My nie chcemy ich „wygryźć”, chcemy pomóc
Z Hubertem Barańskim, znanym łódzkim aktywistą, prezesem Fundacji Normalne Miasto Fenomen, o początkach działalności i obecnym wpływie na miejską rzeczywistość Łodzi rozmawia Adam Mikołajczyk.
Adam Mikołajczyk: Jak rozpoczęła się twoja przygoda z ruchami miejskimi?
Hubert Barański: Wyszliśmy ze sławetnej już Grupy Pewnych Osób (GPO), takiego trochę partyzanckiego ruchu miejskiego w Łodzi, który postanowił realizować różnego rodzaju akcje na rzecz miasta i mieszkańców. Na przykład przekopywaliśmy w nocy trawniki tam, gdzie według władz nie dało się tego zrobić, porządkowaliśmy cmentarze, realizowaliśmy happeningi (do których często się nie przyznawaliśmy). Pewnego razu jeden z operatorów telefonii komórkowej rozdawał ulotki reklamujące nową usługę. Jak można się domyślać, wiele z nich pojawiło się w przestrzeni miejskiej. Zebraliśmy je z terenu niemal całej Łodzi i na schodach przed siedzibą firmy wykleiliśmy napis „brudasy”. Zniknął po niecałej godzinie, ale to wystarczyło, by temat znalazł się w lokalnych mediach i rozgorzała dyskusja dotycząca społecznej odpowiedzialności biznesu. Celem tych wszystkich akcji było przede wszystkim pokazanie, że pewne rzeczy są proste, że wystarczy tylko wziąć sprawy w swoje ręce – jak się coś łodzianom nie podoba, mogą to zacząć zmieniać własnymi staraniami.
AM: Sceptycy oskarżali was po prostu o chęć dokopania tamtej władzy…
HB: Prezydent Kropiwnicki, który wtedy urzędował w Łodzi, uważał, że jesteśmy młodzieżówką SLD, SLD z kolei uważało, że jesteśmy z PO, PO uważało, że jesteśmy ORMO itd. Niezależnie od tego, kto stał u władzy, posądzał tych drugich. Jednak my nie działaliśmy przeciwko konkretnej partii, a przeciwko władzy czy raczej systemowi władzy, który był zupełnie zamknięty na mieszkańców i ich potrzeby, który nie rozumiał, że prezydent to jest właściwie wynajęty przez mieszkańców człowiek do zarządzania miastem, a nie namaszczony wszechwładca. Jednak po jakimś czasie stwierdziliśmy, że to, co robimy, to jednak trochę mało, że takimi akcjami happeningowo-dorywczymi w sumie niewiele zdziałamy, bo większość ważnych problemów w mieście można rozwiązać jedynie kompleksowym, nieustępliwym działaniem, zaplanowanym na wiele lat naprzód.
AM: Jak dzisiaj nazwalibyście swoją działalność, swoją rolę?
HB: Teraz jesteśmy fundacją. Swoją rolę widzimy po części jako think tank, częściowo watchdog, lobbujemy. Mamy wizję, wiemy, co chcemy osiągnąć, ale wiemy także, że jest to proces kilkuetapowy. Na przykład wczoraj Zarząd Dróg i Transportu w Łodzi (ZDiT) ogłosił przetarg na niwelowanie krawężników poprzecznych na drogach rowerowych. My zwróciliśmy uwagę na ten problem już w 2008 r. Zrobiliśmy happening – zaczęliśmy publicznie zamurowywać krawężnik na jednej z rowerowych dróg. Aż sześć lat trwało przejście wszystkich etapów, przekonanie radnych, którzy przeznaczyli 105 tys. zł na ten cel.
ZDiT został postawiony pod murem i „jedynie” przez kolejne pięć miesięcy przypominaliśmy się, aż w końcu ogłoszono przetarg. To pokazuje, jak działamy. Nie jesteśmy nastawieni na szybki sukces – jedna konferencja, pokazanie się i po sprawie. Uczestniczymy w długotrwałym procesie.
AM: W jaki sposób stawaliście się aktorem na arenie łódzkich instytucji samorządowych?
HB: Mamy to szczęście – w porównaniu z innymi miastami – że organizacji podobnych do naszej jest w Łodzi kilka i one ze sobą współpracują. Światopoglądowo zupełnie nie jest nam po drodze, natomiast zgadzamy się co do słuszności idei partycypacji, konsensusu i tego, że musi być jawność. Przykładem jest Zintegrowana Strategia Rozwoju Miasta 2020+. Urząd jak zwykle chciał ją zrobić sam, przygotowywał się, zlecił badania, przeprowadził analizę SWOT, ale to wszystko było utajnione. Dlatego zaczęliśmy bombardować urząd „dipami” (Dostęp do Informacji Publicznej) i wyciągnęliśmy dane, zanim zostały opublikowane (urząd miał obowiązek nam je ujawnić ze względu na fakt, że analizy i badania były realizowane za publiczne pieniądze). My je momentalnie upubliczniliśmy, uważając, że każdy mieszkaniec ma prawo wiedzieć, jakie mocne i słabe strony ma miasto i jakie są w tym mieście najważniejsze plany. W końcu urząd ogłosił całą strategię, która jednak okazała się dramatem. Została skrytykowana przez organizacje pozarządowe, przez mieszkańców i media. I to był przełom. Bo okazało się, że to nie jest fanaberia jednej czy drugiej organizacji, ale spójny front przeciwko takim praktykom.
Urząd się ugiął i przeprowadził konsultacje. Przyszło na nie około 400 osób, wśród których znaleźli się ludzie z różnych instytucji, organizacji. Okazało się, że najważniejsze dla mieszkańców nie jest to, aby być otwartym miastem, jak zapisano w pierwotnej wersji strategii, ale aby nam się po prostu dobrze żyło. Bo kiedy mieszkańcom będzie się dobrze żyło, to po pewnym czasie również warunek otwartości zostanie spełniony. Po konsultacjach strategia została przewrócona do góry nogami, powstał zupełnie nowy dokument. Zdeterminował polityki sektorowe i pracę poszczególnych wydziałów. Nagle okazało się, że wiele organizacji i sił (w tym politycznych) poczuło się współautorami zapisów. A taki dokument dużo trudniej atakować. W efekcie zwycięsko wyszli z tego i mieszkańcy, i organizacje pozarządowe, i urzędnicy. Powyższych działań nie należy interpretować jako wojny, jesteśmy otwarci na współpracę. Nie atakujemy np. całego ZDiT, tylko konkretnych urzędników. Jesteśmy w stanie zdiagnozować, który urzędnik jest „hamulcowym”. Jeśli nie zmienia swojej postawy, to czasem mówimy o tym wprost. Bo jeżeli miasto ma funkcjonować dla mieszkańców, to nie może być uzależnione od jednego urzędnika, który nie rozumie, że to właśnie owi mieszkańcy decydują. Były takie przypadki, że wskazywani przez nas „hamulcowi” tracili posady. Takie zaufanie wypracowuje się latami.
AM: Jak widzisz przyszłość takich organizacji jak wasza? Wszystko wskazuje na to, że rola ruchów miejskich, takich miejskich think tanków, w kreowaniu polityki rozwoju JST będzie rosła…
HB: Organizacje pozarządowe, takie jak nasza, stają się coraz większymi ekspertami w swoich dziedzinach. Trzeba być ignorantem, żeby nie użyć tej wiedzy. Jeżeli mamy aktywnych mieszkańców, którzy chcą coś zrobić, także pro publico bono, to dlaczego mamy tego nie wykorzystać? Urzędnicy mogliby wtedy zajmować się czymś innym. Należy maksymalnie posiłkować się potencjałem mieszkańców – osób, które mogą pomóc. Buduje się wtedy kapitał wzajemnego zaufania. Wierzę w to, że idziemy w dobrym kierunku. Myślę, że jest w interesie władz, żeby grać na zaufanie mieszkańców. To jest korzystne dla wszystkich, a mieszkańcy mają wówczas swoich reprezentantów, ludzi, którzy działają w ich interesie. Wiążę dużą nadzieję z nowymi ruchami społecznymi. Naszą ambicją nie jest działanie wbrew urzędowi. Zwracamy uwagę, pokazujemy, jakie są dobre wzorce. Staramy się nie krytykować, a pokazać, jak zrobić coś lepiej, dawać wskazówki. Jeżeli krytyka – to konstruktywna.
AM: Czy bierzesz pod uwagę, że będziesz kiedyś „po drugiej stronie barykady”?
HB: Osobiście uważam, że porażką miasta jest doprowadzenie do sytuacji, w której aktywni obywatele, przedstawiciele trzeciego sektora, decydują się na start w wyborach samorządowych, bo nie widzą ze strony władzy chęci ani możliwości współpracy. Wydaje mi się, że większość osób w pozarządówkach raczej nie ma ambicji politycznych. To nie jest chęć sprawowania władzy, ale chęć zmienienia rzeczywistości. Ludzie w takich organizacjach chcą wpłynąć na poprawę sytuacji w mieście. Natomiast politycy – mam wrażenie – to osoby, które przede wszystkim chcą decydować, rządzić. Porażką miasta jest, kiedy ta pierwsza grupa ludzi nie jest w stanie przeforsować swojego pomysłu i decyduje się stanąć w szranki z tą drugą grupą. Oczywiście nigdy nie mówi się „nigdy”, dlatego nie wykluczam takiej możliwości, że kiedyś będziemy po tamtej stronie. Ale na razie nie jesteśmy przyparci do muru, nie ma takiej konieczności. Udaje się nam realizować swoje zamierzenia z tego miejsca, w którym obecnie się znajdujemy. Gorąco kibicuję tym osobom z pozarządówek, które zdecydowały się kandydować do samorządów, ale nie sądzę, żeby tym razem się im udało. Obawiam się też, że jeśli ktoś raz wystartuje w wyborach, to już na zawsze będzie miał przypiętą łatkę i da przeciwnikom argument, że chodzi mu o dojście do władzy. Mam nadzieję, że z biegiem lat to się zmieni. Chociażby dlatego, że mieszkańcy będą czuli, że osoby rządzące są ideowcami, i obdarzą je większym zaufaniem. Musimy oswajać się jedni z drugimi, pokazywać, że gramy do jednej bramki. Dużym szacunkiem obdarzamy urzędników i radnych, którzy są w stanie przyznać, że się na czymś nie znają. Coraz częściej zgłaszają się do nas przedstawiciele różnych opcji politycznych, bo chcą się czegoś dowiedzieć. To jest właśnie ten ideał, który nam przyświeca – pokazać, że my nie chcemy ich „wygryźć”, a pomóc. Że nie chcemy działać przeciwko nim, a wspólnie. Żeby mieszkańcy i eksperci także mogli wyrazić swoją opinię, a jedynym źródłem wiedzy nie byli urzędnicy. To się coraz częściej zdarza. Ponieśliśmy kilka porażek, ale ja cieszę się z sukcesów.