Robert Talarczyk: teatr mój widzę śląski

  • Robert Talarczyk, fot. Przemysław Jendroska / Teatr Śląski
    Robert Talarczyk, fot. Przemysław Jendroska / Teatr Śląski
  • Śląsk wszędzie rezonuje. Wszędzie z zainteresowaniem przyglądają mu się mniejszości czy lokalności.
  • Nieraz przykleja nam się łatkę separatystów czy też ukrytej opcji niemieckiej. A my z uporem maniaka chcemy opowiadać o tym, że Śląsk ma niesamowitą, wielokulturową historię.
  • Spotykają się tu wpływy polskie, czeskie, niemieckie, austro-węgierskie, słowackie. Myślę, że to może być atrakcyjne.
  • Niezwykle ważna jest dla mnie publiczność. Traktuję ją jako partnera w rozmowie o sprawach elementarnych. Myślę, że to zostało docenione.
  • Śląsk czasem mnie irytuje. Szaleństwa mi brak w Ślązakach i odwagi.
  • Dezindustrializacja i dekarbonizacja dzieją się na naszych oczach i przez najbliższe lata będziemy świadkami zmian epokowych, podważających sens istnienia tego regionu w kształcie, który znamy od pokoleń.

Z Robertem Talarczykiem rozmawia Kamil Broszko.

Kamil Broszko: W prasie fachowej piszą, że dla pana artystycznym drogowskazem jest Śląsk. Cóż to oznacza?

Robert Talarczyk: Śląsk jest punktem wyjścia dla różnych moich poczynań artystycznych, ale także miejscem, które mnie określa emocjonalnie. Więc siłą rzeczy te moje spektakle, które mają jakiś związek ze Śląskiem, najbardziej rezonują. Jest to jednak jakieś 15 proc. wszystkich przedstawień, które zrealizowałem jako reżyser, a łącznie było ich około 50. Natomiast faktycznie są one najgłośniejsze, zdobyły najwięcej nagród, zostały też najprzychylniej przyjęte przez publiczność – w całej Polsce i oczywiście na Śląsku. Więc mogę powiedzieć, że Śląsk jest punktem odniesienia, ale też muszę wspomnieć, że tytuł cyklu, który stworzyliśmy w Teatrze Śląskim, „Śląsk święty / Śląsk przeklęty” nie wziął się z niczego, bo on jest wypadkową jakichś fascynacji i przekleństwa, którym jest to miejsce dla mnie. Ono mnie określa i czasem determinuje w sensie negatywnym. Stąd może trafna jest metafora drogowskazu – idę we wskazanym kierunku, ale nieraz trafiam na przeszkodę albo ktoś mi podstawia nogę. Niemniej znów się podnoszę i ruszam w wyznaczoną stronę.

Robert Talarczyk podczas prac nad spektaklem "Pokora", fot. Przemysław Jendroska/Teatr Śląski

KB: Wszędzie na świecie są miejsca w jakiś sposób odrębne, szczególne, określające silnie tożsamość mieszkającej tam grupy. Czy pana opowieść o Śląsku jest odbierana za granicą, a może i w Polsce, jako opowieść uniwersalna?

RT: Oczywiście tak. Śląsk wszędzie rezonuje. Wszędzie z zainteresowaniem przyglądają mu się mniejszości czy lokalności, w dobrym tego słowa znaczeniu – nie chodzi tu o sprawy separatystyczne, tylko o podkreślenie własnej specyfiki. A o niej na Śląsku potrafimy mówić, nie mamy z tym problemu. Zaś z perspektywy ogólnopolskiej problem się pojawia, bo nieraz przykleja nam się łatkę separatystów właśnie czy też ukrytej opcji niemieckiej. A my z uporem maniaka chcemy opowiadać o tym, że Śląsk ma niesamowitą, wielokulturową historię. Jest atrakcyjny, bo jest odrębny, inny, nie daje się łatwo wpasować w jakąś ogólną definicję. Ktoś zauważył, że "piąta strona świata" – czyli świat z książki Kutza, ale też spektakl na podstawie tej książki – to swoisty odpowiednik Macondo Gabriela Garcíi Marqueza ze „100 lat samotności”. Jest to oczywiście dla nas pochlebiające. Myślę, że zawsze spotyka się z atencją opowiadanie o kawałku globu, który ma swoją specyfikę, który jest inny od reszty. Śląsk nie jest pępkiem świata, ale jest osobnym bytem, ma wiele różnych kolorów, co nie zmienia faktu, że takich miejsc na świecie jest mnóstwo. I ludzie chcą się z nim utożsamiać. Do tego trzeba dodać, że jest to miejsce wielokulturowe, z wpływami polskimi, czeskimi, niemieckimi, austro-węgierskimi, słowackimi. I to wszystko na jednym małym kawałku ziemi. Myślę, że to może być atrakcyjne.

KB: Krytycy są raczej pod wrażeniem pana przekazu, publiczność też, podkreślając, że kontakt z pana sztuką pogłębia rozumienie Śląska. Więc gdzie się pan spotyka z zarzutami o separatyzm?

RT: Nie jest tajemnicą, kto używa takich określeń. Ale też żadna władza w tym kraju nie rozumiała i nie będzie rozumieć Śląska. Nikt nigdy nie uzna języka śląskiego. Nie łudźmy się. Natomiast faktycznie dla publiczności i krytyków to, co robimy na Śląsku i o nim, jest atrakcyjne i ciekawe. Stąd też wynika pewnie Nagroda im. Zygmunta Hübnera „Człowiek Teatru 2021”, którą otrzymałem niedawno. Być może doceniono fakt, że Śląsk to atrakcyjne miejsca do artystycznej peregrynacji. Chcę wierzyć, że dostrzeżono moje 20-letnie starania, żeby śląska lokalność stała się uniwersalna i zrozumiała w całym kraju. I że niezwykle ważna jest dla mnie publiczność. Traktuję ją jako partnera w rozmowie o sprawach elementarnych. I myślę, że to też w jakiś sposób zostało docenione, bo w ostatnich latach zdarzało się, że publiczność była przez artystów traktowana instrumentalnie, ja zaś staram się z publicznością rozmawiać, uprawiać dialog, jak równy z równym. Oczywiście z różnym skutkiem, ale to jest dla mnie bardzo istotne, że rozmawiam z ludźmi o tym, co jest tożsame dla mnie i dla nich. Nieraz mówię, że jesteśmy z tego samego plemienia. I sądzę, że takie widzenie teatru jest interesujące dla ludzi w całej Polsce.

"Piąta strona świata", fot. Przemysław Jendroska/Teatr Śląski

KB: A czy dziś trend nie jest wręcz odwrotny? Czy bycie zrozumianym przez odbiorcę sztuki nie jest dla artysty rodzajem ujmy?

RT: Teatr jest rodzajem sztuki niesłychanie pojemnej, więc myślę, że współistnieją w nim różne wizje. I bardzo dobrze. Tak samo jest w filmie, muzyce czy sztukach plastycznych. Można patrzeć na widza z różnych perspektyw, czego dobrym przykładem jest ostatni film Smarzowskiego. Część ludzi przegląda się w nim jak w lustrze. Inni odrzucają ten obraz i mówią o manipulacji, nieprawdziwym przedstawieniu rzeczywistości. Myślę, że niezależnie od tego, czy artyście podobają się opinie widzów, krytyków, kolegów po fachu, czy nie – powinien być konsekwentny. I taki jest np. Wojtek Smarzowski. Uczciwość wobec widzów i samego siebie jest najistotniejsza w kształtowaniu siebie przez lata, przez ten czas, kiedy mamy możliwość komunikowania się z odbiorcami swojej sztuki. Niektórzy oczywiście widza olewają, widz ich nie interesuje. Chociaż przyznam, że podczas pandemii, po okresach lockdownów, zauważyłem, że bardziej szukamy kontaktu z drugim człowiekiem, w różnych formach, również poprzez sztukę. Widz teraz częściej staje się partnerem w poszukiwaniach artystycznych. Dla mnie jest to jeden z niewielu pozytywów, które przyniosła pandemia.

"Inteligenci", , fot. Przemysław Jendroska/Teatr Śląski

KB: Powiedział pan, że Śląsk bywa przekleństwem.

RT: Śląsk bywa oczywiście zaściankowy, ksenofobiczny, jest często zamknięty w różnych ramach, nie do końca współcześnie uzasadnionych, przez które trudno się przebić. Pewnie niewiele pan widział spektakli czy filmów, w których Śląsk jest bohaterem. Artyści słabo ten region penetrują, a daje on całą masę możliwości podejmowania artystycznych peregrynacji, od traumatycznych, jak tragedia górnośląska, do komediowych. Trzeba oczywiście wymienić Mariana Makulę, który robi przeróbki i śpiewogry znanych utworów literackich – wystawił m.in. „Zemstę”, która w jego adaptacji miała tytuł „Pomsta”. Uczestniczyłem zresztą w paru jego projektach. Zbyszek Stryj robi przedstawienia związane z naszym regionem w Rudzie Śląskiej, w tamtejszym domu kultury. Oczywiście jest spektakl „Mianujom mie Hanka” z Grażyną Bułką, wyreżyserowany przez Mirosława Neinerta w Teatrze Korez. Ale to są pojedyncze przypadki. Z tej perspektywy można powiedzieć, że tylko w moim teatrze Śląsk zaistniał w pełni jako temat poważnej rozmowy z widzem o tutejszej historii i tożsamości, rozmowy popartej znaczącymi przedstawieniami, że wymienię tylko „Piątą stronę świata”, „Morfinę”, „Czarny ogród”, „Skazanego na bluesa”, „Dracha” czy „Pokorę”. Na szczęście w przypadku literatury jest wręcz przeciwnie. Wszyscy znają oczywiście twórczość Szczepana Twardocha, ale ostatnio triumfuje również Zbyszek Rokita, który zdobył Nike za „Kajś”. A są jeszcze przecież Ingmar Villqist, Zbigniew Kadłubek, Anna Dziewit-Meller czy Leszek Libera ze swoim genialnym „Utopkiem”. Uważam, że trwa obecnie pewnego rodzaju boom na nasz region, przekładający się właśnie na sztukę wysoką.

Dziesięć lat temu mieliśmy tzw. śląską wiosnę, związaną ze słynnymi słowami, że jesteśmy ukrytą opcją niemiecką, a potem spisem powszechnym, w którym ujawniło się 800 tys. ludzi deklarujących narodowość śląską. Ale myślę, że obecny boom jest ciekawszy pod względem artystycznym. Co nie zmienia faktu, że Śląsk czasem mnie irytuje, nawiązując do pana pytania. Ciągle matki naszych młodych Ślązaków chcą, by ich dzieci wybierały bezpieczne ścieżki kariery. Zawodówki górnicze zamieniły na politechnikę lub uniwersytet ekonomiczny. Brakuje szaleństwa połączonego z otwarciem na świat, i tu się niewiele zmienia od lat. I często nasza potrzeba budowania tożsamości ogranicza się do tego, że się trochę odważniej godo na ulicy i – zamiast zostać w domu na niedzielną roladę – idzie się do knajpy, a w sklepie kupi się koszulkę z napisem „szmaterlok” albo „klopsztanga”. A żeby i kulturze stało się zadość – przeczyta się jedną książkę Twardocha i nic poza tym. I to mnie wkurwia strasznie. Szaleństwa mi brak w Ślązakach i odwagi.

"Pokora", fot. Przemysław Jendroska/Teatr Śląski

KB: Ostra diagnoza.

RT: Żeby tylko nie narzekać, trzeba przyznać, że teraz artyści śląscy są na fali wznoszącej, zostaliśmy nagrodzeni, pojawiły się interesujące nazwiska, które promują region poprzez sztukę. Ale znów z drugiej strony niewielu artystów w naszym regionie wykorzystało ostatnie 10 lat na rzecz inwestowania w naszą lokalność. I nie do końca wyzbyliśmy się wstydu, że jesteśmy Ślązakami. Gdy pracuję w Warszawie, to zauważam, że moi koledzy może nie tyle ukrywają, co nie eksponują, skąd pochodzą i że potrafią godać. Wyczuwam w tym jakiś rodzaj wstydu. Mamy wbite w łeb, że jesteśmy trochę prymitywni, zacofani. Zamiast się cieszyć i być dumnymi z faktu, że mamy swoją historię i jesteśmy skądś – staramy się to ukryć.

KB: Źródłem tematów dla artystów jest historia, a im bardziej skomplikowana, tym często tematy są ciekawsze. Inspiracją może być też przyszłość, a ona jest nieco niepewna, szczególnie zważywszy na perspektywę dekarbonizacji i dezindustrializacji. Życie tutaj przez dziesięciolecia było zespolone z industrią, praca i przemysł były silnym składnikiem śląskiej tożsamości. Czy ta niepewność rezonuje na Śląsku i jest odczytywana przez artystę jako źródło lęku?

RT: Dezindustrializacja i dekarbonizacja dzieją się na naszych oczach i przez najbliższe lata będziemy świadkami zmian epokowych, podważających sens istnienia tego regionu w kształcie, który znamy od pokoleń. Musimy się z tym uporać, zarówno społecznie, mentalnie, jak i artystycznie. Od wielu lat poszukuję dobrego tekstu i interesującego sposobu na to, żeby opowiedzieć o tym, jak Śląsk będzie wyglądał w przyszłości. Co my z tym wszystkim, co już odchodzi w cień, zrobimy? Zbyszek Rokita, laureat Nike za książkę „Kajś”, napisał na moją prośbę sztukę teatralną „Nikaj”. To futurystyczna historia, która mówi o tym, co się może wydarzyć ze Śląskiem, Zagłębiem, szeroko rozumianą lokalnością w momencie nadchodzącej apokalipsy. Forma jest groteskowa, na przyszłość patrzymy z przymrużeniem oka, z dystansem, ale też prowadzimy bardzo poważny spór, którego tematem jest nasza zaściankowość, tradycja, stająca się martwą figurą. Ślązacy w sztuce Rokity lecą na Marsa, żeby tam zakładać cywilizację. No i właśnie – czy będzie tam tak, jak na Ziemi, czy jednak powstanie nowy Śląsk, inny niż to, co doskonale znamy? Zapraszam na ten spektakl, bo może on być przyczynkiem do rozmowy o tym, jaki Śląsk mógłby być. Natomiast nadal marzę o wielkim przedstawieniu – albo też książce lub filmie – które będzie opowiadało więcej o przyszłości naszego regionu. O tym, co się stanie z naszym dziedzictwem. Czy będziemy się potrafili od niego zdystansować i co będzie w zamian? Co będzie mogło kusić atrakcyjnością zarówno mieszkańców, jak i przyjezdnych? Czy będziemy na Śląsk patrzyli jak na miejsce awangardy, na miejsce przyszłościowego spojrzenia na Polskę i Europę? Na te odpowiedzi czekam z utęsknieniem, a na razie jeszcze nikt, kto potrafiłby zjawisko nazwać i opisać, się nie pojawił. Natomiast myślę, że zaraz ruszy fala interesujących młodych ludzi, którzy dobitnie dadzą do zrozumienia, że kopalnia, huta i industria to dla nich śpiew przeszłości – nie mają one nic wspólnego z ich spojrzeniem na rzeczywistość dziś i jutro. Czekam zatem na tekst o przyszłości Śląska i myślę, że on się za jakiś czas pojawi.

"Drach", fot. Przemysław Jendroska/Teatr Śląski

KB: Myślę, że wielu czeka, bo mówimy o wielkim wyzwaniu, przed jakim stanie liczna przecież społeczność. Czy dla artysty temat zmiany jest ciekawy, bo dojdzie do rozliczenia z tradycją, co też jest w pewnym sensie wątkiem uniwersalnym? I czy nie będzie tej śląskiej tradycji trochę szkoda?

RT: Jasne, że tak. Trzeba po prostu o tej przyszłości, o jej kształcie, gadać poprzez sztukę. Malować obrazy, tworzyć filmy, muzykę, robić spektakle i dyskutować. Im więcej tego powstanie, tym łatwiej będzie nam Śląsk opisać, zdefiniować, zdiagnozować – w sensie artystycznym. Jeżeli mamy tylko kilku twórców, którzy próbują się ową tematyką zajmować, to siłą rzeczy każdy zostanie zaszufladkowany, każdy będzie się chował w jakiejś szafie. A jeżeli powyciągamy wszystko z tej szafy na nasze śląskie podwórka między familokami i wszystko oczyścimy z patyny i kurzu, będziemy mogli zobaczyć, co nam zostanie, co zbutwiało, co spleśniało, a co może być zaczynem do tworzenia nowego spojrzenia.

KB: Śląsk to szczególny etos pracy. Czy artyści, z którymi pan pracuje, również go wyznają?

RT: Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo pracuję z ludźmi z różnych stron Polski. Nie dzielę, nie segreguję. Mam też oczywiście wśród nich ulubionych aktorów, którzy doskonale godają, i z nimi się rozumiem na szczególnym poziomie. Możemy na próbach przechodzić na język śląski i wtedy pojawia się pewien rodzaj intymności, który wykracza poza stereotypowe rozumienie teatralnej próby, bo godka towarzyszy nam w trakcie pracy i poza nią. Cieszę się również, że udało mi się „zarazić” teatrem Szczepana Twardocha, Zbyszka Rokitę czy Miuosha. Ale to nie jest warunek – nie każdy, kto pracuje ze mną, musi godać. Dla mnie podstawowym wyznacznikiem jest to, że staram się otaczać ludźmi, z którymi się lubię, a nawet przyjaźnię, którzy są świetnymi artystami, ale mają w sobie odrobinę pokory. Bywają bardziej utalentowani ode mnie i wtedy to ja się od nich uczę. To jest czasem trudne, bo się w ich blasku widzi swoją małość i marność, ale dostrzega się też swój własny artystyczny i mentalny progres, gdy ocenia się go z perspektywy kilku lat. Dlatego też uważam, że warto zapraszać do współpracy osoby bardzo utalentowane. Ale przede wszystkim ważne dla mnie jest, że to są fajni, mądrzy ludzie. I ważne, żeby jakoś nasze energie się przecinały. Ja działam w taki sposób, że często w pierwszym okresie pracy nad spektaklem panuje spory chaos. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że w ciągu miesiąca wyłonią się z tego chaosu kierunek i program działania. Inni, którzy tego nie rozumieją, odpadają. Od lat pracuję ze swoją stałą ekipą, z którą się doskonale dogaduję. Wzajemnie się inspirujemy, nakręcamy i – co dla mnie najważniejsze – lubimy ze sobą być. Teatr jest wypadkową energii bardzo wielu ludzi. Mój styl pracy polega na tym, że nie jestem takim precyzyjnym kreatorem, który od początku do końca ma określoną wizję i wszyscy muszą się jej podporządkować. Podczas pracy czerpię z energii i wyobraźni ludzi, całej masy wątków, sytuacji, często przypadkowych, by w końcu po okresie poszukiwań konsekwentnie podążać do obranego przeze mnie celu. Ten cel jest określony na samym początku pracy, natomiast droga, która do niego prowadzi, może się zmieniać i przekształcać w trakcie. Dla mnie najfajniejsza jest podróż, nie meta, więc ostatnie próby generalne to raczej smutny czas, bo wiem, że podróż dobiega kresu. Dzięki Bogu, chwilę później wyruszam w kolejną, licząc na to, że też będzie fantastyczna.

KB: Jest pan szefem lubianym czy tolerowanym?

RT: Trzeba zapytać pracowników. Trudno mi powiedzieć. Myślę, że staram się tworzyć atmosferę, która jest po prostu ludzka. Jest taka anegdota, o której często myślę, a rzadko udaje mi się ją wprowadzić w życie. Zły szef jest beznadziejny pod każdym względem – nie potrafi podejmować decyzji, wcielić ich w życie itd. O dobrym szefie wszyscy pracownicy mówią, że jest genialny, że świetnie coś wymyślił. A znakomity szef to taki, gdy jego pracownicy mówią: „ale my to świetnie wymyśliliśmy”. Staram się tak pracować, aby moi ludzie byli kreatorami rzeczywistości i mieli satysfakcję z faktu, że sami tworzą rzeczy, za które są odpowiedzialni. Kiedy odbierałem Nagrodę im. Zygmunta Hübnera „Człowiek Teatru”, podkreślałem, że to jest nagroda dla wszystkich, z którymi robię teatr. Jest on wypadkową działania bardzo wielu osób: ludzi pracujących na recepcji, którzy witają widzów przed spektaklem, maszynistów, którzy obsługują i ustawiają scenografię, krawcowych przygotowujących stroje, administracji, która to wszystko rozlicza i – last but not least – aktorów, którzy wnoszą swoją energię i wrażliwość, by stworzyć najważniejszą rzecz, czyli spektakl.

KB: Proszę opowiedzieć o planach artystycznych.

RT: W styczniu zaczynamy próby do wyczekanego od dawna spektaklu Agaty Dudy-Gracz. Premiera będzie przesunięta w sumie o dwa lata, zamiast w marcu 2020 r. odbędzie się pod koniec kwietnia 2022 r. – wszystko oczywiście przez COVID-19. Obecnie zaczynają się próby do „Płatonowa” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, więc mamy taki kobiecy czas, z czego się bardzo cieszę. 26 listopada w Teatrze Żydowskim w Warszawie odbyłas ię premiera reżyserowanego przeze mnie spektaklu „Jentl”, na podstawie utworu Isaaca Bashevisa Singera „Yentl, the Yeshiva Boy”. W obsadzie będzie ponad 20 osób, a zagramy na jednej z najciekawszych scen w kraju. Przepiękną muzykę napisał Hadrian Filip Tabęcki, cudowną scenografię i kostiumy zaprojektowała Katarzyna Borkowska, fantastyczną choreografię stworzył Jakub Lewandowski – moi przyjaciele. Gołda Tencer w ostatnich latach zaprosiła znakomitych reżyserów: Maję Kleczewską, Annę Smolar, Wiktora Rubina, Wojtka Kościelniaka. Cieszę się, że mogę być w takim gronie.

 

Robert Talarczyk – reżyser, aktor, dramaturg. Ślązak. W latach 2005–2013 dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, od września 2013 r. dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach. Zrealizował między innymi: „Testament Teodora Sixta”, „Żyda”, „Bitwę o Nangar Khel”, „Miłość w Koenigshutte”, „Himalaje”, „Morfinę”, „Pod presją”, „Czarny ogród”, „Wujek.81 Czarną balladę”, „Spójrz na mnie”, „Pokorę”, „Miłość Fedry”, „Niezidentyfikowane szczątki ludzkie”, „Piątą stronę świata”, „Sztukę mięsa”, „Dracha”, „Krzyk wg J. Kaczmarskiego” czy „Nikaj”, „Cholonka”, „Western”.

Jest laureatem m.in. Specjalnej Złotej Maski za kreatywność i wszechstronność umiejętności adaptatorskich, aktorskich i reżyserskich, trzech Złotych Masek za najlepsze spektakle oraz Złotej Maski za reżyserię. Jego spektakle nagrodzono na Festiwalu Teatrów Moraw i Śląska, Festiwalu Teatrów Europy Środkowej „Sąsiedzi” oraz Festiwalu Zderzenie Teatrów. Otrzymał nagrodę za najlepsze przedstawienie podczas XIX edycji Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej oraz na Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port. Na XIV Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej „Dwa Teatry” – Sopot 2014 uhonorowano go nagrodami za reżyserię. W grudniu 2013 r. otrzymał Cegłę z Gazety – Nagrodę im. Janoscha, w 2019 r. – Nagrodę im. Wojciecha Korfantego, a w 2021 r. – Nagrodę im. Zygmunta Hübnera „Człowiek Teatru”.

Jest dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Open The Door, dedykowanego wykluczonym.

Robert Talarczyk, fot. Przemysław Jendroska

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.