Szanuj innowatora
O zmianach w systemie edukacji, by uczył miłości do nauki, o braku polskiej polityki innowacyjnej i o „dolinach śmierci” z prof. Michałem Kleiberem, prezesem Polskiej Akademii Nauk, rozmawia Adam Mikołajczyk.
Adam Mikołajczyk: Czy system kształcenia w Polsce jest dopasowany do wymagań XXI w., zglobalizowanego świata, gospodarki opartej na wiedzy?
prof. Michał Kleiber: Uważam, że nasz system edukacji, szeroko rozumiany, wymaga z całą pewnością systematycznego poprawiania, bo nie jest dostatecznie dobrze dopasowany do wyzwań nowoczesności czy współczesności. To wynika z prostego faktu, że systemy edukacyjne mają swoją bezwładność i w dużej mierze bazują na historycznych doświadczeniach oraz na starej kadrze. A zawód nauczyciela w wielu krajach, a u nas szczególnie, jest stosunkowo mało atrakcyjny. W związku z tym napływ młodej kadry jest niewystarczający, a starsze osoby... Trudno od nich wymagać rewolucyjnych poglądów. Niewątpliwie w systemie edukacji jest bardzo dużo do zrobienia.
Kiedy mówię o systemie edukacji, mam na myśli system, który rozciąga się na całe życie każdego z nas – wszak dziś musimy się uczyć permanentnie. Począwszy od żłobka, poprzez przedszkole, wszystkie szczeble szkoły podstawowej, gimnazjum, szkołę średnią, studia – i to nie jest koniec. Dalej mamy jeszcze system studiów podyplomowych, doktoratów i – to jest rzecz zasługująca w polskich warunkach na wyjątkowe podkreślenie – system kształcenia ustawicznego dla osób w każdym wieku. Trudno się w sposób syntetyczny ustosunkować do każdego z wymienionych poziomów, ale powiem, że mamy w tym systemie całą masę paradoksów. Wystarczy podać pierwszy przykład – za żłobek większość osób płaci, a studia wyższe są nieodpłatne.
Natomiast generalnym problemem jest to, że nasza szkoła nie przekazuje trzech zupełnie podstawowych wartości, które decydują o sukcesie jednostek i całego społeczeństwa. Po pierwsze zamiłowanie do uczenia się, a mówiąc jeszcze mocniej – miłość do nauki. To jest cecha, która w niektórych ludziach drzemie w sposób naturalny, w innych nie, ale generalnie pewien jej poziom musi być wypracowywany u wszystkich. Nuda, która zieje z bardzo wielu zajęć szkolnych czy uczelnianych, zniechęca do nauki, a nie do niej zachęca. Nauczyciel, który nie potrafi z „ogniem w oczach” mówić o ważnych rzeczach w zakresie swojej specjalności, przyczynia się do tego, że człowiek z danego etapu edukacji wychodzi bez zamiłowania do poznawania świata i zdobywania wiedzy. Szkoła powinna rozbudzać potrzebę poznawania, sięgania po książkę, sięgania w mądry sposób do Internetu. A dziś racjonalne, poszerzające horyzonty korzystanie z treści cyfrowych to umiejętność, która w Polsce nie jest kształtowana na żadnym etapie szkoły podstawowej, średniej czy wyższej.
Drugi kluczowy element, w polskim systemie edukacji właściwie nieobecny, to zachęta do bycia kreatywnym, orygi-nalnym, autonomicznym w myśleniu, do chodzenia nieprzetartym szlakiem, do mówienia własnym językiem. U nas tak naprawdę zabija się tę oryginalność, zamiast ją rozwijać. Tutaj takim sztandarowym przykładem są szablony maturalne, w których tępi się użycie innych słów, niż przewidziano w odpowiednim podręczniku. Z moich doświadczeń wynika, że w wielu krajach nagradzanie oryginalności myślenia jest podstawowym kryterium motywowania uczniów. Tam można rozwiązać dany problem nawet nie do końca prawidłowo, gorzej niż inni, ale jeśli się wybrało inną ścieżkę, jeśli się zademonstrowało zdolność do nieszablonowego myślenia, to taki właśnie uczeń jest premiowany. W Polsce nie przywiązuje się do tego wagi. To jest problem, ponieważ dzisiaj świat na każdym kroku nie szczędzi nam potrzeby bycia kreatywnym, to jest cecha niezbędna w nowoczesnym społeczeństwie. Życie jest złożone, stawia nas przed niespodziewanymi sytuacjami. Nie można być prawdziwie przedsiębiorczym w przyszłości, jeśli nie jest się kreatywnym na poziomie szkoły.
I wreszcie trzecia cecha, którą uważam za absolutnie fundamentalną i która jest chyba największym problemem w polskiej szkole – pozornie sprzeczna z indywidualną kreatywnością – chęć i zdolność do pracy w zespole. U nas nie ma metod kształtowania w młodych ludziach wiary w to, że istnieje potrzeba rozmowy, zawierania kompromisów, wypracowywania wspólnych rozwiązań, krótko mówiąc – generowania synergii ze współpracy. To jest niestety wielki problem, przekładający się negatywnie na to, co nazywa się dzisiaj kapitałem społecznym, czyli – w największym skrócie – chęcią i zdolnością do współpracy. Niewystarczający kapitał społeczny w Polsce jest w mojej ocenie największą naszą przeszkodą rozwojową. Polacy z różnych względów, zapewne historycznie uwarunkowanych, dotychczas nie nabrali przekonania o sile pracy wspólnej. I o ile często indywidualnie dajemy sobie radę z najróżniejszymi problemami, o tyle w zespole zbyt często przegrywamy.
W Polsce nie ma atrakcyjnej merytorycznie i organizacyjnie oraz dostępnej finansowo formuły kształcenia ustawicznego. Młody człowiek kończący szkołę średnią czy studia musi być przygotowany na to, że będzie musiał dokształcać się przez bardzo wiele lat. Że będzie musiał zmienić swój zawód, i to zapewne nie raz. Brak formalnych ram, gwarancji oraz wiary w możliwości przekwalifikowania jest wielkim hamulcem rozwojowym. Jak podają amerykańscy eksperci, dzisiaj na dziesięciu absolwentów wyższej uczelni sześciu będzie pracowało w zawodach, które obecnie nawet jeszcze nie istnieją. Co by oznaczało, że ktoś będzie musiał się do nich przyuczyć – my dzisiaj jesteśmy do tego wyzwania systemowo nieprzygotowani.
Optymistycznie szacując, tylko mniej więcej 5 proc. wszystkich pracowników w naszym kraju podlega w miarę systematycznemu kształceniu w trakcie swojej pracy. Ten wskaźnik w krajach, do których aspirujemy (np. kraje skandynawskie), jest 10-krotnie wyższy. Tam połowa pracowników podlega stałemu systemowi dokształcania się. W Polsce nie jest zna-ne w ogóle pojęcie corporate university, czyli uniwersytetu korporacyjnego. Oznacza to, że korporacje, duże firmy, mają system zaplanowanego dokształcania swoich pracowników. I nie chodzi o szkolenia typu pięciodniowy kurs pisania na komputerze, tylko o zaprogramowany na wiele lat dla każdego pracownika cały system kursów, które rozszerzają horyzonty i pozwalają dopasować się do nowych wymagań. Są oczywiście firmy, głównie z kapitałem zagranicznym, które wprowadzają tę metodę. Sam znam dużą amerykańską firmę zlokalizowaną w Polsce, gdzie wszyscy pracownicy otrzymują całkowity zwrot kosztów za zaoczne studiowanie na dowolnym kierunku. Tam tokarz może studiować filozofię i jeszcze otrzymuje specjalne urlopy na ten cel. Firma wie, że taka inwestycja się opłaci. Dobrze by było, aby takie praktyki były w Polsce coraz szerzej obecne.
AM: Co powinno się w Polsce stać, abyśmy byli w stanie wynaleźć i wyprodukować bardzo innowacyjny produkt, który zawojuje światowe rynki?
MK: W moim przekonaniu nie należy nastawiać się na stworzenie hitu globalnego. To przy polskich możliwościach, także finansowych, jest rzeczą trudną, choć przy szczęśliwym zbiegu okoliczności może się oczywiście zdarzyć. Dobrze jest marzyć, ale ja uważam, że kluczem do powodzenia jest dobra informacja i wyszukiwanie nisz w łańcuchu wartości, po to, by znaleźć dla siebie właściwe miejsce. Dzisiaj światem rządzi tzw. otwarty model innowacji, który polega na tym, że końcowy produkt albo usługa jest efektem współpracy bardzo wielu najróżniejszych ludzi, zespołów, krajów, instytucji. Często ci ludzie w ogóle się nie znają, ale potrafią ze sobą współpracować dzięki nowym metodom komunikacji i dzięki swojej rzetelnej specjalizacji. Powinno się myśleć w ten sposób, żeby wyszukiwać atrakcyjne nisze, w nich zdobywać doświadczenie na rynkach światowych oraz niezbędny kapitał inwestycyjny i dopiero wtedy ewentualnie porywać się na samodzielne projekty. To się u nas czasami zdarza, ale rzeczywiście jest tak, że na razie ten symboliczny polski smartfon czy „polski Mercedes” jest ciągle tylko naszym marzeniem. Kiedyś, mam nadzieję, do tego dojdzie, ale dzisiaj należy szukać sobie miejsca w świecie z tym, co mamy – a nie jest to bynajmniej mało!
Jest wiele dziedzin, w których moglibyśmy zawalczyć. Zapominamy np. o tym, że jesteśmy krajem, który leży na węglu, co otwiera naprawdę wielkie możliwości tworzenia innowacji w zakresie proekologicznych technologii niskoemisyjnych, choć węglowych. Bardzo aktywnie uczestniczyłem ostatnio w europejskich debatach, aby w dokumentach unijnych wszystkie słowa low carbon zamienić na low emission, co jest w tym kontekście niezwykle ważne. Jeśli przekonamy Unię Europejską, że węgiel – wraz z odnawialnymi źródłami energii – może być podstawą niskoemisyjnej gospodarki, to odniesiemy olbrzymi sukces. To jest dla Polski wielka szansa. Trzeba tylko uwierzyć, że węgiel jest naszym bogactwem, a nie przekleństwem.
Kiedyś sformułowałem taką myśl, że innowacyjność jest synergią dobrych regulacji, przedsiębiorczości, systemu edukacji i nauki oraz – co uważam chyba za najważniejsze, bo tak naprawdę warunkuje te poprzednie cechy – powszechnej kultury szacunku dla innowacji i ludzkiej kreatywności. W Polsce niestety nie szanujemy innowatorów. A mamy ludzi, którzy odnieśli prawdziwe sukcesy, także międzynarodowe. Tylko mało kto o nich słyszał. Takich ludzi powinniśmy promować, zapraszać do najlepszych programów w telewizji i pytać, jak mimo przeciwności i kłopotów osiągać sukces. To są ludzie, którzy powinni być bohaterami naszych mediów, bo to są wzorce do naśladowania. Niestety tak się nie dzieje. To jest wielki kulturowy problem wynikający troszkę z tej zadawnionej zawiści czy niskiego kapitału społecznego, ale też na pewno z tabloidyzacji mediów, które idą na łatwiznę. O nauce i innowacyjności można mówić w ciekawy sposób, tylko trzeba w to włożyć trochę pracy. Dziennikarz musi przeczytać, dowiedzieć się, co to jest ten grafen, co to jest azotek galu, a tego niestety nie da się zrobić ad hoc, podobnie jak to się robi z typowymi programami serwowanymi nam przez media.
Innowacyjność jest tak dobra, jak najsłabszy element w całym systemie. Jeśli jeden zaniedbamy, np. edukacja będzie marna, to choćby pozostałe elementy były niezłe, i tak nam nic nie wyjdzie. Jeżeli nie będziemy nagłaśniać, wspomagać, cieszyć się wspólnymi sukcesami, to też nie damy sobie rady. To jest niezwykle symptomatyczne i bardzo trudne. Trzeba stale poprawiać cały szereg czynników, które wpływają na innowacyjność. Rola państwa polega na tym, aby zadbać o koordynację tego systemu. Ale u nas nie sposób nad nim zapanować, bo praktycznie każdy element jest we władaniu innej instytucji. Formalnie innowacyjność należy do obszaru odpowiedzialności ministra gospodarki, który od lat – wobec różnych kłopotów – ma na nią za mało czasu. Pewną rolę w systemie przypisuje sobie – i słusznie – także Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Największe pieniądze na innowacyjność są w rękach Ministerstwa Rozwoju Regionalnego. Informatyzacja, która się teraz nazywa cyfryzacją, jest w rękach jeszcze innego ministerstwa. Jednym z najważniejszych sektorów, w których innowacyjność jest dzisiaj tak ważna, jest farmaceutyka, którą reprezentuje jeszcze kolejny resort. Inne wielkie pole do finansowania i do innowacyjności to przemysł obronny – następne ministerstwo. A na poziomie rządu od lat (w istocie od początku okresu transformacji) nie widzę nikogo, kto by koordynował te działania. Polska powinna się wreszcie zdobyć na to, aby mieć wicepremiera nie z rozdania politycznego, tylko merytorycznego, od spraw nowoczesnego rozwoju, w tym zarządzania systemem innowacyjności.
AM: Wspomniał pan profesor o polskim grafenie. Naukowcy szacują, że skomercjalizowanie pomysłu wytwarzania taniego grafenu potrwa 10 lat. Dlaczego tak długo? Czy to jest kwestia braku odpowiedniego systemu komercjalizacji innowacji?
MK: Według mnie zastosowania grafenu pojawią się na świecie szybciej. Ale boję się, że my nie będziemy z tego mieli wielkich korzyści. Dobrym i pouczającym przykładem w tym zakresie był polski niebieski laser. Już minęło dobrze ponad 10 lat od czasu, kiedy polscy uczeni dokonali odkryć szeroko rozpoznawalnych na świecie, ale które potem tylko w bardzo niewielkim stopniu udało się nam skomercjalizować. Dzisiaj pieniądze na niebieskim laserze, który pojawia się powszechnie np. w urządzeniach elektronicznych, robią inni, choćby Japończycy czy Amerykanie.
Aby odnieść sukces na etapie pomysłu, konceptu, wynalazku, potrzebne są pieniądze, zazwyczaj rzędu 10–50 mln zł. Natomiast aby skomercjalizować takie osiągnięcie, potrzebna jest kwota 10-krotnie większa. Mamy zatem do czynienia z tym, co się w teorii innowacyjności nazywa „doliną śmierci”. Na początku pomysły są finansowane, ponieważ są w sferze przedkonkurencyjnej. Mogą być dotowane przez państwo bez obawy, że zostanie zarzucone nam łamanie zasad konkurencyjności. I to w Polsce, przy wszystkich ograniczeniach, jakoś funkcjonuje. Potem następuje faza, w której wynalazek jest obiecujący i istnieje wstępny projekt jego zastosowania. Jednak całość nie jest jeszcze na tyle przekonująca, żeby firmy garnęły się do finansowania. I to jest „dolina śmierci”. Na tym etapie, mówiąc żargonem teoretyków innowacji, zasypywanie „doliny śmierci” jest podstawowym wyzwaniem dla polityki państwa. W krajach, które słyną z innowacyjności, ten problem został rozwiązany. W Polsce dotychczas nie za bardzo. To jest też przypadek niebieskiego lasera. Dzisiaj przedsiębiorcy pewnie chcieliby go dofinansować, ale już jest za późno – prawdziwe zyski zgarnął ktoś inny.
Miejmy nadzieję, że z grafenem nie będzie podobnie. Mamy dzisiaj mocną pozycję, jeśli chodzi o technologie jego wytwarzania. Potencjalne zastosowania są olbrzymie. W polskich warunkach jest jednak bardzo trudno wycenić ryzyko prowadzenia dalszych prac wdrożeniowych. W USA można wejść do przysłowiowego banku za rogiem, złożyć podanie o kredyt technologiczny i po 10 dniach dostać jego wycenę. A polski bank, nawet jeśli ma pieniądze, cóż może zrobić? Nie ma u nas historii komercjalizacji sukcesów naukowych, nie ma specjalistów, którzy potrafią wyceniać takie projekty. Strasznie trudno oszacować ich rynkowe ryzyko. Gdyby bank dostał 100 takich projektów, to sytuacja stałaby się jednak zupełnie inna. Wystarczyłoby, aby choć pięć z nich zakończyło się sukcesem, aby zwróciły się wszystkie koszty inwestycji. Jaki stąd wniosek? Oczywiście jak najszybciej doprowadzić do zalewu naszych instytucji finansowych wnioskami o skredytowanie innowacyjnych projektów. Czyli konsekwentnie budować gospodarkę opartą na wiedzy – spełniając warunki, o których była mowa wyżej.