – czasem w postaci rysunku, sztuki teatralnej, scenariusza, książki czy filmu. Bardzo rzadko idea znajdzie ujście w formie wiersza. A nadal piszę je po polsku. Ostatni powstał w grudniu 2022 r. i nosi tytuł „Gdy odejdę”.

Gdy odejdę

Gdy odejdę, rozdzwonią się telefony,
które nic nie powiedzą, czego już sami nie wiecie.
Stało się.
Nie ma mnie na tym świecie.
Pustka, która mnie otoczy, będzie niepomiernie większą,
niż którą po sobie pozostawię.
Nowy dzień wysuszy pamięć,
jak rosę na trawie.
Gdy odejdę, stanę się jeszcze jedną planetą
wśród trylionów we wszechświecie,
Wędrowcem po Mlecznych Drogach,
w poszukiwaniu historii i śladów rodziny.
Nie płaczcie po mnie, nie szukajcie winnych.
Cieszcie się, że już mnie nie ma, że mój czas minął.
Jeśli macie się gniewać, to na tego,
co wymyślił właśnie taką kolej rzeczy.
Wszystko musi przeminąć. Ja też.

Jak już powiedziałem, tworzę wtedy, kiedy mam powód, niepokój ducha. Mój ostatni film fabularny „Looking for Palladin” powstał właśnie z takiego niepokoju. Mianowicie kiedy przenieśliśmy się z Los Angeles pod Nowy Jork, umierała moja żona. Nowa grupa nieznanych mi wcześniej ludzi otoczyła nas życzliwością i opieką, a odnoszę wrażenie, że im za to nie podziękowałem. Drugim ważnym powodem było przeświadczenie, że moja generacja w Stanach Zjednoczonych kompletnie nie sprawdziła się w roli rodziców. Nasza młodość to okres dzieci kwiatów, era sex, drugs and rock'n'roll. Pseudoswoboda, jaką dawała pigułka antykoncepcyjna, wyzwoliła erupcję seksu bez zobowiązań. Byliśmy narcyzami, pochłoniętymi własnymi przyjemnościami. Płodziliśmy dzieci, rozwodziliśmy się i zniszczyliśmy tym samym tradycyjną strukturę amerykańskiej rodziny. A naszym dzieciom, którym połamaliśmy skrzydła i które teraz są pogubione, wiecznie na proszkach antydepresyjnych, nigdy nie powiedzieliśmy „przepraszam”. Czułem się w obowiązku wreszcie to zrobić. Za pomocą filmu.

Z wielką przyjemnością i wzruszeniem oglądałem dokument „Polański, Horowitz. Hometown”, który pokazuje, jak dwaj wielcy artyści po kilkudziesięciu latach wracają do rodzinnego Krakowa, gdzie wspominają wojenną przeszłość. Jest to film bardzo ciepły, ukazujący ich przyjaźń i szacunek do siebie nawzajem i do wspólnej, niełatwej, czasami tragicznej przeszłości czasów dzieciństwa. To przykład najlepszej inwestycji w relacje międzyludzkie i nadanie im najwyższej wartości.

Nie mam jeszcze wnuków, choć mój syn skończył już czterdziestkę, ale nie chciałbym żyć w tym świecie, w którym przyjdzie żyć moim potomkom. Bo tego świata już nie rozumiem. Trzeba znów nadać wartość relacjom międzyludzkim, o czym ciągle mówię moim studentom.

Opracowanie: Marzena Tataj, Kamil Broszko

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.