Etyka nie reaguje na alarm
O roli etyki w szkole podstawowej, w dyskusjach o uchodźcach i w tworzeniu samochodów autonomicznych z prof. Jackiem Hołówką rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Czy etyka to dyscyplina teoretyczna czy nauka w działaniu? I czy może nam, zwykłym ludziom, w czymś pomóc?
Jacek Hołówka: Etyka to jest pewien dział filozofii. Jeśli chodzi o typ myślenia, etyka ma dokładnie taką samą charakterystykę jak filozofia, czyli jest logiczna, dociekliwa, czasami wykorzystuje intuicję, bardzo często i bardzo chętnie wykorzystuje wiedzę potoczną. Etyka ma bardzo istotne konsekwencje praktyczne, bo jest normatywna, to znaczy nie dąży do ustalenia faktów albo twierdzeń, tylko do sformułowania w miarę spójnego systemu zaleceń, jak mamy traktować siebie i innych.
KB: Ciągle borykamy się z różnymi dylematami, życie przynosi nowe sytuacje, które rodzą nowe pytania. Gdzie w krytycznej sytuacji szukać etyki?
JH: Etyka to nie jest straż pożarna, która reaguje na alarm. To jest dział filozofii. Wobec tego etyka jest obecna przede wszystkim w bibliotekach, w książkach, ale także w rozmaitych sformułowaniach. Jednym z systemów etyki jest etyka umowy społecznej. Polega ona na tym, że ludzie dobrowolnie godzą się, żeby relacje między nimi były jakoś uregulowane, a nie wyglądały tak, jak w społeczeństwie otwartym. Zawierana jest pewnego rodzaju umowa. Na przykład między bokserami obowiązują inne niż powszechne normy traktowania, bo kiedy się bije pięściami, ale nie kopie, to jest to uważane za właściwe traktowanie drugiej osoby. Tak więc etyka nie jest po to, żebyśmy wszyscy lepiej żyli. Ona służy zrozumieniu, co należy zrobić, żebyśmy lepiej żyli. Czasami ludzie chcą nawiązać z innymi takie relacje, w ramach których dąży się do jakiejś zgody i wspólnych celów. Zaś inni robią to, co chcą, na własną rękę.
KB: W szkole podstawowej trzeba dokonać wyboru między religią i etyką. Czy te dwa porządki się wykluczają?
JH: To jest kompletny absurd. Nie pyta się rodziców, czy chcą, żeby dziecko uczyło się etyki, tylko zaczyna się od pytania o uczestnictwo w religii. Rozsądne szkoły mówią, że decyzja zależy co najmniej w takim samym stopniu od rodziców co od dziecka. Najlepsze ze szkół przede wszystkim próbują poznać zdanie ucznia. Etyka jest traktowana jako zajęcia uboczne, zastępcze. Jeśli rezygnuje się z wykształcenia religijnego – a faktycznie z katechizacji, ponieważ religia w szkole to nie są pogłębione rozważania teologiczne czy filozoficzne na temat religii – dziecko musi chodzić na etykę. A ponieważ jedne i drugie zajęcia są organizowane o tej samej porze, nikt nie może wysłać swojego dziecka zarówno na religię, jak i na etykę, co jest kompletnym absurdem, a nawet moim zdaniem jest to w znacznym stopniu demoralizujące.
KB: Bo codzienność uczy nas, że religia wyklucza etykę.
JH: Nawet jeśli tego nikt nie mówi, to domysł jest taki, że dzieci, które są religijne, są z definicji moralne, postępują, jak należy. A dzieci, które chodzą na etykę, nie mają inspiracji, jak miałyby się zachować, żeby to było społecznie akceptowalne, ponieważ odrzucają Boga. Wielu ludzi zakłada, że jedyna wiarygodna wersja etyki to etyka religijna, mało kto myśli o tym, że istnieje bardzo silna i długa tradycja rozważań etycznych w filozofii. Wiarygodnych, wielkich systemów, które zyskały miliony zwolenników i znakomite poparcie ze strony dobrych teoretyków, jest co najmniej kilka. Mianowicie jest etyka formalistyczna, czyli etyka Kanta, etyka utylitarystyczna, czyli Benthama i Milla, etyka cnoty, skonstruowana jeszcze w starożytności przez Platona i Arystotelesa, etyka umowy społecznej, tworzona przez Locke’a i Hume’a, a rozwijana przez późniejszych autorów.
KB: Powinniśmy te wszystkie systemy znać, aby tworzyć lepsze społeczeństwo?
JH: Problem polega na tym, że trzeba skrupulatnie odróżniać moralność od etyki. Na co dzień interesują nas postawy moralne. Nie ma wątpliwości, że przed jakąś charakterystyką albo identyfikacją moralną ucieczki nie ma, tzn. każdy człowiek ma jakiś system, jakiś styl, jakiś sposób reagowania na zaczepki, na prośby, na trudności. Jedni udają, że ich nie widzą, inni się szybko angażują, jedni okazują postawę altruistyczną, inni egoistyczną. Reakcja w dużej mierze zależy od moralności. Przenika ona nasze życie społeczne bardzo silnie i w każdej sytuacji. Natomiast postawy moralne są dość niekonsekwentne. Po pierwsze, każdy z nas może zmienić swój sposób reagowania. Po drugie, wyraźnie się różnimy między sobą – jedni są bardziej rygorystyczni, inni są bardziej pobłażliwi. Jedni wymagają więcej od siebie, inni – od młodych, jeszcze inni – od kobiet. Wobec tego, żeby znaleźć jakieś uzasadnienie dla moralności, trzeba się odwołać do etyki, która – podobnie jak każda inna dyscyplina – dopuszcza pewien poziom finezji i pewien poziom krytycznego myślenia. Tak samo jest z gotowaniem: każdy z nas potrafi gotować, ale mało kto robi to porządnie, w sposób ciekawy i smaczny. Jeżeli chcemy zorganizować dobre przyjęcie, to osoby, które się na tym znają, aranżują je bez wsparcia, a osoby, które się nie znają, wiedzą, gdzie szukać pomocy. Szukają w Internecie, sięgają po książkę kucharską, orientują się, co można kupić w sklepie, i potem przygotowują danie w oparciu o odpowiednie przepisy. Można powiedzieć, że książka kucharska jest jak etyka, a to, co codziennie jemy, to jest moralność.
KB: Ile moralności dziedziczymy? Czy jest dyscyplina, która pomaga odpowiedzieć na takie pytanie?
JH: To należy do socjologii – istnieje socjologia moralności. W tej dziedzinie największym autorytetem w Polsce była prof. Maria Ossowska, jej kontynuatorzy to prof. Krzysztof Kiciński i prof. Jacek Kurczewski. Istnieje bardzo silna presja społeczna, żeby zachowywać się w sposób społecznie akceptowalny, a owa społeczna akceptowalność dotyczy w dużym stopniu właśnie moralności. Nie jest ona przekazywana w genach, choć rozmaite czynniki, które mogą mieć wpływ na moralność, prawdopodobnie mogą być dziedziczone, jak choćby poziom agresji, nieśmiałość, skłonność do niepewności czy wątpliwości i różne parametry związane z temperamentem. Natomiast sposób wzajemnego traktowania jest stale formowany poprzez praktykę relacji między ludźmi. Jeśli ktoś jest zbyt hałaśliwy, zbyt pewny siebie, zbyt krzykliwy, nie zwraca uwagi na innych ludzi, to w wielu środowiskach będzie „przycinany”. Usłyszy: „nie narzucaj się, daj innym osobom też coś powiedzieć”. Stale toczy się taki pośredni proces wyuczania moralności, z którego nie zdajemy sobie sprawy. Można ludzi nauczyć ogłady, można nauczyć delikatności, okazywania uczuć i łagodnego obycia. To jest część moralności.
KB: A gdyby zechcieć zwiększyć dawkę wspomnianych cech w społeczeństwie, kto mógłby podjąć się owego nauczania? Może właśnie etycy?
JH: Na pewno nie, etyka to nie policja. Policja skłania ludzi do zachowań zgodnych z prawem.
KB: Ale tylko tych, którzy zboczyli z właściwej ścieżki. Ja zaś myślę o powszechnych zmianach świadomości.
JH: W niektórych krajach działa Armia Zbawienia, która świadczy za religią, za moralnością, ma bębny, trąbki, zbiera pieniądze, zakłada noclegownie, daje jedzenie… To dobra, pożyteczna działalność, natomiast nie zmienia społeczeństwa. Pomaga jedynie ludziom, którzy spadli na dno. A jaki byłby cel zmiany postaw moralnych całego społeczeństwa? Jestem bardzo sceptycznie nastawiony do takiej propozycji, przede wszystkim dlatego, że ma bardzo złą tradycję. W okresie komunistycznym przez wiele lat próbowano wdrożyć etykę komunistyczną, opierającą się na poświęceniu, ufności do partii komunistycznej, zapobiegliwości w wymiarze lokalnym, podporządkowaniu się pewnym wzorcom i pewnym planom przemysłowym, wychowawczym, usługowym, społecznym. To było sterowanie bardzo natrętne, a jednocześnie upiększane zapewnieniem, że wszystko się dzieje w dobrych intencjach. Nie bardzo wierzę, że można człowieka, który jest światły, w miarę wykształcony i w miarę wrażliwy, traktować nie podmiotowo, a instrumentalnie. Że można nim sterować i mówić, jak powinien się zmienić, aby wszystkim żyło się lepiej. Zawsze pojawia się ten sam paradoks: jeżeli ktoś w sposób nieskrępowany i niezróżnicowany apeluje lub nagabuje przypadkowe osoby do tego, żeby były bardziej moralne, efekt jest taki, że ludzie sami w sobie przyzwoici przemieniają się w cierpiętników, a osoby, które mają twardy charakter i twarde serce, kpią sobie z tego rodzaju zaleceń i szukają wokół siebie potencjalnych ofiar. Poprzestańmy na takim poziomie moralności, jaki mamy. A jeśli nam się to nie podoba, apelujmy do filozofii albo sumienia i wrażliwości poszczególnych osób – ale nie o to, aby zmieniali cały swój sposób myślenia. Moralizatorstwo jest bardzo przykrym sposobem zwracania się do ludzi. Każdy z nas ma wady, popełnia jakieś błędy. Ja na przykład przetrzymuję książki z biblioteki. Trochę się tego wstydzę, jestem z siebie niezadowolony, ale nie chciałbym, żeby ktoś mi mówił: „Panie Hołówka, pan się musi zmienić. To niedopuszczalne. Jeśli chce pan przetrzymywać książki, niech pan je sobie kupi”. Po pierwsze, pewnych książek nie da się kupić, po drugie, książki są mi naprawdę potrzebne, czasem przez długi czas, po trzecie, czasem niechcący o czymś zapomnę. Takie błędy i słabości powinny być wybaczane bez pouczania, bez korygowania i tłumaczenia komuś, że powinien być bardziej rygorystyczny wobec siebie i bardziej wymagający. Powiedziałbym nawet, że takie nieoględne nauczanie moralności to jest rodzaj impertynencji. Uważam, że nie powinno się tak robić.
KB: Należy odrzucić może naiwne, ale idealistyczne marzenia o zasadniczych pozytywnych przemianach świadomości społecznej?
JH: Nie liczę na duże zmiany, bo jestem trochę mizantropem. O ludziach mam średnie wyobrażenie: ani nie są źli, ani nie są specjalnie dobrzy. Najczęściej są przeciętni. Ale ta przeciętna w naszym kraju i w naszej epoce nie jest najgorsza. Nie mamy wokół siebie wojny, agresywnych gangsterów, nie mamy okupantów, którzy by nas dręczyli, i wreszcie nie mamy opresyjnego systemu politycznego, jak jeszcze 30 lat temu. Apelowanie do ludzi niczemu dziś nie służy. Proszę zwrócić uwagę, że ludzie sami dość skutecznie się korygują, tylko potrzeba na to trochę czasu. Dziesięć lat temu przechodzenie przez jezdnię w Warszawie było dość niebezpieczne, ponieważ wielu kierowców prowadziło samochody w sposób szalony. Obecnie niejednokrotnie widzę, że pieszy zbliża się do pasów, a kierowcy się zatrzymują. Nie było w tej sprawie żadnej akcji, nikt nie nakazywał, nikt nie straszył mandatami, nie publikowano zdjęć zabitych dzieci ani portretów szczególnie agresywnych kierowców. Ludzie sami się nauczyli, jeden od drugiego. Człowiek chce być łagodny i chce być miły dla innych, jeśli widzi, że w podobny sposób będzie traktowany. Nadal zdarzają się osoby szorstkie, lekceważące innych czy choćby powodujące zbyteczne ryzyko, ale ich liczba maleje, ponieważ warunki życia są coraz bardziej spokojne, coraz bardziej pokojowe i w gruncie rzeczy nikomu się nie dzieje straszna krzywda.
KB: A jeśli społeczeństwo samo odczuwa potrzebę pewnych zmian – wyrażoną choćby poprzez powtarzalne hasła, np. „więcej etyki w polityce!”, „więcej etyki w szpitalach!”, „więcej etyki w sądach!” – to kto powinien na nią odpowiedzieć? Filozofowie?
JH: I filozofowie i niefilozofowie, wszak źródła są otwarte i dostępne. Do czego służy filozofia w odniesieniu do problemów normatywnych? Do rozwiania wątpliwości. Służy komuś, kto nie wie, jak postąpić w danej sytuacji. Jaki jest na przykład poziom dopuszczalnego karania dzieci za upartą agresję w szkole? Nie można tego puszczać płazem, nie można też stosować surowych kar cielesnych – trzeba umieć to wyważyć. Można zastosować jakąś sekwencję reakcji. Najpierw zwracać uwagę, potem prosić, następnie przestrzegać, wreszcie jakoś tłumić zachowania, które są niedopuszczalne. Mniej więcej wiemy, co należy robić. Ale czasem dopadają nas różne wątpliwości. Czy przykładowo w rodzinie powinniśmy więcej uwagi kierować w stronę dzieci czy osób starszych? Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Są rodziny, w których należy szczególnie pomóc dzieciom. Są też takie, w których należy troskliwie opiekować się babcią, dziadkiem czy jeszcze innymi starszymi osobami. Co może zatem podpowiedzieć filozofia? Jakimi zasadami powinniśmy się kierować, abyśmy nie mieli wątpliwości. To jest jej cel. Nie wychowywanie, nie sterowanie i zaprogramowywanie ludzkiego postępowania, tylko skłonienie do refleksji i do tego, żeby przebadać swoje intuicje, intencje i skutki swoich działań. Do tego służy filozofia, abyśmy byli bardziej oświeceni i bardziej refleksyjni, a więc abyśmy lepiej sobie radzili w sytuacjach, które budzą wątpliwości. Natomiast nie jesteśmy w stanie zablokować złych instynktów, zmęczenia, złośliwości albo chęci odegrania się na kimś słabszym. Kiedy takie zachowania widzimy blisko siebie, powinniśmy je potępiać. A raczej zniechęcać do nich, bo samo ostre potępianie nic nie daje. Stereotypowe, szerokie potępienie jakiegoś szczególnego zakresu ludzkiej działalności nie ma sensu. Mówienie, że policja jest skorumpowana, nie ma sensu. O kim mówimy coś takiego? O przeciętnym policjancie, którego spotkamy na ulicy i który kieruje ruchem?
Wobec tego wspomniane przez pana postulaty są przede wszystkim skupieniem się na złym przedmiocie oskarżenia. Poza tym są gołosłowne, ponieważ nie wolno dopuszczać do uogólnień. Oczywiście możemy mieć swoje zupełnie prywatne poglądy. A jeżeli ktoś będzie miał pieniądze i zechce zbadać od strony socjologicznej wspomniane zagadnienia, wyniki z pewnością będą ciekawe. Kto jest bardziej podatny na korupcję: mieszkańcy wsi, małych miasteczek czy dużych miast? W jakiej branży można osiągnąć wyraźne korzyści poprzez przekupstwo albo skonstruowanie relacji pseudogangsterskich: w przedsiębiorstwach usługowych czy w firmach doradczych? Można dywagować, ale dopóki nie mamy uchwytnych danych, nie będziemy potrafili nic ważnego na ten temat powiedzieć. Poza tym takie badania są raczej mało przydatne, dlatego że postawy moralne z czasem się zmieniają, to znaczy są takie okresy, gdy na przykład lekarze są silnie zmotywowani i bardziej skłonni do poświęcenia i rzetelnego wykonywania swoich obowiązków, i są takie, kiedy z powodu nadmiaru zajęć nie są w stanie wykonywać swojej pracy, jak należy. Każdy ma swoje obserwacje. Znam ludzi, którzy zmuszeni do podjęcia leczenia, wyjeżdżają jak najdalej od Warszawy, bo uważają, że na prowincji lekarz ma dla nich więcej czasu. Są też tacy, którzy twierdzą, że w Warszawie są najlepsi specjaliści i tutaj, płacąc umiarkowaną cenę, uzyskają najlepszą poradę. Wątpię, czy oba te przekonania są dobrze uzasadnione, lecz ludzie mają do nich prawo, bowiem starają się postępować tak, aby czuć się lepiej i pewniej.
KB: W dzisiejszych czasach każdy dzień przynosi nowe odkrycia naukowe. Czy etyka jest na bieżąco w kwestii śledzenia nowoczesności oraz opracowywania koncepcji rozwiązywania zupełnie nowych dylematów?
JH: Nie, bo etyka nie ma autorytetu. Etyka to system porad, a nie nakazów. Nie ma kogoś, kto mógłby powiedzieć: jestem etykiem i powiem wam, jak macie postępować. Inna sprawa, że całe sfery nowej ludzkiej działalności wymagałyby aktualnych rozstrzygnięć. Weźmy choćby arogancję w Internecie. Komentarze są najczęściej wulgarne, agresywne, nieuzasadnione, bardzo niesprawiedliwe, pisane najwyraźniej przez osoby, które korci, żeby kogoś upokorzyć, komuś dokuczyć, kogoś ośmieszyć. Narażeni są wszyscy. Również moi koledzy profesorowie. Ja sam niejednokrotnie czytałem komentarze na swój temat. To było takie kopanie na ślepo. Choć prawdę powiedziawszy, jeśli ludzie mają się szarpać na ulicy, to już wolę, kiedy na siebie plują i Bogu ducha winnych obmawiają w Internecie. To przez chwilę jest przykre, ale potem człowiek myśli, że nie warto się złościć na kogoś, kto zanim położy się spać, musi się na kimś wyżyć. To po prostu żałosna postać.
KB: Usilne poszukiwanie w etyce odpowiedzi wynika trochę z potrzeby naszych czasów. Obecnie analizuje się dylematy związane z funkcjonowaniem samochodu autonomicznego. Dotychczas w krytycznej chwili, na milisekundy przed wypadkiem, decydował instynkt kierowcy. Teraz na określone scenariusze trzeba będzie zaprogramować maszynę. Może pojazdy wyprodukowane w Stanach Zjednoczonych zostaną zaprogramowane zgodnie z zasadami utylitaryzmu, w Wielkiej Brytanii – zgodnie z etyką Hume’a, w Niemczech – zgodnie z etyką Kanta?
JH: Straszny scenariusz pan przedstawia! Moim zdaniem nic takiego się nie zdarzy. W Polsce odbyła się bardzo ciekawa dyskusja na podobny temat, prowadzona w latach 60. pomiędzy Kołakowskim a Lemem. Stanisław Lem wyraźnie opowiadał się za tym, żeby wprowadzić bardziej rygorystyczny sposób egzekwowania prawa. Nie poprzez stosowanie przymusu, lecz jednolitej interpretacji. On uważał, że sądy są zbyt grymaśne, zbyt nieprzewidywalne i zbyt zróżnicowane. Zresztą to, na co narzekał, nie zmieniło się. Nie obowiązuje u nas zasada precedensu. Oczywiście w wariancie sztywnym jest ona nieuzasadniona – nie możemy pewnych przewin traktować dziś tak, jak 200 lat temu. Trzeba się trzymać możliwie najdalej od skrajności. Lem twierdził, że wyroki sądowe powinny być zautomatyzowane i powinny zapadać bez widzenia oskarżonych i świadków, bez badania okoliczności, które wydają się dla sprawy nieistotne. Przecież Temida ma zawiązane oczy… Trzeba przedstawić istotne fakty i pozwolić, żeby w oparciu o zebrane wcześniej dokumenty i analogie sąd podjął decyzję. Tak uważał Stanisław Lem, bardzo mądry człowiek. Zaś Kołakowski twierdził, że te rozwiązania są niedopuszczalne. Nie chcemy się zgodzić na to, żeby nasza przyszłość i nasze kary były ustalane przez jakiekolwiek maszyny. Oczekujemy i domagamy się, aby sędzia miał jakiś rodzaj wrażliwości, jakiś rodzaj współczucia. Żeby nie przychodziło mu łatwo wydanie szczególnie wysokiego wyroku i żeby umiał wziąć pod uwagę pewne czynniki, które nie dadzą się skodyfikować. W każdym istotnym przypadku pojawiają się nowe okoliczności, które powinny być rozpatrzone. Nie muszą być decydujące, ale muszą umożliwiać osobie mającej ludzkie doświadczenie i ludzką wrażliwość wzięcie pod uwagę wspomnianych czynników. Kołakowski domagał się, żeby zachować ludzkich sędziów w sądach. Tak dyskutowało dwóch bardzo mądrych ludzi.
KB: Czy może powstać moralność w maszynie?
JH: Nie, w żadnym razie. Maszyna nie może być oceniana pod względem moralności, ponieważ nie ma świadomości, nie podejmuje decyzji, nie planuje i nie rozważa swojego przyszłego postępowania. Wracając do samochodu autonomicznego. Po pierwsze, te samochody powinny być dopuszczone tylko w takich miejscach, jak autostrady, które są z każdej strony obudowane płotem. Podobnie jak w przypadku pociągów TGV, które jadą z prędkością 300 km/h, ale mają wydzielone tory, więc nikt się nie niepokoi, że dojdzie do jakiejś tragedii. Natomiast dopuszczenie samochodów autonomicznych do otwartego ruchu w miastach wydaje się absolutnie niepraktyczne i trudne do wyobrażenia. Dlatego że taki samochód istotnie nie będzie miał pewnych kompetencji, nie będzie myślał jak człowiek. My, prowadząc samochód, bierzemy pod uwagę wiele rozmaitych czynników. Wiemy, że jeśli po obu stronach drogi rośnie żywopłot, to wzrasta prawdopodobieństwo, że na ulicę wybiegnie dziecko. Wiemy, czego się spodziewać w różnych sytuacjach. Gdy przejeżdżamy nad Wisłostradą obok budki z piwem, bierzemy pod uwagę, że mogą się tam znaleźć nietrzeźwi. Autonomiczny ruch musiałby być zorganizowany w taki sposób, że jakiś gigantyczny komputer będzie sprzężony z funkcjonowaniem całego miasta. Samochód jadący po mieście musiałby cały czas interaktywnie komunikować się z tym komputerem, który przekazywałby instrukcje, gdzie należy zwolnić z powodu bliskości szkoły czy miejsca szczególnie zagrożonego wypadkiem. Jeśli komputer weźmie pod uwagę taki ogrom czynników, to samochód autonomiczny będzie jeździł po mieście z prędkością 15 km/h. Jeśli nie weźmie ich pod uwagę, ryzyko błędu będzie znacznie większe niż w przypadku ludzkiego kierowcy. Mam zatem nadzieję, że nikt nie zechce za wszelką cenę wprowadzać samochodów autonomicznych, chyba że w jakichś specjalnych warunkach, np. testowania na poligonie.
KB: Od dłuższego czasu w mediach ścierają się poglądy dotyczące przyjmowania w Europie uchodźców. Argumenty są raczej wtórne. Może dlatego, że nie zaprasza się etyków?
JH: Ma pan rację odnośnie jakości samych argumentów. Natomiast etyk nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. Nie będziemy zapraszali matematyka z wyższym wykształceniem, aby wytłumaczył dzieciom tabliczkę mnożenia. Żeby się nauczyć mnożenia do stu, wystarczą rodzice i starsi koledzy. Podobnie jest w odniesieniu do dość bolesnych i trudnych problemów społecznych. Cóż w tej sprawie może powiedzieć filozof? Może poradzić: zastanówmy się, jak chcielibyśmy ten problem rozwiązać, żeby zminimalizować cierpienie osób, które się znalazły w bardzo trudnej sytuacji, a zarazem nie stworzyć fałszywych obietnic i nie narzucać innym, postronnym osobom rozwiązań, których nie będą w stanie zaakceptować. Niestety, przede wszystkim Niemcy, ale także inne kraje stworzyły niepotrzebnie takie wrażenie, że zdołają skutecznie pomóc olbrzymiej liczbie ludzi. To był projekt nie do zrealizowania i jego główni zwolennicy próbują się dzisiaj powoli z niego wycofywać. W całej sytuacji najbardziej problematyczny jest fakt, że podważono wiarygodność działającego doskonale systemu opieki nad uchodźcami, w którym od lat uczestniczyły praktycznie wszystkie kraje Europy. Podważono procedury, ustalenia, przepisy. Każdy kraj w minionych latach przyjmował 1–5 tys. uchodźców i dokonywał pewnej selekcji. Przyjmowano przede wszystkim tych, którzy byli zagrożeni w swoim własnym kraju, tych, którzy mieli szansę łatwo się adaptować w nowym miejscu, i tych, którzy nie ujawniali, że stanowią zagrożenie dla lokalnej ludności. Niektóre kraje, na czele ze wspomnianymi Niemcami, postanowiły zakwestionować dotychczasowy system i szeroko otworzyły bramy. Wpuszczono przypadkowe osoby, nie pytając, jaką kto ma przeszłość, przed czym ucieka i dokąd zmierza. To było krańcowo nieodpowiedzialne. Natomiast samo pytanie, czy przyjmować uciekinierów, czy nie, jest jak pytanie, czy powinniśmy myć ręce. Co jakiś czas na pewno powinniśmy, natomiast jeśli ktoś będzie mył ręce co kilka minut, to powinien pójść do psychiatry. Jeżeli ktoś twierdzi, że przyjmie dowolną liczbę uciekinierów, powinien wiedzieć, skąd weźmie się dla nich mieszkania, pracę, kto ich nauczy lokalnego języka. Przede wszystkim zaś powinien znać odpowiedź na pytanie, czy owi uciekinierzy naprawdę chcą być obywatelami kraju, do którego przybyli, czy tylko planują wykorzystać sprzyjający system społeczny, a równocześnie wprowadzać w nowym kraju swoją kulturę, swoje przyzwyczajenia, a także, niestety, swój często bardzo agresywny sposób traktowania innych. Nawarstwiło się sporo naiwnych błędów popełnionych w imię górnolotnych haseł. Złośliwość między ludźmi powoduje wielkie szkody. Natomiast nie mniej szkód powoduje naiwna górnolotność – poprzez fałszywe dążenie do świętości albo krańcowego poświęcenia.
KB: W 1991 r. ukazała się pana książka „Etyka w działaniu”, w której tolerancja jest jedną z kluczowych wartości i zmiennych. Czy dziś owa tolerancja ma dla pana profesora podobną rangę?
JH: Tak, uważam, że tolerancja jest czymś bardzo ważnym, tzn. powinniśmy się nauczyć żyć ze wszystkimi ludźmi, powinniśmy się nauczyć szukać kompromisu, możliwości spotkania w pół drogi ze wszystkimi, którzy nie deklarują się otwarcie jako wrogowie społeczni. Jeśli ktoś deklaruje, że chce być terrorystą albo chce zarabiać na morderstwie, na rabunku, chce w jawny sposób łamać prawo, to wobec takiej osoby nie będziemy stosowali zasady kompromisu. Natomiast nie powinno stanowić problemu inne wyobrażenie o dobrym małżeństwie, inne zdanie odnośnie tego, co należy jeść w piątek, sobotę czy w niedzielę, inny pogląd na to, jak należy wychowywać dzieci, aby się nauczyły samodzielności. Można dyskutować, jeśli obu stronom na tym zależy, lub milcząco się akceptować, jeżeli dla żadnej ze stron druga nie jest uciążliwa. Możemy sobie całkiem dobrze wyobrazić olbrzymie przedmieścia zamieszkane przez ludzi mających niezłe dochody, gdzie w jednej willi będzie mieszkał Francuz, w następnej muzułmanin, w kolejnej Żyd, a w dalszych ateista, Anglik, Polak itd. Niech będą wobec siebie przyjaźni, a jeśli działają sobie na nerwy, niech nie robią hałasu, nie przerzucają pomyj ani śmieci przez płoty – niech starają się być dla siebie łatwo dającymi się tolerować sąsiadami. W takiej konfiguracji nie widzę żadnego zagrożenia. Na obrzeżach wielkich miast i w dzielnicach willowych różnorodność może być czymś atrakcyjnym. Natomiast wielka różnorodność w czynszowej kamienicy, w której jest 50 czy 500 mieszkań, a w każdym mieszkaniu po 5–10 osób, tworzy getto. Przy tak dużej liczbie ludzi i takiej różnorodności kultur, w miejscu, gdzie mieszają się zapachy różnych kuchni, jest hałas i występują zachowania dokuczliwe dla innych, będzie stale dochodziło do agresji. Tego rodzaju budynki natychmiast stają się częścią slumsów i wyglądają przerażająco. Ja bywałem za granicą, mieszkałem w domach akademickich i zapewniam, że brany jest tam pod uwagę czynnik kulturowy. I nie można w tym kontekście mówić o jakichkolwiek formach rasizmu. Chce się jedynie dobrać ludzi o mniej więcej podobnych oczekiwaniach i podobnej kulturze. Jeżeli na jakimś uniwersytecie jest np. 50 studentów czy doktorantów z krajów arabskich, dobrze ich zakwaterować razem – aby łatwiej im było przeżyć ramadan. Komuś, kto nie ma podobnych przekonań religijnych, trudno dopasować się do tego, że życie zamiast za dnia toczy się w nocy. Tu nie chodzi o brak akceptacji. Po prostu czasem dwa odmienne style życia są nie do pogodzenia albo cudem udaje się je pogodzić. Naszym obowiązkiem jest starać się nie przeszkadzać innym.
KB: Wcześniej zasugerował pan profesor, że filozofowie nie rozwiążą poważnych i złożonych problemów społecznych. Kto zatem mógłby przewidzieć, do czego doprowadzą decyzje polityczne, nawet podejmowane ze szlachetnych pobudek?
JH: Powinniśmy czytać dużo literatury pięknej, powieści, w szczególności dzieła XIX-wieczne, brytyjskie, rosyjskie, francuskie, niemieckie. Gdybyśmy przeczytali sporo tego typu literatury, nie popełnilibyśmy kardynalnych błędów, jak wpuszczenie olbrzymiej liczby uciekinierów z krajów, w których obowiązuje zupełnie inna kultura niż w Europie. Trzeba im pomóc w miejscu, z którego uciekli. Tam konstruować inny system polityczny, inwestować, czyli umożliwić zarabianie na życie. Trzeba unikać jawnych błędów i okazywać innym dużo życzliwości. Tego uczy nas przede wszystkim dobra literatura.
KB: Ale nie da gotowych recept, nie odpowie na pytanie, jak pomagać w miejscach, z których przybywają uchodźcy. Niektórzy przykładowo uważają, że pomocne może być zaszczepianie liberalizmu gospodarczego, inni – że to najgorsze zło.
JH: Jedynym możliwym rozwiązaniem są rządy pośrednie (z ang. indirect rule). Czyli to, co Brytyjczycy próbowali realizować pod koniec XIX w. i na początku XX w. Trzeba wprowadzać medycynę, oświatę, infrastrukturę techniczną, które pozwalają lepiej żyć. Trzeba powoli pracować z najmłodszym pokoleniem, budować szkoły oraz pomagać w uczeniu podejmowania decyzji o przyszłym życiu. Należy stworzyć enklawy, które będą na tyle bezpieczne, że ci, którzy nie chcą się podporządkować określonemu systemowi myślenia, nie będą mogli go zniszczyć. Prawdę powiedziawszy, bardzo łagodny neokolonializm, który nie wprowadza ideologii, a pomaga rozwiązać praktyczne problemy miejscowych, to według mnie jedyna możliwa opcja. Potrzebne są akcje humanitarne, instytucje i organizacje, które potrafią podjąć dialog z lokalną ludnością, współpracować ze sobą, przyjaźnie żyć i stworzyć coś dla całej społeczności. Taki model jest najbardziej obiecujący.
KB: Może taki funkcjonalny neokolonializm, ale nie w wykonaniu państwa czy korporacji, lecz prowadzony przez trzeci sektor, pozwoli uniknąć grzechów klasycznego kolonializmu?
JH: Tak, ma pan całkowitą rację.
Prof. Jacek Hołówka
filozof i etyk, kierownik Zakładu Filozofii Analitycznej w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, redaktor naczelny „Przeglądu Filozoficznego”. Studiował filozofię i anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim oraz socjologię medycyny na Uniwersytecie Stanowym Ohio. Wykładał na amerykańskich wyższych uczelniach. Zasiada w Komitecie Nauk Filozoficznych Polskiej Akademii Nauk i Komitecie Etyki w Nauce PAN. Członek Collegium Invisibile. Napisał wiele książek, m.in. „Etykę w działaniu”, „Problemy moralne w literaturze pięknej”, „Wybrane problemy moralne współczesności”.