Czy miasto wyżywi się samo?
O ogrodnictwie społecznościowym w Warszawie i ogrodach warzywnych na dachach Nowego Jorku z Maciejem Łepkowskim, animatorem kultury, kuratorem, twórcą ogrodów społecznościowych, rozmawia Adam Mikołajczyk.
Adam Mikołajczyk: Jaka jest geneza powstania ogrodnictwa miejskiego?
Maciej Łepkowski: Ogrodnictwo miejskie ma długą tradycję. Kiedy pod koniec XIX w. miasta zaczęły stawać się metropoliami z setkami tysięcy, a nawet z milionami mieszkańców, urbaniści coraz wyraźniej zaczęli dostrzegać rolę, jaką przyroda pełni w dobrze zorganizowanym, „zdrowym” mieście. Oprócz parków, zieleńców, klombów itd., czyli typowych form obecności natury w mieście, pojawiały się koncepcje i rozwiązania stwarzające możliwości aktywnego kontaktu z przyrodą poprzez jej uprawę w formie różnego rodzaju ogrodów. Od samego początku ogrodów nie traktowano jedynie jako źródła zaopatrzenia w żywność, ale przede wszystkim jako zdrową aktywność dającą oddech i przywracającą równowagę mieszkańcom zatłoczonych metropolii. Ważną formą ogrodnictwa miejskiego były tzw. rodzinne ogrody działkowe, tworzone dla osiedlających się w mieście robotników, napływających ze wsi do pracy w fabrykach. Popularne „działki” stwarzały możliwość uprawy, uzupełnienia zaopatrzenia we własne warzywa i owoce, odpoczynku na świeżym powietrzu, a także – co moim zdaniem bardzo istotne – umożliwiały utrzymanie pewnej ciągłości praktyk i relacji z przyrodą osobom i rodzinom przeniesionym ze wsi do miasta.
AM: Czy lata PRL-u sprzyjały rozwojowi takich koncepcji?
MŁ: Polska jest fenomenem ogródków działkowych. Obecnie mamy prawie 5 tys. rodzinnych ogrodów działkowych o łącznej powierzchni blisko 44 tys. ha, z imponującą liczbą ponad 960 tys. zagospodarowanych działek. Biorąc pod uwagę, że z każdym ogródkiem są związane trzy–cztery osoby, możemy łatwo obliczyć, że prawie 4 mln osób w Polsce są związane z ogrodami działkowymi, co stanowi drugą po Kościele katolickim (pod względem liczebności) siłę społeczną w Polsce. Ruch działkowców w czasach PRL-u cieszył się przychylnością władzy, dzięki czemu mógł się bez przeszkód rozwijać. Pracownicze ogrody działkowe powstawały w atrakcyjnych lokalizacjach w miastach, a także na ich obrzeżach. W tej chwili deweloperzy zabiegają o przejęcie tych terenów pod inwestycje mieszkaniowe lub usługowo-biurowe. W obronie działek stają nie tylko sami działkowcy, ale też inni mieszkańcy, dostrzegając ich pożyteczną rolę dla miasta. Ogrody działkowe są „samoutrzymującymi się parkami”, niewymagającymi nakładów ze strony miasta na ich pielęgnację; są także rezerwuarami bioróżnorodności – rozmaitość gatunków kwiatów, krzewów i drzew pozwala żyć wielu owadom, ptakom i innym zwierzętom, co bardzo wzbogaca miejski ekosystem. Pełnią również rolę czynnika aktywizującego, dzięki czemu utrzymują mieszkańców (zwłaszcza osoby starsze) w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej.
Działki ogrodnicze są obecnie użytkowane głównie przez pokolenie seniorów – emerytów i rencistów, którzy uprawiają na nich warzywa i owoce dla rodzin i przyjaciół. Jednak ocenia się, że w najbliższej przyszłości w stosunkach społecznych więzy krwi nie będą odgrywać tak dużej roli, jak wspólne przekonania, idee, styl życia. Stąd znaczący rozkwit ruchów miejskich działających na rzecz określonych spraw; stąd też perspektywa, że działki po seniorach przejmie młode pokolenie, realizując ideę samozaopatrzenia miast. Już dziś ponad 5 proc. owoców w Polsce jest produkowanych przez rodzinne ogródki działkowe i jest realna szansa na poprawienie tego wyniku.
AM: Co skłoniło młode pokolenie do zajęcia się ogrodnictwem miejskim?
MŁ: Rodzice mojego pokolenia – osoby, których aktywność zawodowa przypadła na lata 90. ubiegłego stulecia – zajęci byli rozwojem własnych biznesów i indywidualnym sukcesem. Dzisiejsi 20-, 30-latkowie coraz częściej zwracają uwagę na to, co wspólne, a nie indywidualne. Obecne młode pokolenie zaczyna dostrzegać w działkach duży potencjał społeczny – przestrzeń wspólnego działania. Powoli na terenach rodzinnych ogrodów działkowych pojawiają się ogrody społecznościowe, które są otwarte dla osób o podobnych zainteresowaniach, a uprawy i plony nie są tak ważne, jak spotkanie i poczucie wspólnoty. Można w tym miejscu odnieść się do idei gastrozofii, czyli filozofii dobrego jedzenia, którą na gruncie niemieckim zaszczepił Harald Lemke, filozof, aktywista miejski, współtwórca społecznej uprawy ogródków w Hamburgu. Przekonuje on, że jedzenie ma potencjał zmiany społecznej. Mieszkańcy miast powinni zakładać ogrody w miejscach użyteczności publicznej, stawać się rolnikami na pół etatu, produkować żywność lokalnie. Wspólne sadzenie roślin w jednym czasie i miejscu to wytwarzanie cennych relacji i społecznych więzi. Zjawisko miejskiego ogrodnictwa jest bardzo heterogeniczne, a jego rosnąca popularność na całym świecie wynika z różnorodnych motywów. Ogród miejski, który powstaje w Londynie w ramach przedsięwzięcia społecznie zaangażowanych artystów, jest rzecz jasna skutkiem innych motywacji niż ogrody warzywne w szczerbach między kamienicami Hawany. Natomiast tym, co je łączy, jest pewien zakres problematyczny nakreślony poprzez krzyżowanie się zagadnień związanych z ekonomią, etyką, estetyką, urbanistyką, kulturą życia codziennego i kulturą jedzenia.
AM: Z tego wynika, że ogrodnictwo miejskie nie skupia się wyłącznie na wytwarzaniu pożywienia.
MŁ: Wydaje się, że w Polsce w obecnym momencie dla ogrodnictwa miejskiego najważniejsze jest wspólnotowe kreowanie przestrzeni i eksperymentowanie z różnymi formami współpracy. Efektywna produkcja i uprawa jak dotąd stoją na drugim miejscu. Istnieje też inna, pokrewna dziedzina, nazywana RWS (rolnictwo wspierane społecznie), która ma na celu pozyskiwanie przez mieszkańców miast zdrowych, ekologicznych produktów wprost z gospodarstw rolnych. Pokrótce polega ona na tym, że członkowie RWS-u płacą rolnikowi z góry za cały sezon, w trakcie którego dostarczane są paczki z produktami rolnymi. Elementem RWS-u jest też praca aktywistów w gospodarstwach, którzy w ten sposób partycypują w uprawie i ryzyku. Gospodarstwa rolne biorące udział w systemie RWS muszą być położone blisko miast, aby skrócić do minimum drogę żywności od producenta do konsumenta, eliminując tym samym chemiczne utrwalanie żywności oraz konieczność długotrwałego przechowywania i transportu.
W Polsce nie ma jeszcze ogrodnictwa miejskiego nastawionego stricte na produkcję żywności (choć pojawiają się pierwsze zalążki takiego działania), jakie funkcjonuje choćby w Hawanie, gdzie mieszkańcy niemal na każdym wolnym placu pomiędzy budynkami zakładają ogrody warzywne, zmuszeni brakami zaopatrzenia w sklepach. W miejskim rolnictwie przoduje też wielki i nowoczesny Nowy Jork, gdzie na dachach biurowców, hipermarketów czy magazynów powstają szklarnie i ogrody warzywne, nastawione na produkcję warzyw do dalszej odsprzedaży.
Natomiast wydaje mi się, że powoli działalność ogrodnicza w polskich miastach będzie zmierzać w kierunku podnoszenia produktywności i tworzenia realnej alternatywy zaopatrzeniowej. Oczywiście miasto raczej nigdy nie będzie całkowicie samowystarczalne, ale spora część upraw może odbywać się w ramach jego granic, z pożytkiem dla ekologii i relacji społecznych.
AM: Jak omawiana idea rozwija się w Europie?
MŁ: W Europie niemal w każdym wielkim mieście powstają ogrody społecznościowe. Ostatnio współorganizowałem I Zjazd Twórców Ogrodów Społecznościowych, który odbył się w ramach poznańskiego Festiwalu Malta. Okazało się, że każdy ogród to zupełnie inna historia – inny cel, sposób, metody działania i współpracy. Ciekawa jest różnorodność, świadcząca o tym, że nie ma jakiejś jednej sprawdzonej formuły, że ogród społecznościowy jest polem eksperymentu i wynalazku, który nie daje się aplikować wszędzie w identycznej postaci. Za każdym razem musi zostać wymyślony na nowo.
AM: Jak władze miast oceniają zjawisko ogrodnictwa społecznościowego?
MŁ: W Polsce ogrodnictwo miejskie najprężniej rozwija się w Warszawie, Poznaniu i Łodzi, pojawiają się również różne inicjatywy w Krakowie, Trójmieście, Katowicach. Aspekty pozyskiwania pożywienia dopiero wprowadzamy w życie. Urzędnicy miejscy na razie wysyłają pojedyncze sygnały życzliwości dla takich działań. I tak Urząd Miasta Stołecznego Warszawy opracował bardzo dobry, bezpłatny podręcznik-niezbędnik „Ekosztuczki”, traktujący o tym, jak za pomocą sprawdzonych metod naszych babć mądrze i ekologicznie zajmować się ogrodem, glebą, uprawą warzyw, zakładać kompostownik itd. Niestety miasta nie mają jeszcze wypracowanych procedur, jak współpracować z ruchami miejskimi i korzystać z ich aktywności. Być może najbliższe wybory samorządowe pozwolą wprowadzić do władz miast ludzi, którzy rozumieją, że mieszkańców uprawiających ogrodnictwo miejskie należy traktować w sposób szczególny, nadając im status ogrodnika miejskiego i wspierając ich działanie poprzez system minigrantów na sadzonki i nasiona czy wypożyczalnie sprzętu ogrodniczego. Dzięki ich pracy miasto jest piękniejsze, bardziej czyste i ekologiczne, a mieszkańcy zdrowsi.
Maciej Łepkowski
animator kultury, kurator, aktywista. Magister filozofii w Instytucie Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, absolwent studiów podyplomowych "Sztuka, przestrzeń publiczna i demokracja. Relacje i możliwości" w warszawskiej Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Współtworzy i realizuje projekty z pogranicza sztuki i animacji kultury. Członek kolektywu artystycznego Parque-No. Praktycznie i teoretycznie zajmuje się miejskim ogrodnictwem i miejską przyrodą. Współtwórca ogrodów społecznościowych w Olsztynie i Warszawie.