Lepiej sobie radzę, gdy jest trudniej
O kierowaniu się intuicją, byciu operatorem filmowym, rolnikiem, wójtem, deweloperem i właścicielem sieci hoteli, oraz o tym, czego uczy nas przyroda i czy tę wiedzę można stosować w biznesie, z Władysławem Grochowskim rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Kiedy we wcześniejszych wywiadach opowiadał pan o swoim podejściu do biznesu, pojawiały się takie pojęcia, jak chaos, emocje czy intuicja. Korporacyjni liderzy, przyzwyczajeni do decydującej roli tabelek w Excelu, muszą po takiej lekturze doznawać dysonansu poznawczego.
Władysław Grochowski: Gdy kiedyś próbowałem sobie odpowiedzieć na pytanie, jaka jest moja koncepcja prowadzenia biznesu, to nawet się trochę własnych wniosków wstydziłem. Moje myślenie zmieniło się po przeczytaniu książki „Emo Sapiens. Harmonia emocji i rozumu” Rafała Ohme. Okazało się, że opierając się na intuicji, można dokonać prawidłowego wyboru, zaś podejście analityczne nieraz prowadzi na manowce. Poza tym, gdyby intuicja była tak zawodna, chyba firma nie byłaby w tym miejscu, w którym jest obecnie. Lubię wkraczać w nowe obszary, gdzie jestem nowicjuszem; lubię poznawać nowe zagadnienia, ale później realizować je po swojemu. Oczywiście jest możliwe, że popełnię jakiś błąd, kierując się emocjami, lecz jestem w takim miejscu i w takim momencie życia, że się tym nie przejmuję.
KB: Pana życie mogło wyglądać inaczej. Po liceum poszedł pan na studia w łódzkiej filmówce, więc był plan, by związać się z dziesiątą muzą.
WG: Właściwie nie było żadnego planu. Nawet filmów specjalnie nie oglądałem, nie miałem o nich pojęcia. Kiedyś jedna z nauczycielek zasugerowała, że mógłbym studiować w łódzkiej filmówce, lecz nie mam na to szans, bo wyjątkowo trudno się na tę uczelnię dostać. I to mnie zmobilizowało, a w osiągnięciu celu pomogła mi fotografia. Robiłem niezłe zdjęcia – zarabiałem dzięki temu dobre pieniądze od początku szkoły średniej – i pamiętam, że moja teczka podczas egzaminu wstępnego wywołała spory entuzjazm wśród profesorów. Później, podczas studiów, robiłem z kolegami wiele filmów, jednak strasznie mnie nudził rygor związany z produkcją. Po niecałym roku miałem dość studiów, ale jakoś udało się je ukończyć, chociaż dyplomu nigdy nie zrobiłem. Natomiast, pomijając procedury i ówczesną biurokrację, tworzenie filmów bardzo mi się podobało. Tylko że chciałem być zupełnie niezależny. Jeden z moich kolegów miał teściów spod Grójca, którzy byli właścicielami sadów, a swoje plony, czyli jabłka, wozili na wybrzeże. Wymyśliłem, że zrobię podobnie – założę ogrodnictwo i w ten sposób zdobędę pieniądze na tworzenie filmów, a jednocześnie zapewnię sobie całkowitą niezależność. Ale tak mi się to ogrodnictwo spodobało, że film zupełnie mi przeszedł. W międzyczasie zaprosił mnie do Ameryki słynny polski operator pracujący w Hollywood – Adam Holender. Może gdybym był wtedy odważny, to pojechałbym do niego i inaczej potoczyłoby się moje życie. Jednak bałem się skoczyć na głęboką wodę; uważałem, że ja – chłopak ze wsi, nieznający języka – nie mam czego szukać w fabryce snów. Inna sprawa, że taka, a nie inna decyzja wyszła mi pewnie na zdrowie, bo gdy byłem w szkole i zajmowałem się filmami, piłem dużo wódki i lubiłem imprezy. Wyjazd na wieś i odizolowanie się od świata były okazją do przemyśleń i w rezultacie odstawienia alkoholu. Od wielu lat nie piję, jedynie symboliczną lampkę szampana podczas uroczystości.
KB: Ogrodnictwem zajmował się pan jeszcze przed transformacją. A jakie zmiany w pana życiu przyniósł początek lat 90.?
WG: Pewnego dnia przyszedł do mnie ksiądz proboszcz i namówił mnie, żebym startował na radnego. Powiedział, że polityka będzie schodziła z samej góry pod strzechy. Nigdy wcześniej nie angażowałem się w politykę, nie byłem nią zainteresowany. Ale zebrałem podpisy i zostałem wójtem. Działałem w samorządzie siedem lat, a w międzyczasie założyłem z innymi rolnikami spółkę i na fali optymizmu rozwijaliśmy działalność. Kiedy weszła w życie ustawa antykorupcyjna, która uniemożliwiała łączenie działalności gospodarczej z funkcjami w samorządzie, zrezygnowałem z funkcji wójta.
KB: Ale trochę pan podziałał jako samorządowiec.
WG: Oczywiście. Dwa razy przed końcem kadencji byłem odwoływany. Postawiono mi kilka zarzutów prokuratorskich o nietrzymanie dyscypliny budżetowej. A gmina była w krajowej czołówce pod względem inwestycji. Zastosowałem prosty podział środków: 10 proc. budżetu przeznaczane było na administrację, a 90 proc. – na inwestycje. Z nikim nie wchodziłem w układy; wszyscy, którzy próbowali zatrudnić u mnie swoją żonę, syna, córkę, odchodzili z kwitkiem. To wywoływało niezadowolenie. W sumie próbowano mnie odwołać kilkakrotnie. Raz wzięli mnie w obronę moi sołtysi, co dało mi wiele satysfakcji. Zebrali tysiące podpisów, chcieli gminę okupować i w rezultacie sprawa znalazła się w ogólnopolskich mediach. Ale powiedziałem: „spokojnie” i odpocząłem sobie pół roku. Utożsamiałem się z pracą w samorządzie. Do tego stopnia, że drugą kadencję pracowałem bez wynagrodzenia.
KB: Która to była gmina?
WG: Trzebieszów, niegdyś w województwie siedleckim, teraz w lubelskim. Cały czas mieszkam na terenie tej gminy i do Warszawy dojeżdżam 120 kilometrów.
KB: Czyli to po prostu pana miejsce na ziemi?
WG: Tak, nieraz zdarza mi się spać w Warszawie, w hotelu, ale niestety się nie wysypiam. Gdzieś to miasto czuję. A tam mieszkam na zupełnym odludziu, mam kilometr do sąsiada i wystarczy mi pięć godzin snu, aby wypocząć.
KB: A kiedy pojawiła się idea budowania domów?
WG: Spółka pracowała równolegle z moim urzędowaniem. Najpierw miała się zajmować skupem mleka, ale niestety nie dostaliśmy dotacji, więc zajęliśmy się budową mieszkań w Warszawie. Tylko dlatego, że tu można było zaczynać bez pieniędzy. Umawiałem się z właścicielami działek, że należność za grunt oddamy im w powierzchni mieszkaniowej. A równocześnie przyszli nabywcy mieszkań płacili z góry. I w taki sposób firma się finansowała, a nasz początkowy kapitał był niewielki – 100 tys. złotych. Oczywiście w pierwszych latach działalności, gdy inwestycja osiągnęła już zaawansowaną fazę, uchylano nam pozwolenia i rozpoczynały się ciągłe kontrole urzędu skarbowego.
KB: Jak pan sobie z tym radził?
WG: Nie wchodzę w żadne układy i w tym tkwi siła. Chcę być porządny, nie oszukiwać i uważam, że inni myślą podobnie. Gdy ludzie mi ufają, nie mam powodu, aby zawieść. Cała działalność mojej firmy opiera się na zaufaniu. Zresztą myślę, że na nim powinny się opierać wszystkie relacje międzyludzkie. Dla mnie słowo jest ważniejsze niż umowy liczące setki stron, ważniejsze niż przepisy. Oczywiście te ostatnie powinny być tak tworzone, aby nie przeszkadzały. Choć nie wiem, czy to jest możliwe. Ostatnio słyszałem w radiu, że od lat 90. liczba urzędników zwiększyła się trzykrotnie – ze 150 tys. do niemal pół miliona. Akurat ja mam taką specyfikę, że im więcej kłopotów, im jest trudniej, tym lepiej sobie radzę. Nasza firma na tym korzysta, choć zdaję sobie sprawę, że dla większości przedsiębiorców problemy nie są zaletą. Na pewno dla wielu ludzi, szczególnie młodych, zderzenie z machiną urzędniczą oznacza klęskę.
KB: Czy przykład inwestycji w Żninie może obrazować, w jaki sposób napędzają pana trudności?
WG: Mieliśmy tam różne przygody. Na terenach dawnej cukrowni uruchamiamy hotel historyczny. Liczyłem, że otrzymamy dofinansowanie na rewitalizację od urzędu marszałkowskiego. Umowa była warunkowa, obejmowała pomoc w wysokości 35 proc., czyli chodziło o 35 mln złotych. W ostatniej chwili zdecydowano, że jesteśmy firmą zbyt dużą, by móc otrzymać dotację. Mogłem się wycofać, ale za bardzo już się zżyłem ze starą cukrownią, więc potraktowałem to jak wyzwanie. Później dwa banki podchodziły do kredytowania – jeden się wycofał, został drugi. Jednak analitycy wyliczyli, że inwestycja nie ma racji bytu, bo nigdy nie zarobimy. Wobec tego również drugi bank zrezygnował. Zatem liczymy na siebie. Ale zrobimy ten obiekt, nie mam wątpliwości. Zaś niedawno dowiedziałem się – i to mnie już najbardziej rozbawiło – że gdyby nam się nie powiodło, to grozi mi minimum pięć lat więzienia za podejmowanie ryzykownych decyzji na szkodę spółki. A ta inwestycja jest ryzykowna według analityków bankowych…
KB: Takie podejście hamuje rozwój.
WG: Podchodzę do sprawy z dużym dystansem. Gdybym się tym przejmował, pewnie nie byłbym w tym miejscu, w którym teraz jestem.
KB: W Konkursie „Teraz Polska” na najlepsze produkty i usługi nagrodę zdobyła sieć hoteli historycznych Arche. Czy po wybudowaniu przez Arche tysięcy mieszkań to właśnie hotele historyczne stały się pana oczkiem w głowie?
WG: Już po studiach marzyłem o obiektach zabytkowych. Pierwsza była Krępa koło Garwolina, jednak tam się nie udało. Następnie pojawił się też Krzesk za Siedlcami, ale wtedy powiększyła mi się rodzina i nie miałem czasu się tym zająć. W końcu udało mi się kupić Łochów. Ogólnie budowanie mieszkań to jest powtarzalny i mało ciekawy sposób zarabiania pieniędzy. Natomiast inaczej jest z zabytkami – ratujemy je, dajemy im nowe życie. A równocześnie hotele historyczne mają szczególny walor, mianowicie nie starzeją się tak szybko, jak hotele nowoczesne, wręcz przeciwnie – ich wartość rośnie. W nich przedmioty używane przez wiele lat, spatynowane, stanowią wartość dodaną. Nie mamy wielkich szans, by konkurować z takimi markami, jak Hilton czy Marriott, ale możemy znaleźć swoją niszę i dobrze sobie w niej radzić. I trzeba przyznać, że postrzeganie hoteli historycznych przez klientów jest bardzo pozytywne, a sama koncepcja ma duży potencjał.
KB: Ma pan sentyment do przeszłości?
WG: Na pewno tak. Ja w ogóle żyję w innym świecie. Proszę zobaczyć, mam stary telefon, mogę tylko dzwonić i wysyłać SMS-y. Nie ma mnie w Internecie, nie oglądam telewizji. Mam swój świat.
KB: W przypadku adaptowania obiektów zabytkowych na hotele istotna jest współpraca konserwatorska, która nieraz bywa dla inwestorów sporym wyzwaniem.
WG: Przy każdym kolejnym obiekcie historycznym coraz lepiej nam się współpracuje z konserwatorami. Oczywiście na początku to była długa droga. Bardzo zachowawczy konserwatorzy wymagali wręcz, aby robić kopię obiektu. Później zmieniali podejście o 180 stopni, pozwalali nam łączyć stare z nowoczesnym i wysoko oceniali efekty. Z czasem nabrali zaufania i akceptowali nasze projekty w ciemno. To daje satysfakcję. Myślę, że nasze doświadczenia, również błędy, które popełniliśmy, nauczyły nas, jak się w tej „zabytkowej” branży poruszać.
KB: Ma pan pomysł, aby tworzyć hotele historyczne poza granicami Polski?
WG: Mam, tylko nie wiem, czy mi życia wystarczy. Już od dwóch lat jestem na emeryturze. Ale może młodzi ludzie z mojej rodziny, moi bratankowie, będą kontynuować ten pomysł. Szczególnie interesuje mnie Wschód – Białoruś, Ukraina i tamtejsi ludzie. Ten kierunek jest mi bliski i mam nadzieję, że taka ekspansja kiedyś czeka naszą firmę.
KB: Prowadzenie biznesu we wspomnianych krajach nie należy chyba do najłatwiejszych?
WG: Ale są tam przedsiębiorcy i robią biznes, wśród nich wielu ludzi ze wschodu Polski. A z kolei Ukraińcy ratują naszą gospodarkę przed brakiem pracowników. Gdybyśmy zaprosili tutaj 10 mln ludzi zza wschodniej granicy, to dopiero nasza gospodarka poszłaby w górę. Nie żyje im się łatwo, więc skoro dobrze się rozumiemy, to pewnie chętnie by do nas przyjechali. Wystarczy nie wyciągać zaszłości historycznych na potrzeby politycznych kampanii. Liczy się gospodarka, a znaczenie ma ten, kto jest silniejszy.
KB: A ja w pierwszym odruchu pomyślałem, że w kontekście ekspansji rozważa pan południe Europy, ze względu na potencjał tamtejszych obiektów historycznych.
WG: Wschód dużo bardziej mnie pociąga. Bardzo rzadko wyjeżdżam z domu, poza swoją okolicę. Nie mam takiej potrzeby. Teraz oczywiście odwiedzam hotele historyczne. Miałem jednak marzenie, aby pojeździć po Ukrainie, zwiedzić Kresy i inne tamtejsze zakamarki. I to mi się udało. Byłem pod wrażeniem. Ukraina ma olbrzymi potencjał i zasługuje, aby go wyeksponować. Byłem też na Białorusi, gdzie spotkałem się z dużym szacunkiem do zabytków i nowoczesnym podejściem do ich konserwacji i remontów. Tak jak mówię, najlepiej czuję Wschód i mam nadzieję, że doczekam czasów, kiedy będzie tam działała Grupa Arche. Jest na to szansa, bo firma szybko się rozwija.
KB: Warto wspomnieć o jeszcze jednej aktywności prowadzonej na kierunku wschodnim. Fundacja Leny Grochowskiej, pana żony, sprowadza do Polski repatriantów.
WG: Długo za nami chodziła idea fundacji. Szukaliśmy celu. Pierwsze pomysły dotyczyły działalności na gruncie sztuki. W końcu z artykułu w „Rzeczpospolitej” dowiedziałem się o problemie repatriantów i zdecydowaliśmy się pójść w tym kierunku. Firma buduje mieszkania, więc część z nich możemy przeznaczyć dla rodzin wracających do Polski. W ciągu trzech lat działalności sprowadziliśmy do kraju 21 rodzin, głównie z Kazachstanu i z Ukrainy. Wiele z tych osób pracuje w naszej firmie; raz w roku organizujemy dla nich spotkania, aby ułatwić im odnalezienie się w nowym środowisku. Zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności, która na nas spoczywa, bowiem decyzja o porzuceniu całego dotychczasowego życia nie jest łatwa. Staramy się więc aktywnie pomóc, szczególnie w pierwszych miesiącach. Niebawem do Łochowa przyjedzie siedmioosobowa rodzina sierot. Pomagamy też osobom niepełnosprawnym, zatrudniając je w dwóch pracowniach – garncarskiej i krawieckiej. Ich wyroby promujemy marką To My i zaczynamy sprzedawać w naszych hotelach. To wielkie przeżycie móc zobaczyć, jak cieszy się człowiek, który mając 40 albo 50 lat, pierwszy raz w życiu odbiera wynagrodzenie za swoją pracę. Zaczęliśmy też zatrudniać osoby niepełnosprawne w hotelach, również po to, żeby ci, którzy w pełni sprawnie funkcjonują, zobaczyli, z jak wielkim zaangażowaniem można pracować. Cieszę się z działalności naszej fundacji; skoro nam ktoś pomaga, my też możemy komuś pomóc. To nam daje większą satysfakcję niż zarabianie pieniędzy.
KB: Wspomniał pan wcześniej, że nie zależy panu na pieniądzach i dobrach materialnych. To oryginalna teza w dzisiejszych czasach.
WG: Ale nie jestem wyjątkiem, spotykam takich ludzi.
KB: Ja też takich ludzi spotykam, ale w pana przypadku sytuacja jest jednak szczególna, zważywszy na dorobek i sukcesy. Jeżeli panu nie zależy, to proszę wyjaśnić, jaka jest ta relacja z pieniądzem, z majątkiem. Co definiuje pana aktywność i motywuje do działania?
WG: Myślę, że to przyjemność z pracy napędza mnie do działania. Praca jest jedną z podstawowych funkcji człowieka. Zresztą nie tylko człowiek pracuje, zwierzęta też. Wczoraj z żoną obserwowaliśmy pszczoły, mrówki, daniele. Uczę się od przyrody, a zdobytą wiedzę przenoszę do firmy. Nie chciałbym, aby moi pracownicy się męczyli. Daję im wolność i oczekuję, że będą mieli satysfakcję z pracy i że będą kreatywni. Staram się ich uczyć takiego podejścia i widzę, że jest dobrze. Mam bardzo małe potrzeby materialne. Unikam nocowania w hotelach i zawsze, choćby nie wiem jak było późno, staram się wrócić na noc do domu. Ale gdyby wszyscy tak postępowali, branża nie miałaby racji bytu. Na szczęście rynek hotelowy rośnie.
KB: Był pan fotografem, operatorem filmowym. Czy myśli pan obrazami przy obmyślaniu koncepcji hoteli, albo – szerzej – przy prowadzeniu biznesu?
WG: Zdecydowanie myślę obrazami. Na czytanie nie mam nawet czasu, przeglądam jedynie nagłówki. Na szczęście kiedyś pochłaniałem wiele książek, więc nie jestem taki całkiem do niczego. (śmiech) Już w podstawówce popsuły mi się oczy, bo do szóstej klasy przeczytałem wszystkie książki ze szkolnej biblioteki; musieli mi dowozić kolejne tytuły. Czytałem codziennie do godziny trzeciej w nocy, przy lampie naftowej. A odrabiania lekcji – zero. Mam satysfakcję, że przy wchodzeniu w przestrzeń publiczną, dokonując interwencji, ponosimy za swoje działania pełną odpowiedzialność. Podchodzimy do przestrzeni z szacunkiem. Nasze otoczenie zostało strasznie oszpecone. Denerwuję się, kiedy jeżdżę po Polsce i widzę billboardy, reklamy, płachty. Choć ludzie reprezentują różny poziom przygotowania, każdy ma jakieś poczucie estetyki. Dlatego pozytywny odbiór koncepcji architektonicznych w naszych obiektach daje nam dużo satysfakcji.
KB: Odpowiedzialność za przestrzeń to ważny punkt dzisiejszej debaty, ale obecnie mówi się coraz szerzej o odpowiedzialności za środowisko. Czy łatwiej panu myśleć takimi kategoriami ze względu na swoje związki z naturą, przyrodą, ziemią?
WG: Jestem blisko przyrody, blisko natury i to mi na pewno ułatwia rozumienie postulatów ochrony środowiska. Dla mnie każda zieleń jest cenna. Zniszczyliśmy sobie planetę. Wierzę, że świadomość się zmienia, a człowiek, który już wychodził z wielkich opresji, i tym razem sobie poradzi. Wierzę, że uratujemy Ziemię, bo coraz więcej ludzi rozumie wagę problemów.
KB: Jaką pan przewiduje przyszłość dla Polski?
WG: Myślę, że kiedyś Polska daleko zajdzie w sensie gospodarczym. Polskie firmy są świetne. Początkowo dysponowały małym kapitałem, ale w miarę dalszego rozwoju będziemy mieli silną gospodarkę. Ci, którzy przetrwali trudy działalności w nieprzychylnych czasach, są najbardziej odporni, najsilniejsi i świetnie przygotowani, aby osiągać sukces. W ogóle najwięcej uczymy się wtedy, kiedy jest najtrudniej. W branży deweloperskiej największy wpływ na nasz rozwój mieli najtrudniejsi klienci. Przy jednej z pierwszych realizacji reprezentantem wspólnoty mieszkaniowej był pewien pan, który niesamowicie nas wymęczył. A teraz sam jest inwestorem, popiera nas, broni, kiedy tego potrzebujemy. To jest ważna relacja. Nigdy nikogo nie przekreślam. Każdy coś tam w sobie ma pozytywnego, wartościowego i zawsze można się czegoś nauczyć, również w przypadku relacji z trudnymi ludźmi, klientami, pracownikami.
Celem ludzi jest życie we wspólnotach, grupach, zespołach i pomaganie sobie. Jeszcze raz wrócę do danieli z mojego stada – zaobserwowałem, jak bardzo są solidarne. Dziś nie ma potrzeby walki o byt. Myślę, że będziemy się zmieniać. Podziwiam młodych ludzi, którzy nad chęć gromadzenia majątku przedkładają potrzebę ciekawego przeżywania życia i swobodnie podchodzą do relacji z innymi. Czasem dzieje się źle i tracimy poczucie sensu, ale później znów się odnajdujemy, przychodzi ratunek. I to jest pozytywne, zaś międzyludzka solidarność jest kluczem do wszystkiego. Powinniśmy wrócić do źródeł, do czasu sprzed transformacji, i znów się zjednoczyć jako zbiorowość. A że czasami jest trudniej – to naturalne, w idealnych warunkach ciężko by było przetrwać.
Władysław Grochowski
urodzony 1952 r. w Siedlcach, prezes i współwłaściciel firmy Arche Sp. z o.o. prowadzącej działalność hotelarską i deweloperską. Absolwent szkoły filmowej, urodzony optymista kochający ludzi i świat. Tworzy polską sieć hoteli, głównie w obiektach zabytkowych. Łączy w nich nowe elementy ze starymi, tworząc nową wartość, która dostarcza satysfakcji klientom. Ze swego credo uczynił oficjalne hasło firmy Arche: „Łączymy sprzeczności, ufamy wszystkim, zmieniamy siebie”. Z żoną Leną założyli Fundację Leny Grochowskiej, która pomaga repatriantom ze Wschodu. Laureat licznych nagród: Człowieka Roku, Hotelarza Roku, Wizjonera Roku, Filantropa, Lidera Polskiego Biznesu, Super Optymisty. Firma Arche zdobyła nagrody: Sieć Roku, Indeks Patriotyzmu Polskiego Biznesu, Twórcy Przestrzeni oraz Godło „Teraz Polska”.