Mamy dziś kryzys polityki, ale nie z powodu pandemii
- Pandemia jeszcze lepiej uwidoczniła wewnętrzne sprzeczności w społeczeństwie. Nasilający się wraz z globalizacją darwinizm społeczny kłóci się z potrzebą bezpieczeństwa, silniej zaznaczającą się wśród starszych generacji.
- Krytycy współczesnego kapitalizmu po dekadzie przerwy dostają kolejny argument dotyczący jego niewydolności.
- Fakt formalnego ograniczenia jurysdykcji instytucji publicznych nad jakąś sferą życia społecznego nie powoduje, że znikają automatycznie stosunki hierarchii, a wszyscy obecni w tej sferze stają się wolni, równi i przeniknięci braterstwem.
- W skali globalnej tych, co przegrali na skutek pandemii, będzie więcej niż zwycięzców. Można się obawiać, że popularna od lat 90. kategoria państwa upadłego znajdzie zastosowanie do kolejnych państw, nawet w naszym sąsiedztwie.
- Kiedyś spoglądaliśmy na świat poprzez losy narodu lub grupy społecznej, teraz – przez pryzmat jednostki. A odkąd państwa sąsiadujące z nami od wschodu i południa stały się częścią świata zachodniego bądź zgłosiły takie aspiracje, w większości z nich nastąpiła zapaść demograficzna na niewyobrażalną skalę.
- Mamy w Polsce spór liberalno-konserwatywny pomiędzy – dokonując skrótu myślowego –mieszczaństwem, opowiadającym się za rynkiem, otwartością i wzrostem porządku transnarodowego, a prowincją, w której interesy i system wartości te przemiany uderzają. To konflikt żywcem wzięty z XIX-wiecznej Ameryki Łacińskiej, a zarazem naturalny w dobie globalizacji.
Z prof. Rafałem Chwedorukiem rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Czy duch epidemii zawładnął społeczeństwem i polityką?
Rafał Chwedoruk: Przyznam, że nie jestem skory do analizowania rzeczywistości poprzez metafizykę. Natomiast możemy rozważać, na ile stan epidemii stał się swoistą normą, a na ile różne grupy w poszczególnych społeczeństwach na świecie nie chcą wciąż przyjąć do wiadomości istnienia tego zjawiska. Pandemia pokazuje, jak bardzo zmieniły się współczesne społeczeństwa, jak mocno zindywidualizowały się młodsze i średnie generacje, w zauważalnym stopniu przepełnione egoizmem i narcyzmem. Kto dla własnej wygody czy korzyści wychodzi z domu bez maski lub w czasie izolacji urządza nielegalną zabawę, stwarza zagrożenie nie tylko dla siebie, ale dla ogółu społeczeństwa.
Pandemia jeszcze lepiej uwidoczniła wewnętrzne sprzeczności w społeczeństwie. Nasilający się wraz z globalizacją darwinizm społeczny kłóci się z potrzebą bezpieczeństwa, silniej zaznaczającą się wśród starszych generacji. Krytycy współczesnego kapitalizmu po dekadzie przerwy dostają kolejny argument dotyczący jego niewydolności. Idealnie pasuje tutaj żart o systemie komunistycznym, że świetnie rozwiązuje problemy, które sam uprzednio stworzył. Globalizacja i ekspansja rynku osłabiły instytucje będące w stanie realnie walczyć ze światową pandemią. Mamy do czynienia z kolejnym, po kryzysie finansowym sprzed ponad dekady, zjawiskiem, które pokazuje nam, że możemy zrobić krok w tył – przywracając, co się da, z dawnego świata, który w latach 1945–1980 stopniowo utrwalał dobrobyt i społeczną stabilność – albo wykonamy ucieczkę do przodu i zaczniemy tworzyć takie instytucje, które będą zdolne do oddziaływania w ponadnarodowej skali.
KB: Yuval Noah Harari uważa, że na przestrzeni historii zmienia się postrzeganie pandemii. Do tej pory były one traktowane jako klęska żywiołowa i klęska ludzkości. Teraz, dzięki naszym zdolnościom naukowym, pandemie stały się katastrofą dla polityków i polityki.
RCh: W niewielkim stopniu zgadzam się z tym poglądem – mamy faktycznie kryzys polityki, ale nie z powodu pandemii. W świecie zachodnim od lat 70., a u nas od przełomu lat 80. i 90. pod płaszczykiem technokratyzmu i uwolnienia rynku od ingerencji polityków w istocie demontowaliśmy wszelkie instytucje związane z polityką, w tym partie polityczne. W Polsce nakładają się na to kontekst historyczny i nasza nieufność do wszystkiego, co partyjne, polityczne i państwowe, ukształtowana na przestrzeni setek lat. Pandemia pokazuje coś dokładnie odwrotnego. Najlepiej radzą sobie z nią takie państwa, jak Chiny, Wietnam czy Izrael, które nie zdemontowały wszystkiego, co się da, w dobie żywiołowej globalizacji lat 90. I widzimy teraz, jak Izrael poradził sobie ze szczepieniami, a funkcjonuje przecież w stanie permanentnego zagrożenia dla państwowości, jest zmilitaryzowany, ale zarazem wręcz ultrademokratyczny, jeśli chodzi o stosunki wewnętrzne. Pandemia pokazuje – czy nam się to podoba, czy nie – że jedynie instytucje publiczne są w stanie skutecznie jej przeciwdziałać. Tymczasem największe koncerny farmaceutyczne są de facto wyjęte spod demokratycznej kontroli. Mogą wiele obiecać, a potem, mimo podpisanych umów, nie wywiązywać się ze zobowiązań. Jeśli ktokolwiek z nas złamałby jakąkolwiek umowę, szybko spotkałby się z komornikiem. Wielkie międzynarodowe koncerny farmaceutyczne są w takiej sytuacji bezkarne. Instytucje publiczne i partie polityczne okazują się być jedynymi podmiotami na posterunku. Polski przykład sprzed kilku lat – niefortunna prywatyzacja stołecznej Polfy – powinien być sygnałem ostrzegawczym: warto mieć silny sektor publiczny w gospodarce.
KB: Czy zatem pandemia, tak czy inaczej, sprzyja rządzącym, w sensie utrwalenia poparcia politycznego?
RCh: Trudno w tym momencie oceniać walkę polskich władz z pandemią, bo tak naprawdę dopiero post factum będziemy mądrzejsi o kompleksowe dane statystyczne dotyczące zdrowotności społeczeństwa, a także sondaże poparcia partii politycznych, które realnie pokażą ocenę polityki władz dokonaną przez obywateli. Obecnie wydaje się, że rządzącym większe problemy niż pandemia sprawiła kwestia przerywania ciąży i tzw. piątka dla zwierząt. Większość obywateli, którzy głosowali na PiS lub którzy byli niezdeklarowani politycznie, przyjmuje aprobująco lub z życzliwą neutralnością działania rządu podejmowane w walce z pandemią. Nasze podziały poparcia wobec partii utrwaliły się w ostatnich latach i nawet pandemia nie jest w stanie tego zmienić. Natomiast niewątpliwie na rzecz rządzących działa uwydatniona przez pandemię potrzeba restytucji pewnych instytucji państwowych w dzisiejszym zglobalizowanym świecie, które są gwarantem ciągłości działania państwa, szczególnie w okresie zagrożenia. Oczywiście nie ma możliwości utorowania drogi do autarkii – nawet Chiny i Rosja nie mogłyby sobie na to pozwolić. W skali globalnej tych, co przegrali na skutek pandemii, będzie więcej niż zwycięzców. Pandemia z pewnością obnaży jeszcze różne niesprawiedliwości naszego świata, pogłębi zadłużenie państw i obywateli. Można się obawiać, że popularna od lat 90. kategoria państwa upadłego znajdzie zastosowanie do kolejnych państw, nawet w naszym sąsiedztwie.
KB: Czy mógłby pan rozwinąć tę myśl?
RCh: Nasze patrzenie na świat po roku 1989, w ślad za zachodnimi trendami, stało się bardziej partykularne, a złożyły się na to przemiany gospodarcze i cywilizacyjne. Kiedyś spoglądaliśmy na świat poprzez losy narodu lub grupy społecznej, teraz – przez pryzmat jednostki, na dodatek w społeczeństwie konsumpcyjnym patrzymy na wszystko w perspektywie krótkoterminowej. A jeśli spojrzymy na demografię, to zobaczymy przerażający obraz. Odkąd państwa sąsiadujące z nami od wschodu i południa stały się częścią świata zachodniego bądź zgłosiły takie aspiracje, w większości z nich nastąpiła zapaść demograficzna na niewyobrażalną skalę. Mam na myśli m.in. Bułgarię, Rumunię, Litwę i Ukrainę, w przypadku której dochodzą jeszcze kwestie spójności terytorialnej i rozbieżności w świadomości historycznej w różnych częściach kraju, konflikty wokół języka, kryzys gospodarczy i gigantyczna emigracja za chlebem do Rosji i Polski. Gdyby globalne zjawiska kryzysowe miały się pogłębiać, sytuacja na Ukrainie może rozwinąć się niepokojąco, choćby ze względu na drenaż siły roboczej w wieku produkcyjnym. Dlatego nie możemy patrzeć na naszą część Europy zupełnie spokojnie. Nie mam na myśli oczywiście perspektywy wybuchu wojny o ponadlokalnym charakterze, ale zjawiska kryzysowe, a one nie służą nikomu, nie tylko tym, których bezpośrednio dotykają.
KB: Funkcjonuje takie potoczne przekonanie, że politycy kłamią. Odwracając tę tezę, chciałem zapytać, czy powinniśmy oczekiwać od polityków prawdy i się jej domagać.
RCh: To temat niezwykle szeroki. Może już zapomnieliśmy, że zakończenie II wojny światowej było niegdyś postrzegane jako triumf oświecenia nad antyoświeceniem. Zwycięskie państwa zachodnie zawarły sojusz ze Związkiem Radzieckim, z którym łączyło je dziedzictwo epoki oświecenia. Prawica angielska i amerykańska wywodziła się z epoki rewolucji mieszczańskich. Faszyzm odrzucał dziedzictwo wieku świateł, rozum, liberalizm itp. Powojenny wyścig pomiędzy Wschodem i Zachodem stanowił swoiste oświeceniowe derby. Obie strony chciały przedstawić się jako bardziej postępowe. Jednak w latach 70. ta wiara zaczęła chwiać się na Zachodzie z powodu szoków naftowych, co miało odzwierciedlenie w przemianach w świecie nauki i kultury. Pojawił się postmodernizm, kwestionujący oświeceniowe roszczenia do poznania prawdy, wedle którego naukowcy nie mają monopolu na prawdę. Wszystko jest konstruktem człowieka, zaś prawda w nauce to konstrukt grupy badaczy, a nie prawda obiektywna. Kiedy Polska przystępowała do zachodniego świata w 1989 r., wydawało nam się, że wchodzi do krainy bogactwa materialnego, stabilności społecznej, spełnionego oświecenia, w przeciwieństwie do realiów bloku radzieckiego. W istocie nasz obraz Zachodu został ukształtowany w epigońskich latach jego rozkwitu. Weszliśmy jak spóźniony gość do budynku, w którym już trwa generalny remont. Na to nałożyła się pełna komercjalizacja nauki, czego konsekwencje będziemy odczuwać w Polsce jeszcze przez długi czas. Najlepszym jej symbolem są reklamy, w których aktorzy ubrani w kitle lekarskie zachwalają nam proszki na wszystko, przemawiając z pozycji rzekomego naukowca. Weszliśmy w model społeczeństwa indywidualnego sukcesu, który pięknie się prezentuje jedynie na kartach książek. Większość z nas identyfikuje ten model rozwojowy z imperatywem nieograniczonego indywidualnego bogacenia się. W jaki sposób mamy dążyć do indywidualnego sukcesu i jednocześnie być prawdomówni? Czy miliony CV każdego dnia spływające na biurka pracodawców są zbiorem prawdy i tylko prawdy? Czy CV to autoreklama, czy rejestr rzeczywistych osiągnięć? Ci, którzy nie noszą teraz masek, w istocie nie wierzą nauce, a powołują się na autorytety rodem z Facebooka. Jednak kiedy zaczynają chorować, są zdani na umiejętności tych, których wykształciły z reguły publiczne systemy edukacyjne. Jeśli chcemy sobie poradzić z kryzysem jako państwo i Unia Europejska, to musimy korzystać ze zdobyczy świata nauki. Zdarzają się politycy, również w Polsce, którzy traktują wykształcenie jedynie w kategoriach utylitarnych – człowiek zdobywa wykształcenie, żeby więcej zarabiać – ale z takim podejściem daleko nie zajedziemy.
A w polityce prawda zawsze była towarem deficytowym. Walka o władzę zdejmowała różnego rodzaju ograniczenia z jej uczestników i nie jesteśmy w stanie temu przeciwdziałać, możemy tylko to ograniczać, oczekiwać elementarnej prawdomówności, unikać hipokryzji. Amerykański wzorzec polityki, wyrastający z doby oświecenia, a oparty na cnocie, jest w istocie spektaklem teatralnym. Każdy amerykański polityk jako prezydent może podjąć decyzję, by zbombardować dowolny kraj na świecie, powodując śmierć setek czy nawet tysięcy ludzi, i nie odpowie za to, bo USA nie uznają jurysdykcji np. Międzynarodowego Trybunału Karnego. Ale nie daj Bóg, żeby skłamał w drobnej, prywatnej sprawie. Wystarczy wspomnieć Billa Clintona, który mógł stracić urząd prezydenta z powodu oszczędnego gospodarowania prawdą w wypowiedziach na temat życia osobistego. Inaczej zgoła rzecz się miała z François Mitterrandem, który przez wiele lat prowadził podwójne życie i nie miał z tego powodu żadnych kłopotów, a wszyscy dowiedzieli się o tym dopiero po jego śmierci. Oczywiście należałoby poddawać weryfikacji polityków, zwłaszcza jeżeli chodzi o prawdę dotyczącą życia zbiorowego czy funkcjonowania państwa, ale cudów się nie spodziewajmy. Wątpię, aby nordycki model demokracji oparty na dużym zaangażowaniu obywateli w sprawy publiczne i daleko posuniętej jawności przyjął się w innych, bardziej rynkowych i konsumpcyjnych społeczeństwach. Nie wyobrażam sobie, aby przeciętny Polak zamiast przeglądać media społecznościowe w smartfonie czy oglądać telenowele, częściej niż dotąd weryfikował dane statystyczne albo studiował programy partii politycznych. Ale im więcej obywateli będzie tak czynić, tym lepiej.
KB: Czy kontrola społeczna polityki poprzez media – a może realizowana przez jakieś inne ośrodki – powinna odgrywać dziś kluczową rolę?
RCh: Kontrolę powinni sprawować obywatele. A co do mediów… Dawne regulacje rynku mediów dziś są raczej parawanem aniżeli realnym regulatorem tego, co się dzieje. Większość mediów musi być i będzie stronnicza. Gdyby były obiektywne do bólu, tak jak powinien być naukowiec na wykładzie, to prawie nikt nie chciałby ich czytać i oglądać. Remedium na tę sytuację jest pluralizm, czyli możliwość konfrontacji opinii z różnych mediów: prywatnych i państwowych, krajowych i zagranicznych, internetowych i tradycyjnych. Wielkie koncerny internetowe faktycznie cenzurują informacje, choć nie mają do tego żadnej demokratycznej legitymacji. Fora internetowe stały się współczesnym Hyde Parkiem, sejmem i placem Defilad jednocześnie. To obrazuje skalę problemu – dziś zagrożenie cenzurą jest dużo poważniejsze. Kiedyś istniała oficjalna instytucja cenzorska z siedzibą i ustalonym sposobem działania, w związku z czym wiadomo było, jak z nią walczyć czy obchodzić jej zakazy. Dzisiaj cenzura jest dużo bardziej zawoalowana, posługuje się bardziej wyrafinowanymi instrumentami i ma możliwość oddziaływania ponadnarodowego. Dopiero próba ocenzurowania prezydenta USA Donalda Trumpa na samym końcu jego prezydentury zwróciła uwagę wszystkich na problem. Podobnie rzecz się ma z organizacjami pozarządowymi, które oddziałują na życie społeczne, wykonując pracę tam, gdzie nie sięga żywioł rynkowy ani państwowy. Natomiast same stają się w niektórych przypadkach instrumentem polityki, gdyż finansowane są poprzez granty z instytucji państwowych czy od wielkich koncernów. Nic nie jest doskonałe, a szczególnie demokracja, która jest zjawiskiem złożonym, stale ewoluującym. Choć wszelkie rankingi demokracji traktujmy raczej jako przyczynek do dyskusji, a nie obiektywny pomiar jej faktycznego stanu.
KB: Czy zatem receptą na zrozumienie dzisiejszego świata jest politologia? Objaśnianie społeczeństwu, co jest polityczne, a co nie jest, wydaje się mieć dziś kluczowe znaczenie.
RCh: Niestety, we współczesnym świecie „odpolitycznione” oznacza często „oddemokratyzowane”. Fakt formalnego ograniczenia jurysdykcji instytucji publicznych nad jakąś sferą życia społecznego nie powoduje, że znikają automatycznie stosunki hierarchii, a wszyscy obecni w tej sferze stają się wolni, równi i przeniknięci braterstwem. Przeciwnie – bardzo często pojawiają się tam stosunki przemocy i nierówności, co doskonale pokazuje rynek pracy w USA, który nie podlega takim regulacjom, jak rynki pracy w większości krajów Europy. Odpolitycznienie często nie jest odpolitycznieniem realnym, ale przekazaniem faktycznej kontroli podmiotom na pozór niepolitycznym.
Politologia należała do nauk społecznych i humanistycznych, przenikając się w niektórych obszarach np. z socjologią, naukami prawnymi, historią, ekonomią czy psychologią społeczną. Czas globalizacji to czas partykularyzacji. Każdy chce mieć jak najwięcej dla siebie. Stąd w nauce obserwujemy dążenie do tworzenia nowych dyscyplin naukowych z wąskim obszarem zainteresowań. Wątpię, żeby był to właściwy kierunek, odpowiadający wyzwaniom współczesnego świata. Tym bardziej że zabiegając o uznanie w świecie nauki, o granty na badania, musimy wykazać się właśnie interdyscyplinarnością, czyli umiejętnością sięgnięcia po metody i doświadczenia z innych dyscyplin lub współpracą z naukowcami o innej genealogii. Wielokrotnie słyszałem, jak absolwenci mojego wydziału z dawnych lat w pracy zawodowej szczególnie doceniali umiejętność spojrzenia na problem z różnych perspektyw, którą to nabyli właśnie podczas studiów. We współczesnej polityce i demokracji na pewne problemy możemy patrzeć z perspektywy danej partii, danego kraju, ale również szerzej – z perspektywy rachunku ekonomicznego, utrzymania równowagi społecznej, porządku prawnego.
Sama pandemia wymusza koordynację działań państwa, samorządu i podmiotów prywatnych. Będzie oddziaływała na nauki społeczne i humanistyczne. Oby przywróciła bardziej holistyczne spojrzenie i długoterminową perspektywę analizy. Mam nadzieję, że ułuda antypolityczności odejdzie do lamusa. Rosnąca frekwencja wyborcza w Polsce pokazuje, że im więcej demokracji, tym więcej polityki, bo demokracja to nie tylko państwo i wybory prezydenckie, parlamentarne czy samorządowe, ale także praktyka życia codziennego. Polityka, choć nieraz kryjąca się pod innymi nazwami, jest w istocie obecna wszędzie. Kiedyś pojawiło się w Polsce hasło wyborcze: „Nie róbmy polityki – budujmy mosty”. Otóż właśnie budowanie mostów to polityka, bo można budować most albo np. spłacić część zadłużenia samorządu. A dokonanie wyboru to polityka. Im więcej polityki w życiu codziennym, tym lepiej dla politologii. Społeczeństwa przestaną ulegać złudzeniom chwili, którym ludzkość ulegała w latach 90. XX w., kiedy wydawało się, że pochód niczym zagrożonej globalizacji jest nieuchronny, a wielkie problemy, jak terroryzm, zarazy, kryzysy gospodarcze, bezrobocie czy wojny, będą powoli zanikać. Czas pokazał, że jest dokładnie odwrotnie. A skoro powraca historia z wielkimi problemami, to będzie im towarzyszyć również polityka.
KB: A jak w perspektywie tych nadchodzących wyzwań wygląda nasze krajowe polityczne podwórko?
RCh: Cóż, mamy spór liberalno-konserwatywny pomiędzy – dokonując skrótu myślowego –mieszczaństwem, opowiadającym się za rynkiem, otwartością i wzrostem porządku transnarodowego, a prowincją, w której interesy i system wartości te przemiany uderzają. To konflikt żywcem wzięty z XIX-wiecznej Ameryki Łacińskiej, a zarazem naturalny w dobie globalizacji. Obserwujemy to zresztą również w innych państwach. Katastrofa francuskiej lewicy i spór pomiędzy ugrupowaniem prezydenta Macrona a ultrakonserwatywnym ruchem Marine Le Pen jest dobrym tego przykładem. Dychotomizację polityki pokazuje z kolei rozrost partii zielonych, które odchodzą od swoich lewicowych korzeni i są choćby w stanie rządzić lokalnie z chadekami w Niemczech. Podobne zjawiska dychotomizacji obserwujemy np. na Węgrzech, w Rumunii, a także w niektórych republikach byłej Jugosławii. Taki dualizm systemów partyjnych w dłuższej perspektywie będzie dysfunkcjonalny, bo coraz więcej grup społecznych nie odnajdzie swojej reprezentacji. Natomiast zasadnicze zmiany w dotychczasowych podziałach przynieść może dopiero zmiana pokoleniowa, nadejście generacji, dla których zglobalizowany świat czy wejście Polski do UE nie będzie spełnieniem oczekiwań pokoleń, tylko codziennością. Coś podobnego zdarzyło się już w Polsce w 1956 r., kiedy bunt dotyczył ograniczenia represyjności systemu, ale nie kwestionował jego podstaw. Dopiero następne pokolenie, które żyło w miastach, pracowało w fabrykach, mieszkało w nowych blokach, miało już większe aspiracje i wyraziło je w protestach roku 1980. Obecny podział podlegnie szybkiej erozji dopiero wtedy, kiedy większość czynnie głosujących będą stanowiły pokolenia urodzone i w pełni ukształtowane po roku 1989.
KB: Jaka jest rola i perspektywa dla lewicy w kraju i na świecie?
RCh: Lewica przeżywa globalny kryzys. Pomijam oczywiście casus Komunistycznej Partii Chin i podobnych ugrupowań, gdyż one de facto są partiami hegemonicznymi w systemach pozbawionych wyborczej rywalizacji międzypartyjnej. Globalizacja podważyła znaczenie lewicy dlatego, że z jednej strony realizowała kulturowy wymiar lewicowości, taki jak internacjonalizm, otwartość na inne kultury, indywidualne swobody, a także sekularyzację i laicyzację społeczeństw. Z drugiej zaś strony egalitarny wymiar lewicowości był przed globalizacją realizowany przez instytucje publiczne. Progresywny system podatkowy, redystrybucja, duży udział państwa w gospodarce, silny wpływ związków zawodowych, pozarynkowa regulacja systemu płac stanowiły fundamentalny czynnik powojennego dobrobytu. Cały ten model został zaatakowany przez siły prorynkowe już w latach 70. Mało kto pamięta, że kiedy Europa integrowała się w czasach EWG, to olbrzymia część głosów sceptycznych pochodziła od lewicy. Argumentowano, że integracja – jako intryga liberałów, chadeków i wielkiego kapitału – będzie sposobem na uniknięcie płacenia podatków, bez których niemożliwe stanie się poprawienie dobrostanu całego społeczeństwa, zatrzymanie komunizmu i pilnowanie, by faszyzm nie wrócił. Obecnie wyniki wyborcze partii socjaldemokratycznych w wielu państwach Europy Zachodniej są na historycznych minimach. Lepiej sytuacja wygląda w Ameryce Łacińskiej, gdzie lewicowość ma bardziej tradycyjne oblicze. Polska lewica na tym tle i tak nie wygląda najgorzej. Przeżyła wielki kryzys, nie ma wielkich perspektyw rozwojowych, ale zapewniła sobie istnienie. Opozycyjni wyborcy wahają się pomiędzy partiami liberalnymi a lewicowymi, a nie pomiędzy lewicą a PiS-em. Wielkomiejscy antyklerykałowie głoszą hasła otwartości, ale nie są gotowi akceptować większej progresji podatkowej w imię wspólnotowości, często z powodu własnego interesu ekonomicznego albo interesu swoich rodziców. A to właśnie przede wszystkim na wspólnotowości ideały lewicowe się opierały. Z drugiej strony mieszkańcy średniego pokolenia z mniejszych ośrodków, którzy kiedyś głosowali na SLD – i do dziś wielu z nich tak czyni – nie są zainteresowani np. emancypacją mniejszości obyczajowych. Za to obchodzą ich sposoby przeciwdziałania depopulacji czy dojazd kolei do swojego miasta. Nie ma wobec tego prostej recepty na poprawę sytuacji polskiej lewicy. Jest na trzecim miejscu podium, tuż za dwoma głównymi graczami. Poprawić swoją pozycję może jedynie w sytuacji załamania gospodarczego, musi jednak dotrwać do tego czasu ze strukturami partyjnymi w terenie oraz reprezentacją parlamentarną i samorządową.
Rafał Chwedoruk (ur. 1969 r.) – politolog, dr hab., profesor Uniwersytetu Warszawskiego, autor m.in. czterech książek (ostatnia: „Polityka historyczna”, Warszawa 2018).