Krajobraz po bitwie. Trudna sytuacja polityczna Donalda Tuska, kryzys przywództwa w PiS
- O poziomie skuteczności ekipy Donalda Tuska,
- szansach na trwanie dość egzotycznej koalicji 15 października,
- możliwościach rozpadu Zjednoczonej Prawicy,
- konsekwencjach politycznych przekładania przez marszałka Szymona Hołownię debaty sejmowej nad ustawami aborcyjnymi oraz o tym, czy
- wybory samorządowe i do Parlamentu Europejskiego będą zwiastunem zmiany pokoleniowej w krajowej polityce
z dr Barbarą Brodzińską-Mirowską rozmawia Kamil Broszko.
Kamil Broszko: Niedawno minęło sto dni nowego rządu. Media skrupulatnie obliczyły, że nie spełnił 83 proc. obietnic wyborczych na pierwsze sto dni. Czy to świadczy o niskiej skuteczności ekipy Tuska?
Barbara Brodzińska-Mirowska: Jeżeli spojrzymy szerzej, to bilans tych stu dni jest pozytywny. Ale tej ocenie trzeba nadać szerszy kontekst. Wyborcy mają bardzo duże oczekiwania względem tego rządu, co było do przewidzenia, szczególnie jeśli uwzględnimy rekordowy poziom frekwencji wyborczej. Społeczeństwo zagłosowało za zmianą, bo było zmęczone poprzednią władzą i jej jakością rządzenia. Od początku było wiadomo, że rząd Donalda Tuska będzie miał bardzo trudną sytuację polityczną do wyborów prezydenckich w 2025 r. Brak udanej kohabitacji oznacza, że skuteczność rządzenia będzie mocno ograniczona. Zatem należy założyć, że rząd zacznie działać pełną parą dopiero po wyborach prezydenckich, jeśli będą one zwycięskie dla przedstawiciela koalicji.
Swoją drogą, dziwi mnie, że w kampanii wyborczej padło hasło „100 konkretów na 100 dni”, gdyż było oczywiste, że wykreowany przez Zjednoczoną Prawicę slogan „wina Tuska” przeniesie się na okres powyborczy. Nikt już nie pamięta, że „100 konkretów…” było programem wyborczym Koalicji Obywatelskiej, a dzisiaj mamy do czynienia z koalicją 15 października i rządem trzech ugrupowań. Tusk stara się tłumaczyć tę różnicę, ale chyba już sam nie ma złudzeń, że znowu będzie „wina Tuska”. Podsumowując pierwsze 100 dni nowego rządu, trzeba przyznać, że to otwarcie nie było najgorsze. Błyskawicznie odblokowano środki unijne z KPO; wprowadzono obiecane podwyżki dla budżetówki, mocno poturbowanej ekonomicznie i ideologicznie przez poprzedni rząd; utrzymano socjalne wsparcie w postaci 800 plus. Ruszyły prace nad modyfikacją składki zdrowotnej. Rozpoczęła się sanacja mediów publicznych oraz systemu sądownictwa, prokuratury i Trybunału Konstytucyjnego.
KB: A czy mniejsza niż oczekiwana skuteczność rządu w spełnianiu wyborczych obietnic nie bierze się też z faktu, że mamy coraz więcej wyzwań, jako Polska i Europa, związanych z wojną na wschodzie i zakusami Rosji. Trzeba latać do Brukseli i USA, wzmacniać sojusze, przekonywać o zagrożeniach. To jest konkretna praca, którą trzeba wykonać, być może trochę kosztem spraw wewnętrznych.
BBM: Bardzo słuszna uwaga. Wydarzenia ostatnich tygodni w Ukrainie spowodowały, że narracja płynąca z NATO i Unii Europejskiej przybrała zupełnie inny ton. Do opinii publicznej zaczęto wysyłać informacje o realnym zagrożeniu wojną Rosji z państwami NATO. Mówi się o tym dlatego, aby przygotować społeczeństwa państw NATO na konieczność przeznaczenia większych sum na obronę terytorialną i zbrojenie. Zatem sytuacja Donalda Tuska i jego rządu w marcu 2024 r. jest zgoła inna, niż w październiku 2023 r. Na podstawie aktywności premiera i ministra spraw zagranicznych widać, że bezpieczeństwo państwa jest zadaniem pierwszoplanowym. Niektóre reformy trzeba będzie odłożyć w czasie.
Natomiast obserwuję zadyszkę w komunikacji, a przecież w kampanii i w pierwszym miesiącu rządów komunikacja ze społeczeństwem wyglądała bardzo dobrze. Nadal nie ma rzecznika prasowego rządu. Premier nie może przecież sprawować tej funkcji, bo nie warto wystawiać go na pierwszy plan do gaszenia każdego pożaru. Dialog z wyborcami ma wielkie znaczenie, szczególnie jeśli przeprowadza się skomplikowane prawnie procesy naprawcze w mediach publicznych i w wymiarze sprawiedliwości. Błędy w komunikacji widać choćby na przykładzie problemu aborcji, który dzieli koalicjantów. Skala wyzwań przerasta dotychczasową komunikację rządu.
Przez wiele lat współprowadziłam badania, które pokazują, że obywatele oczekują od polityków poważnego traktowania. Nie chodzi tylko o realizację obietnic wyborczych, bo to po rządach Prawa i Sprawiedliwości jest oczywiste – tamten rząd zrealizował kluczową obietnicę 500 plus i mimo że nie zrealizował innych, to ta obietnica ugruntowała się w świadomości społecznej. Dlatego obecny rząd również musi realizować obietnice, a jeżeli niektórych zrealizować nie może, to tym bardziej musi rozmawiać ze społeczeństwem. Elektorat partii rządzących widzi już niedostatki, dlatego tak potrzebna jest profesjonalizacja komunikacji na poziomie partii politycznych, ministerstw, rządu i premiera. Sam premier Tusk nie pociągnie całej działalności komunikacyjnej, poza tym to byłby duży błąd.
KB: Na to nakłada się jeszcze problem dużych różnic ideologicznych wśród koalicjantów. Każdy z nich złożył obietnice swoim wyborcom i przed nimi odpowiada, dlatego stara się mówić swoim głosem, czasem odrębnym.
BBM: To kolejne wyzwanie rządu utworzonego przez bardzo szeroką koalicję, choć jest to przecież normalna sytuacja w demokracji, kiedy rząd jest tworzony przez wiele partii różniących się programowo. W ostatnich latach odwykliśmy od tego, że w demokracji można spierać się na argumenty. Politycy zatracili zdolność konstruktywnej dyskusji, co widać było choćby na przykładzie przepychanek słownych na temat aborcji pomiędzy marszałkiem Hołownią a Lewicą. Donald Tusk jest mocno zaangażowany w sprawy międzynarodowe, związane z odblokowaniem środków z KPO, reaktywacją Trójkąta Wajmarskiego, odbudową pozycji Polski na arenie międzynarodowej – co jest niezwykle ważne w kontekście bezpieczeństwa narodowego – więc nic dziwnego, że nie zawsze zabiera głos w sprawach bieżących, za które odpowiadają ministrowie. Zauważyłam, że stara się nie roztrząsać problemu aborcji, raz jeden przypomniał stanowisko Koalicji Obywatelskiej i zapewnił, że ono się nie zmieni. To jest Donald Tusk 2.0, który nie uczestniczy w konfliktach tam, gdzie nie musi. Wchodzi do gry, kiedy widzi, że koalicjanci czy ministrowie sobie nie radzą. Choć wie, że i tak będzie „wina Tuska”.
KB: Jak należy oceniać decyzję marszałka Hołowni o przełożeniu terminu procedowania projektów ustaw aborcyjnych na 11 kwietnia? Wzbudziła ona gwałtowny sprzeciw środowisk lewicowych i organizacji kobiecych. Czy będzie to miało wpływ na rozwój kariery politycznej marszałka?
BBM: Na pewno nie jest to początek końca Szymona Hołowni, który jest swojego rodzaju fenomenem, bowiem stworzył podmiot polityczny – Polskę 2050 – który przetrwał trzy lata poza parlamentem na krzywej wznoszącej. Jest zauważalny, telegeniczny, miał bardzo udany debiut w roli marszałka ze względu na obycie medialne, sprawne riposty i nową retorykę, co spotkało się z zaciekawieniem i społeczną aprobatą. Jednak okres entuzjazmu pokampanijnego nie trwa wiecznie, a to, co postanowił w sprawie procedowania ustaw aborcyjnych, pokazuje, że przedkłada swoje indywidualne ambicje nad poglądy szerszej grupy. Może to się odbić na wynikach Trzeciej Drogi w wyborach samorządowych, które początkowo w prognozach wyglądały przyzwoicie, natomiast w ostatnich tygodniach widać trend spadkowy. Hołownia tłumaczy – zgodnie z prawdą – że stanowisko Trzeciej Drogi w sprawie aborcji było znane jeszcze przed wyborami parlamentarnymi, ale zapomina, że wielu wyborców głosowało taktycznie na Trzecią Drogę, aby poprawić jej wynik i tym samym pomniejszyć liczbę mandatów Konfederacji. Szymon Hołownia i Trzecia Droga muszą obliczyć, ile liczy dzisiaj grupa ich realnych wyborców, bo na pewno nie jest to 15 proc. Według mnie jest mniej o minimum kilka procent tych głosów taktycznych, oddanych w ostatnim momencie wyborów. Ponadto Hołownia zdaje się zapominać, że wyborcy Trzeciej Drogi w większości opowiadają się za legalną aborcją do 12 tygodnia ciąży. Marszałek przełożył prace nad ustawami aborcyjnymi, tłumacząc, że one potrzebują spokoju, tymczasem swoją decyzją tylko dolał oliwy do ognia i dał paliwo wyborcze Lewicy. Tym samym wziął na siebie ciężar wizerunku osoby blokującej dyskusje nad prawami kobiet, a gdyby dopuścił ustawy do procedowania, to blokującym w ostatecznym rozrachunku okazałby się prezydent Duda. Nie sądzę także, żeby tym krokiem pozyskał dodatkowy elektorat prawicowy, a z pewnością stracił w oczach swoich wyborców o poglądach liberalnych.
KB: Czyli nie trafia do pani argument marszałka, że czas przedwyborczy nie służy spokojnej dyskusji nad wszystkimi projektami ustaw o aborcji, które wpłynęły do laski marszałkowskiej?
BBM: Jeżeli okres przedwyborczy nie sprzyja spokojnej dyskusji, to dlaczego Sejm nie podjął tych prac w styczniu lub lutym? Poza tym jeszcze 4 marca marszałek zapowiedział procedowanie ustaw na najbliższym posiedzeniu Sejmu, a dzień później zmienił zdanie, jakby liczył na pozyskanie prawicowego wyborcy, który jest rozczarowany rządami PiS. Ale tak wcale się nie musi stać. Ten wyborca może pozostać w domu i w ogóle nie uczestniczyć w wyborach prezydenckich. Może też do tego czasu pojawić się nowe rozdanie po prawej stronie i taki wyborca znajdzie tam swojego kandydata. Działania Hołowni świadczą o małym doświadczeniu politycznym i niedostrzeganiu wagi głębokiej polaryzacji naszego społeczeństwa.
KB: Wspomniała pani o nowym rozdaniu na prawej stronie sceny politycznej. Czy faktycznie jest możliwy podział Zjednoczonej Prawicy?
BBM: Polityczna sytuacja Prawa i Sprawiedliwości jest dziś trudna, i to w kilku wymiarach. Partia jest nadal w procesie rehabilitacji po przegranych wyborach. To niby nic dziwnego, bo taką sytuację widzieliśmy w 2015 r. w Platformie Obywatelskiej, a wcześniej w SLD, które po przegranych wyborach w 2005 r. zbierało się w sobie dobrych kilka lat, ciągle będąc w opozycji, a w latach 2015–2019 nawet w opozycji pozaparlamentarnej. PiS nadal rozlicza niepowodzenie wyborcze, nadal analizuje, dlaczego mimo ogromu narzędzi propagandowych i finansów instytucji państwowych zapędzonych do machiny wyborczej wynik, choć najlepszy wśród startujących partii, nie był na tyle dobry, aby zapewnić kolejne cztery lata rządów.
Po drugie obserwujemy w PiS kryzys przywództwa. Po raz pierwszy wewnątrz partii słyszymy krytykę dotyczącą osoby Jarosława Kaczyńskiego. Co więcej, elektorat ma dość nieadekwatnych zachowań i wystąpień Kaczyńskiego. Jednak dla lojalnych działaczy partyjnych jest on nadal spoiwem i gwarantem istnienia tej formacji. Ponadto sam Kaczyński zmienił zdanie i zapowiedział start w najbliższych wyborach na przewodniczącego PiS. A jeżeli wystartuje, to jasne, że wygra. Natomiast walki wewnątrz partii są faktem. Istnieje otwarty konflikt pomiędzy Suwerenną Polską a grupą skupioną wokół Morawieckiego. Słyszymy mocne słowa posła Czarnka, który mówi wprost, że jeżeli Suwerenna Polska zostanie odsunięta, to on pójdzie za nią. Do tego działają sejmowe komisje śledcze, a zeznający przed nimi świadkowie albo niczego nie pamiętają, albo przerzucają się odpowiedzialnością. Pierwsze sprawy o nadużycia władzy trafiają do prokuratury, więc nad wieloma członkami Zjednoczonej Prawicy zawisło widmo procesów karnych. To wszystko rzutuje na morale pozostałych członków PiS.
W Prawie i Sprawiedliwości są parlamentarzyści trzeciego i czwartego szeregu, medialnie niewidzialni, umiarkowani w poglądach, którym od lat nie podobają się działania partii, ale nie mieli odwagi o tym mówić. Jeżeli faktycznie dojdzie do pęknięć frakcyjnych, to może się zdarzyć, że PiS do końca kadencji nie dotrwa w aktualnym składzie i tych szabelek będzie miał o wiele mniej. Ale przestrzegam przed lekceważeniem tej partii, bo to jest wciąż bardzo silna opozycja z dużym i lojalnym elektoratem. Ta partia już udowodniła w przeszłości, że potrafi się odrodzić jak feniks z popiołów, i przy następnym rozdaniu nadal będzie bardzo groźna, bowiem ciągle będzie miała potencjał do odbudowania pozycji. Poza tym jak długo PiS jest silny, tak długo koalicjanci 15 października będą się potrafili godzić, mimo oczywistych różnic.
KB: Omówmy teraz pozycję Konfederacji, która po wyborach jakby przycichła, a ostatni sondaż CBOS daje jej miejsce na podium, spychając z niego Trzecią Drogę.
BBM: Wyniki sondaży dla Konfederacji odzwierciedlają nastroje społeczne w chwili pomiaru. Jeżeli ludzie są zniecierpliwieni aktualną polityką, to zwracają się ku Konfederacji. Ostatnio nasiliły się protesty rolnicze, które wzmagają antyeuropejskie i antyukraińskie nastroje, są więc pożywką dla wszelkich ugrupowań radykalnie prawicowych. Na tych protestach może zyskiwać też Suwerenna Polska, a jeżeli stanie się samodzielnym bytem i połączy z Konfederacją, to ją automatycznie wzmocni. Ale na razie nie widzę pola do realnego umacniania pozycji Konfederacji na scenie politycznej.
KB: Pozostała nam jeszcze Lewica.
BBM: Która w powyborczym rozdaniu dostała bardzo ciekawe resorty, ale dopiero „prezent” marszałka Hołowni w postaci przełożenia debaty sejmowej nad ustawami aborcyjnymi spowodował wzrost jej aktywności na scenie politycznej. Walka o prawa kobiet to jest być albo nie być Lewicy. Pokazanie skuteczności jest bardzo ważną kwestią dla każdej partii, szczególnie po tym, jak brutalnie skuteczni byli poprzednicy. Lewica nie ma łatwej sytuacji w związku z tym, że partia Razem postanowiła nie wchodzić do koalicyjnego rządu. Ponadto Koalicja Obywatelska także obrała prolewicowy kurs, gdyż według mnie Donald Tusk w dłuższej perspektywie będzie dążył do marginalizowania skrajnie lewicowego skrzydła, jakim jest partia Razem. Tak więc Lewica nie ma dziś łatwej sytuacji – musi się odróżniać od koalicjantów, nie występując ostro przeciw nim, gdyż jedynie pozostawanie w rządzie daje jej szansę na pokazanie sprawczości. Ponadto Lewica jest partią dobrze wykształconych ludzi z dużych miast, a głosami dużych miast nie wygrywa się wyborów.
KB: Jak interpretuje pani plany Donalda Tuska na prowadzenie koalicji? Czy będzie to przywództwo twardej ręki, czy może koalicjanci dostaną więcej swobody w swoich resortach?
BBM: Myślę, że będzie to miks obu metod. Tusk różni się jakościowo od Kaczyńskiego, choć niektóre cechy mają wspólne. Tusk jest graczem mocnym i ostrym, co już pokazał w przeszłości. Z pewnością nie ma zapędów autorytarnych, ale jest bardzo doświadczonym politykiem, więc umie rozstawiać koalicjantów po szachownicy i będzie to robił. Będzie trzymać w ryzach koalicjantów, czasem mocnym słowem, a czasem przypominając rozkład poparcia, bo obecnie rząd jest skonstruowany z pewną nadwyżką na ich korzyść. Natomiast dobrze byłoby, gdyby duże konflikty wewnątrz koalicji rozgrywały się poza kamerami, bo wyborcy oczekują zmiany jakości rządzenia, mają dość waśni i przepychanek słownych. Poglądy wewnątrz koalicji będą różne, natomiast przed kamery trzeba wyjść z wypracowanym wspólnym stanowiskiem. Ludzie lubią emocje w polityce, ale jeśli widzą ich naddatek, to odwracają się od polityków, bo mają swoje sprawy i nie chcą patrzeć na wieczne pyskówki.
KB: Czy najbliższe wybory samorządowe i do Parlamentu Europejskiego pokażą zmianę pokoleniową w krajowej polityce?
BBM: Wiek w polityce jest względny. Poza polityką 50-latka uznamy za człowieka dojrzałego, w polityce jest on młody. Andrzej Duda będzie miał 52 lata, kiedy zakończy prezydenturę, więc będzie nadal młodym politykiem. Ostatnie osiem lat rządów Zjednoczonej Prawicy i ostatnie wybory parlamentarne nie ujawniły młodych osobowości na scenie politycznej. A przecież kiedy Tusk był w Parlamencie Europejskim, istniała przestrzeń w Koalicji Obywatelskiej dla młodego lidera. Rafał Trzaskowski ma kapitał polityczny, ale nie wiem, czy ma ochotę być fighterem, co jest niezbędne, aby objąć pozycję lidera. Obstawiam, że będzie kandydatem Koalicji Obywatelskiej na prezydenta. Głosy o starcie Tuska czy Sikorskiego są całkiem fałszywe i mają chyba jedynie pobudzić Trzaskowskiego do działania.
Natomiast Tusk powinien szukać swoich następców na pozycji lidera partii i lidera rządu, wziąć ich pod swoje skrzydła i kształcić. Nie chodzi mi o oddanie władzy, bo władzę trzeba zdobyć, a nie dostać, ale o przygotowanie do jej sprawowania. Na podobny krok powinien się zdecydować Jarosław Kaczyński. Natomiast jeżeli iść za wypowiedzią Marcina Mastalerka, że PiS jest prywatną partią Jarosława Kaczyńskiego, to można założyć, że wraz z jego odejściem partia będzie mieć problemy.
KB: Zgodnie z Ustawą o radiofonii i telewizji Telewizja Polska i Polskie Radio pełnią misję publiczną, w ramach której komitety wyborcze mają prawo do bezpłatnego czasu antenowego. Tymczasem przez osiem lat rządów PiS aż 85 proc. czasu antenowego było przeznaczone tylko dla polityków tej partii. Dlatego politycy pozostałych partii przeszli do mediów społecznościowych. Niestety, rzadko prezentują tam swój program, a częściej pokazują zdjęcia z demonstracji czy ze schroniska dla zwierząt. To są fasady komunikacyjne nastawione na zdobycie poparcia. Merytorycznych dyskusji politycznych jest coraz mniej.
BBM: Polska jest w procesie redemokratyzacji, co oznacza zmiany w instytucjach państwa i powrót do trójpodziału władzy. Rodzą się również pytania o jakość komunikacji politycznej, bo dzisiaj ta komunikacja jest w fazie destrukcji. Nie ma autorytetów, każdy ma swoją prawdę, trudno się prowadzi merytoryczne dyskusje przy bardzo silnej polaryzacji poglądów. Od 2008 r., czyli pierwszej prezydentury Obamy, świat zachwycił się mediami społecznościowymi, gdyż uważał, że będzie to miejsce na prawdę i rzetelną dyskusję. Dzisiaj widzimy, że dyskusja w mediach społecznościowych wcale taka nie jest. Opiera się na fałszywej argumentacji i jest wspomagana przez potężną dezinformację. Nastąpiło rozmycie autorytetów, a głos eksperta, który ma na swoim koncie kilkadziesiąt badań i wieloletnie doświadczenie, jest równy głosowi celebryty, który jest znany z tego, że jest znany, i z meritum sprawy nie ma nic wspólnego. Szczególnie widoczne to było w czasie pandemii koronawirusa, kiedy międzynarodowe autorytety medycyny usiłowały przekonać społeczeństwa do szczepień.
Politycy wykorzystują narzędzia, jakie dają media społecznościowe, szczególnie do mikrotargetowania, czyli opracowania przekazu do bardzo wąskich grup odbiorców. Dzięki social mediom mogą ominąć dziennikarzy i trafić z przekazem wprost do odbiorcy. Mogą też do woli wykorzystywać techniki dezinformacji, tylko muszą uważać, aby sami nie wpadli w ich sidła. Mają żal do mediów, że gonią za sensacją, za negatywną informacją – nic dziwnego, bo media jako podmioty rynkowe muszą zarabiać, a bardziej się klika kłótnia polityków niż rzeczowa dyskusja. Tak więc krótkoterminowo soczysta pyskówka może dać politykowi większą oglądalność, ale długofalowo –utrwala wizerunek awanturnika obrzucającego błotem interlokutorów.
Podsumowując, proces redemokratyzacji powinien uzdrowić komunikację, również na bazie istniejących narzędzi online. Nie można przy tym zapominać o komunikacji bezpośredniej, którą wyborcy cenią najbardziej. Chcą się spotykać i rozmawiać z radnymi, posłami, senatorami. Są ciekawi planów, chcą mówić o potrzebach. Trzeba rozmawiać z nimi otwarcie. O tym świadczą choćby ostatnie wybory parlamentarne. Trzeba także naprawić media publiczne, bo komercyjne nie są wolne od swoich ekonomicznych celów. Trzeba edukować obywateli, jak korzystać z mediów, aby nie ulegać dezinformacji. Należy także wymagać od mediów, aby nie popadały w krytykanctwo, które różni się przecież od konstruktywnej krytyki. Aby proces redemokratyzacji się powiódł, swoją pracę muszą wykonać wszyscy: politycy, media i obywatele.
Barbara Brodzińska-Mirowska – politolożka, doktor w Katedrze Komunikacji, Mediów i Dziennikarstwa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od ponad 15 lat bada partie polityczne, sposób ich funkcjonowania i komunikowania. Jej zainteresowania naukowe koncentrują się wokół kwestii związanych z działaniem partii, komunikowaniem politycznym, relacjami mediów i polityki oraz reputacją polityczną. Prowadziła gościnnie wykłady na uczelniach w kraju i za granicą. Komentuje i analizuje sprawy polityczne dla ogólnopolskich mediów. Jest autorką i współautorką publikacji naukowych w krajowych i międzynarodowych wydawnictwach. Ostatnio wydała współautorską monografię pt. „Partie polityczne w dobie kryzysu zaufania społecznego. Perspektywa komunikacyjna” (2022). Prowadzi Podcast 460.