Krzysztof Kaniasty: Wspólnota jest esencją naszego życia
*Najważniejsze są pokryzysowe relacje międzyludzkie i społeczne. To one stanowią najbardziej niezawodne, czyli konsekwentne i rzetelne, wskaźniki odporności i sukcesu w radzeniu sobie po klęskach i katastrofach.
*Konsekwencje klęski wynikają z ludzkiej wrażliwości na zagrożenia oraz braku odporności. Brak odporności nie jest rzeczą naturalną – to w pełni ludzki wymiar problemu.
*Po każdej katastrofie, również po powodziach w Polsce, mamy tzw. fazę mobilizacji. W literaturze naukowej pojawiło się wiele wspaniałych etykiet, które opisują ten okres: altruistyczna społeczność, terapeutyczna społeczność, faza euforii, faza heroizmu.
*Jednak jeśli skupimy się wyłącznie na tej fazie i przestaniemy działać, nie przygotujemy się na to, co następuje później. A później pojawia się faza erozji – naturalne wypalenie się początkowej mobilizacji wspólnoty.
*Błędem byłoby, gdybyśmy nie podjęli wysiłku, aby nadal się mobilizować. Lokalne media, jak TVP3, oraz serwisy internetowe mogą wciąż zajmować się tematem. To ważne, by przypominać ludziom o konieczności długoterminowej pomocy, nie tylko na początku, ale przez cały proces odbudowy.
*Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak duże znaczenie dla zdrowia fizycznego mają właśnie relacje społeczne.
*Spory, podziały polityczne i teorie spiskowe to manipulacja, której ulegamy. Tymczasem w obliczu realnych zagrożeń, jak powodzie czy trzęsienia ziemi, potrafimy działać wspólnie.
Z prof. Krzysztofem Kaniastym rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Panie profesorze, zajmuje się pan psychologicznymi skutkami klęsk żywiołowych, badał pan między innymi ofiary powodzi w Polsce w 1997 r. Czy tamte wnioski da się odnieść do sytuacji po powodzi we wrześniu 2024 r.?
Krzysztof Kaniasty: Zdecydowanie da się tu zastosować wnioski z przeszłości, m.in. z powodzi w 1997 r. Natomiast sięgnę jeszcze głębiej: robię badania od 40 lat i mniej więcej tyle czasu badam osoby poszkodowane przez klęski żywiołowe. Od początku, od lat 80. i przez całe lata 90., wszyscy badacze zajmujący się tą tematyką starali się wykazać, że katastrofy mają długotrwałe i poważne negatywne konsekwencje psychiczne. Chodziło o to, aby przekonać polityków i instytucje zdrowia, że nie tylko doraźna pomoc materialna jest ważna – że psychologiczne skutki takich wydarzeń wymagają wieloletniego wsparcia. Byliśmy zatem nastawieni na ocenę negatywnych konsekwencji psychologicznych. Nasze badania skupiały się głównie na takich syndromach jak: PTSD, depresja, lęk, żałoba, koszty na zdrowiu fizycznym, myśli samobójcze, nadużywanie alkoholu itd. A także na społecznych konsekwencjach takich doświadczeń. A później wydarzyły się zamachy terrorystyczne z 11 września 2001 r. W związku ze skalą katastrofy problemem zajęła się ogromna liczba psychologów, socjologów i innych badaczy. Spoglądali na to zdarzenie z rozmaitych punktów widzenia. Te badania rozwinęły naszą wiedzę na temat psychologicznych i społecznych konsekwencji katastrof. Nauczyliśmy się, że one powodują poważne psychologiczne konsekwencje, ale dotyczy to mniejszości w poszkodowanej populacji. Reakcje ludzi są bardziej zróżnicowane. Owszem, są osoby, które doświadczają chronicznych problemów, ale większość wykazuje dużą odporność psychiczną, tzw. rezyliencję. Nawet 60–70 proc. osób powraca do równowagi psychicznej stosunkowo szybko, czasem po intensywnej reakcji na traumatyczne wydarzenia, albo przejawia w ich obliczu stałą odporność, wytrzymałość psychiczną.
Obecnie wiemy, że ofiary katastrof reagują w sposób, który można opisać za pomocą kilku odmiennych trajektorii. Chroniczna dysfunkcja, choć powszechnie kojarzona z takimi wydarzeniami, dotyczy jedynie mniejszości poszkodowanych. Na przeciwległym biegunie są trajektorie „twardości”, charakteryzujące się stosunkowo niewielkimi negatywnymi reakcjami, oraz „odporności” i „zdrowienia”, które dotyczą większości poszkodowanych. Osoby te początkowo przeżywają wysoki stopień dystresu i lęku, jednak z czasem – zazwyczaj w ciągu kilku tygodniu – ich reakcje powracają do poziomu zbliżonego do tego sprzed wydarzenia. Możemy też wyróżnić trajektorię, w której reakcje dystresu i lęku nawracają, trajektorię reakcji odroczonej oraz trajektorię, o której już wspomniałem, polegającą na doświadczaniu przez długi czas wysokiego poziomu symptomów.
W ciągu ostatnich 20 lat badań doceniliśmy zatem, że ludzie są niezwykle odporni. Oczywiście to nie oznacza, że te 30 proc., które nabywa chroniczną dysfunkcję, to jest grupa, którą możemy lekceważyć. Należy więc podejmować działania, aby zredukować liczność tej grupy – nawet o połowę – i nie chodzi mi jedynie o interwencje na poziomie ekonomicznym, socjalnym czy terapeutycznym.
Najważniejsze są bowiem pokryzysowe relacje międzyludzkie i społeczne. To one stanowią najbardziej niezawodne, czyli konsekwentne i rzetelne, wskaźniki odporności i sukcesu w radzeniu sobie w takich sytuacjach. Podstawą sukcesu pokryzysowej adaptacji, powrotu do tzw. normalności i do zdrowia psychicznego jest podtrzymywanie i wzmacnianie poczucia bycia wspieranym przez innych, poczucia solidarności i kooperacji, poczucia przynależności do grup i społeczności. Wsparcie społeczne okazuje się jednym z najważniejszych predyktorów tego, czy ktoś poradzi sobie z traumą i uniknie długotrwałych problemów, takich jak PTSD.
Warto podkreślić, że klęski żywiołowe same w sobie nie są wyłącznie zjawiskiem naturalnym. Są one efektem działania sił natury, które stają się katastrofalne w wyniku naszej niezdolności do skutecznego radzenia sobie z nimi. Klęski te ujawniają, jak bardzo jako społeczeństwo jesteśmy podatni na zagrożenia oraz jak brak przygotowania może prowadzić do katastrofy. Oczywiście zdarzenia takie jak powodzie czy huragany zdarzają się cyklicznie, na przykład na Florydzie, gdzie huragan pojawia się po raz drugi w ciągu dwóch tygodni, powodując ogromne straty. Nie możemy jednak twierdzić, że to samo w sobie stanowi klęskę. Klęska pojawia się, gdy społeczeństwo nie jest w stanie odpowiednio zareagować i zmierzyć się z wyzwaniami, które narzucają siły natury.
Społeczności na terenach zalewowych wielokrotnie już stawiały czoło powodziom, jak miało to miejsce w 1997 r., a także w kolejnych latach. Często jednak te niemal regularne klęski nie przyciągają szerokiego medialnego zainteresowania, można więc zakładać, że te społeczności poradziły sobie same, bez większej pomocy z zewnątrz. Jednak gdy dochodzi do sytuacji, którą widzimy dziś w polskiej telewizji, staje się jasne, że te społeczności znalazły się w nadzwyczajnym kryzysie, a ich możliwości samodzielnego radzenia sobie zostały poważnie ograniczone.
Kluczową kwestią jest tutaj to, że konsekwencje klęski wynikają z ludzkiej wrażliwości na zagrożenia oraz braku odporności. Brak odporności nie jest rzeczą naturalną – to w pełni ludzki wymiar problemu. Dlatego nie ma czegoś takiego jak „klęski naturalne” w pełnym tego słowa znaczeniu. To, co nazywamy klęską, jest skutkiem naszej niezdolności do radzenia sobie z siłami natury, a co za tym idzie – klęski są w istocie społeczne. Przekształcają się one w katastrofy społeczne w momencie, gdy zaczynają zaburzać relacje międzyludzkie, działanie grup i wspólnot. Ostatecznie te sytuacje stają się dramatem ludzkim, który trwa dłużej niż samo wydarzenie naturalne.
KB: Ludzie chętnie udzielają pomocy pokrzywdzonym w wyniku klęsk i katastrof, jednak to zaangażowanie w pomaganie zmienia się w czasie.
KK: Po każdej katastrofie, również po powodziach w Polsce, mamy tzw. fazę mobilizacji. W literaturze naukowej pojawiło się wiele wspaniałych etykiet, które opisują ten okres: altruistyczna społeczność, terapeutyczna społeczność, faza euforii, faza heroizmu, a nawet – z języka angielskiego – honeymoon, czyli miesiąc miodowy. W tym ostatnim przypadku wydać już nawet pewną dozę ironii, bo mamy próbę opisania pokryzysowej utopii, która, jak wiadomo, nie trwa długo.
Istotną obserwacją jest, że o ile w początkowej fazie klęski możemy zobaczyć niesamowitą solidarność, altruizm i wspólne działania na rzecz pomocy, to jest to tylko początek procesu radzenia sobie z katastrofą. Ta faza mobilizacji, którą można obserwować w mediach – heroiczne gesty, działania lokalnych liderów, wspólnota i kooperacja – jest czymś naturalnym. Jednak jeśli skupimy się wyłącznie na tej fazie i przestaniemy działać, nie przygotujemy się na to, co następuje później. A później pojawia się faza erozji – naturalne wypalenie się początkowej mobilizacji wspólnoty.
Nie chodzi tu o brak chęci, lecz o trudności, które narzuca rzeczywistość po klęsce. Brakuje infrastruktury, miejsc spotkań, które pozwalają się integrować jako wspólnota. W tym czasie, kiedy możliwości codziennych interakcji – takich jak mijanie się podczas zakupów, wizyty w kościołach czy szkołach – są ograniczone, dochodzi do osłabienia relacji międzyludzkich. W tym momencie naszym zadaniem jest zapobieganie tej erozji, która – choć nieunikniona – może być kontrolowana.
Katastrofa, jak sama nazwa wskazuje (z greckiego katastrophe – upadek, ruina), kończy się źle i dzisiaj, podobnie jak w klasycznych dramatach greckich, bierze się z ignorowania sygnałów ostrzegawczych. Naszym celem powinno być nie tylko odpowiednie reagowanie na pierwsze fazy katastrofy, ale i długoterminowe wsparcie, które zapobiegnie dalszym stratom, zarówno materialnym, jak i społecznym.
Dlatego musimy działać długofalowo. Nie wystarczy zachłystywać się pierwszą fazą solidarności. Powinniśmy pielęgnować te więzi społeczne, wspierać je i wzmacniać, ale jednocześnie przygotowywać się na trudne czasy, które nadejdą. Musimy być obecni tam, gdzie nas potrzebują, aby przeciwdziałać erozji.
KB: Byłem ostatnio w siedzibie lokalnej organizacji pomocowej i usłyszałem tam, że obecnie potrzeba przede wszystkim ludzi do pomocy. W pierwszy weekend po powodzi chętnych było wielu, ale szybko zaczęło brakować rąk do pracy. Czy tym razem ta euforia altruizmu wobec powodzian nie skończyła się zbyt szybko?
KK: Trudno mi to ocenić. Nie jestem w stanie porównać tego z poprzednimi powodziami, na przykład z rokiem 1997. W styczniu 1998 r. byłem na terenie powodzi i widziałem, że pomoc nadal była potrzebna, a w lipcu prowadziłem tam badania z zespołem. Wtedy, rok po katastrofie, siłą sprawczą dążącą do odbudowy byli lokalni mieszkańcy, nie tylko wolontariusze czy organizacje. Prawdą jest, że kamery i uwaga mediów szybko się przenoszą na inne wydarzenia. W dzisiejszym świecie mamy tak wiele kryzysów, że trudno, aby jeden temat dłużej utrzymał uwagę. Mimo to uważam, że błędem byłoby, gdybyśmy nie podjęli wysiłku, aby nadal się mobilizować. Lokalne media, jak TVP3, oraz serwisy internetowe mogą wciąż zajmować się tematem. To ważne, by przypominać ludziom o konieczności długoterminowej pomocy, nie tylko na początku, ale przez cały proces odbudowy. Organizacje pomocowe, politycy, psycholodzy – wszyscy muszą współpracować, by tę chęć pomagania podtrzymać i kierować nią w sposób zorganizowany. To nie jest tylko kwestia wsparcia materialnego. Ważne jest także to, by ludzie czuli, że są częścią większej sieci, w której jest wola wzajemnego wsparcia. Należy dłużej podtrzymywać chęć niesienia pomocy, zwłaszcza gdy nadchodzą trudniejsze, zimowe miesiące. Dobrze byłoby, gdyby organizacje tak to zaplanowały, żeby wsparcie nie wygasło zbyt szybko.
W USA jest taki zwyczaj, że gdy umiera któryś z sąsiadów, to przychodzi się do rodziny z jedzeniem: szarlotką, zapiekanką z tuńczyka, z różnymi sałatkami. Niezależnie od formy chodzi o to, by pomóc. Problem pojawia się jednak, gdy tej pomocy jest zbyt dużo naraz – gdy jedzenie się marnuje, bo jego ilość staje się przytłaczająca. Wtedy potrzebna jest osoba, która wskaże, że warto rozłożyć pomoc w czasie, na przykład zaproponuje przyniesienie ciasta za kilka tygodni. To naturalne, że początkowy zryw wsparcia z czasem maleje, ale właśnie w takich sytuacjach warto przemyśleć sposób pomagania, by było ono trwałe i efektywne.
Podsumowując: najważniejsze jest to, by zachować ciągłość wsparcia, zarówno materialnego, jak i emocjonalnego, ponieważ to sieci wsparcia społecznego stanowią fundament radzenia sobie z traumą i odbudową po katastrofie. Relacje międzyludzkie są kluczowe dla zdrowia psychicznego, a nawet fizycznego.
KB: To ciekawe. Gdy mówi się o zdrowiu fizycznym, wskazuje się raczej na dietę, ćwiczenia fizyczne…
KK: Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak duże znaczenie dla zdrowia fizycznego mają właśnie relacje społeczne. W badaniach nad zdrowiem fizycznym wsparcie społeczne okazuje się jednym z najważniejszych czynników, przewyższając nawet takie czynniki, jak dieta, aktywność fizyczna czy brak nałogów.
KB: A państwo i polityka? One też często przy okazji kryzysów manifestują swoją siłę i wpływ.
KK: Ciekawe jest to, że obserwacja długofalowych skutków różnego rodzaju klęsk i kryzysów obala wyobrażenie, jakoby społeczeństwo potrzebowało silnej, autorytarnej władzy, by poradzić sobie w takich momentach. Taki sposób myślenia, przedstawiony na przykład przez Thomasa Hobbesa w jego klasycznym dziele „Lewiatan”, zakłada, że bez silnej władzy centralnej społeczeństwo pogrążyłoby się w chaosie. Dziś, w kontekście nadchodzących wyborów w USA, te myśli wracają, szczególnie w dyskursie politycznym, w którym kandydaci starają się przekonać, że to oni zapewnią bezpieczeństwo społeczeństwu. Jednak w rzeczywistości w wyniku klęski czy katastrofy ludzie nie wpadają w panikę czy destrukcyjne zachowania. Wręcz przeciwnie – w sytuacjach kryzysowych, jak obecna powódź w Polsce, ludzie organizują się sami, stając się aktywni, przedsiębiorczy i zaangażowani. Społeczeństwo nie potrzebuje silnego nadzoru, aby działać racjonalnie i skutecznie w trudnych czasach. Społeczności dotknięte kryzysem potrzebują wsparcia, zasobów i zrozumienia, a wtedy w dużej mierze będą w stanie pomóc sobie same.
KB: Z badań socjologicznych wynika, że zaufanie społeczne nie jest mocną stroną naszego społeczeństwa. Czy ono może ulegać coraz silniejszej erozji, a potrzeba pomagania innym – trwale zanikać?
KK: Jeśli chodzi o relacje społeczne i kapitał społeczny, czyli zaufanie i więzi między ludźmi, priorytetem jest ich rozwijanie. Takie więzi pozwalają na skuteczne działanie w sytuacjach kryzysowych. Doświadczenia z powodzi w 1997 r. pokazały, że lokalne społeczności, które przeszły przez takie tragedie, z czasem uczą się, jak lepiej organizować pomoc. Dzięki temu obecne powodzie mogą mieć mniejsze skutki, bo społeczności są bardziej przygotowane – wiedzą, jak się mobilizować i nawzajem wspierać.
Wzmacnianie poczucia bezpieczeństwa, spokoju i bliskości w społeczności dotkniętej stratami jest niezbędne. Ważne jest także, by media nie skupiały się jedynie na aspektach negatywnych, takich jak szabrownictwo czy uciążliwa biurokracja, ale podkreślały pozytywne kwestie, jak solidarność i wspólne działanie. W trudnych czasach wsparcie społeczne – realizowane niekoniecznie przez specjalistów, ale właśnie przez najbliższe otoczenie – ma ogromne znaczenie. Choć sytuacje kryzysowe, jak powodzie, mogą być wyczerpujące, to w ludzkiej naturze leży potrzeba pomagania sobie nawzajem. Niezależnie od trudności, jakie nas spotykają – czy będą to powodzie, pandemia, czy wojna – ludzie nadal będą się wspierać. Istotne jest, by wsłuchiwać się w potrzeby innych, a nie narzucać własnych rozwiązań. Nie należy być „płatami czołowymi” dla tych, którym staramy się pomóc.
KB: Kiedy obserwuje się aktywność Polaków w serwisach społecznościowych, wydaje się, że społeczeństwo składa się z dwóch odrębnych grup, które nienawidzą się ze względów politycznych i światopoglądowych. Lecz kiedy przyszła ostatnia powódź, to w Nysie ludzie ramię w ramię wzmacniali wał i ratowali miasto. Kwestie polityczne, religijne zeszły na dalszy plan. Ciekawa lekcja o polaryzacji społecznej.
KK: Katastrofy i powodzie zdarzają się stale i są to w pewnym sensie przełomowe momenty w historii, również dlatego, że przypominają nam, iż współpraca i wzajemna pomoc to esencja ludzkiego istnienia. Nie jesteśmy irracjonalni, wręcz przeciwnie, potrafimy działać wspólnie, niezależnie od politycznych różnic. Wydaje mi się, że fundamentalne jest to, byśmy nie pozwolili polityce zdominować naszego życia interpersonalnego. A dziś nieraz członkowie najbliższej rodziny nie rozmawiają ze sobą z powodów politycznych. Odmienne zdania i ścieranie się to naturalny proces w społeczeństwie demokratycznym, ale różnice ideologiczne nie powinny mieć wpływu na nasze relacje z bliskimi.
Chcę szanować mojego brata, nawet jeśli ma inne poglądy. Chcę żyć w zgodzie z sąsiadem, choć jego flagi na samochodzie mogą mi się nie podobać. Takie jest życie w demokratycznym społeczeństwie – różnorodność opinii jest czymś pierwotnym. Jednak problemem jest to, że nasze namiętności i tożsamości są wykorzystywane do tworzenia podziałów. Dlatego jako społeczeństwo musimy dojrzewać do tego, by wysłuchać innych, choć niekoniecznie zgadzać się z nimi. Tak jak podczas Solidarności, kiedy pokazaliśmy, że potrafimy się jednoczyć pomimo różnic.
Spory, podziały polityczne i teorie spiskowe to manipulacja, której ulegamy. Tymczasem w obliczu realnych zagrożeń, jak powodzie czy trzęsienia ziemi, potrafimy działać wspólnie. Spójrzmy na Ukrainę – człowiek radzi sobie w niezwykle trudnych okolicznościach. Ale paradoksalnie nie potrafimy sobie poradzić z mediami społecznościowymi, które napędzają polaryzację. To mnie przygnębia. Uważam, że powinniśmy czerpać z naszych doświadczeń współpracy w sytuacjach kryzysowych i nie dać się znowu podzielić, bowiem to nikomu nie przynosi korzyści, poza nielicznymi osobami, które na tym zyskują.
Może to zabrzmieć naiwnie albo jako truizm, ale wierzę, że wspólnota jest esencją naszego życia. Historia pokazuje, że przetrwaliśmy jako gatunek dzięki temu, że żyliśmy w społecznościach. Kiedyś przegrywaliśmy z naturą, żyliśmy krótko i brutalnie. Dopiero gdy zaczęliśmy tworzyć wspólnoty, nasza cywilizacja zaczęła się rozwijać. Dlatego tak ważne jest, byśmy zachowali tę wspólnotowość i zrozumieli, że kluczem do naszego sukcesu jest współpraca, a nie podziały.
Antidotum na polaryzację są właśnie takie momenty, jak wspólne działania w obliczu kryzysów. To one pokazują, że możemy odłożyć na bok nasze różnice i działać solidarnie niezależnie od tego, jakie mamy poglądy. Nie musimy się zgadzać we wszystkim, ale możemy współpracować i szanować różnorodność. W ten sposób polaryzacja traci swoją siłę, a my stajemy się silniejsi jako społeczeństwo.
-------------
Krzysztof Kaniasty jest pracownikiem naukowym Instytutu Psychologii Polskiej Akademii Nauk oraz emerytowanym profesorem psychologii na Indiana University of Pennsylvania (IUP, USA). W przeszłości wykładał również w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Opolskiego. Specjalizuje się w badaniach nad wsparciem społecznym i mechanizmami radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych, takich jak klęski spowodowane siłami natury i inne wydarzenia traumatyczne. Brał udział w licznych międzynarodowych badaniach nad skutkami klęsk i katastrof w krajach takich, jak USA, Meksyk, Chiny, Izrael, Nowa Zelandia, Francja, Polska i Ukraina.
Jego działalność badawcza w Polsce rozpoczęła się po powodzi w 1997 r., której psychospołeczne konsekwencje opisał w książce pt. „Klęska żywiołowa czy katastrofa społeczna? Psychospołeczne konsekwencje polskiej powodzi 1997 roku”. Jako autor lub współautor licznych artykułów empirycznych i teoretycznych, rozdziałów książek oraz raportów naukowych dotyczących wsparcia społecznego w kontekście kryzysów zbiorowych jest uznawany za autorytet w tej dziedzinie.
Od kilku lat jest zaliczany do 2 proc. naukowców najczęściej cytowanych na świecie w danym roku, według rankingu opracowanego przez Uniwersytet Stanforda we współpracy z Elsevierem. Ranking ten, bazujący na kompleksowym wskaźniku bibliometrycznym, uwzględnia nie tylko liczbę cytowań, ale także wpływ naukowców na swoje dziedziny naukowe, co dodatkowo potwierdza jego pozycję jako jednego z czołowych badaczy w swojej specjalizacji.