Amerykanin w wolnej Polsce
Piłsudskiego uważał za osobowość najsilniejszą w obozie władzy, Paderewskiego codziennie spotykał na schodach Bristolu, zaś Grabskiego miał za szkodnika i siewcę chaosu. Środkami dyplomatycznymi walczył o większą rolę mocarstw w odbudowie Polski. Badał przypadki przemocy skierowanej wobec Żydów. Hugh Gibson był amerykańskim ambasadorem, ale też kronikarzem pierwszych lat odrodzonej Rzeczpospolitej. Z jego pism, listów i analiz wyłania się obraz dramatycznych wyzwań, przed jakimi stanęła Polska w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości.
Hugh Gibson był ambasadorem USA w Polsce w latach 1919–1924, czyli w krytycznym momencie historii naszego kraju. Odtworzone państwo dążyło do ustanowienia i zabezpieczenia władz oraz niezależności granic, zaś wokoło szerzyły się polityczne napięcie i chaos. Przemyślana i obiektywna analiza ambasadora Hugh Gibsona pozwala lepiej zrozumieć zmiany zachodzące w kraju tuż po odzyskaniu niepodległości. Artykuł powstał na podstawie debaty zorganizowanej przez Polski Instytut Spraw Międzynarodowych w związku z wydaniem książki „Amerykanin w Warszawie. Niepodległa Rzeczpospolita oczami pierwszego ambasadora Stanów Zjednoczonych”. W spotkaniu udział wzięli: Piotr Długołęcki, historyk MSZ; Jan-Roman Potocki, współautor książki, absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Cambridge, przedsiębiorca; dr Sławomir Dębski, historyk i politolog, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych; Włodzimierz Borodziej, historyk, profesor nauk humanistycznych, redaktor naczelny serii „Polskie Dokumenty Dyplomatyczne”.
Prof. Włodzimierz Borodziej, dr Sławomir Dębski, Jan-Roman Potocki, Piotr Długołęcki (Fot. Kamil Broszko/Broszko.com)
Początek misji
Piotr Długołęcki: Ambasador Hugh Gibson przyjechał do Polski wiosną 1919 r. Z punktu widzenia polskich władz było to niezmiernie ważne wydarzenie, ponieważ owe władze zabiegały o międzynarodowe uznanie. W 1918 r. depesza notyfikacyjna informująca o istnieniu państwa polskiego została generalnie zignorowana. Dopiero przyjazd amerykańskiego ambasadora oznaczał potwierdzenie polskiej państwowości. Gibson był wtedy dyplomatą stosunkowo młodym, miał 36 lat. Dysponował doświadczeniem w służbie dyplomatycznej Stanów Zjednoczonych, bywał na różnych placówkach, m.in. w Ameryce Południowej i Europie Zachodniej. Natomiast najważniejszym jego doświadczeniem z punktu widzenia misji dyplomatycznej w Polsce było uczestniczenie w akcji pomocowej w trakcie I wojny światowej. Przyjazd Gibsona do Polski spotkał się z zainteresowaniem polskich dyplomatów. Józef Wielowieyski, który był sekretarzem generalnym Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu i żelazną ręką trzymał na konferencji w Wersalu polski aparat urzędniczy, stwierdził, że skoro Gibson zajmuje się sprawami polskimi, to i nim należy się zająć. Wielowieyski dostrzegał też kontekst gospodarczy, postulując, aby sekcja propagandy ekonomicznej zastanowiła się, komu powierzyć opiekę nad ambasadorem. Po przyjeździe do Warszawy Gibson spotyka się z władzami, ma dostęp do najważniejszych osób w państwie, m.in. Józefa Piłsudskiego i Ignacego Paderewskiego. Jest postacią zauważalną. Znaczna część jego działalności w pierwszym okresie dotyczy zarówno kwestii politycznych, jak również humanitarnych.
Włodzimierz Borodziej: W 1919 r. Polska wciąż jest potwornie zniszczona przez Wielką Wojnę. Szerzą się nędza, choroby, nie ma ustalonych granic. Gibson uważa, że ogromną rolę w stabilizacji tego dużego państwa będą musiały odegrać mocarstwa. I wychodzi z sympatycznego, ale naiwnego założenia, że Polska jest gotowa do kooperacji z wielkimi mocarstwami, zaś te są zainteresowane stabilną sytuacją w Polsce. Chyba nieco lekceważy rozbieżności interesów mocarstw. Pomniejsza rolę Francji, o Wielkiej Brytanii pisze trafnie, natomiast Stanom Zjednoczonym wytyka rezygnowanie ze strategicznych interesów w tej części Europy. Departament Stanu USA postrzega Polskę jako potencjalnego importera kapitału i technologii, które pomogą w odbudowie. To oznacza głębokie niezrozumienie specyfiki peryferii. Co ciekawe, Gibson ma fatalną opinię o Władysławie Grabskim, którego przedstawia jako człowieka siejącego chaos i niemającego pojęcia o ekonomii. Wiemy jednak z historii, że było dokładnie odwrotnie.
Sławomir Dębski: Rzeczywiście Polska jawi się w opisach Gibsona jako kraj niezwykle wyniszczony, który na dodatek z różnych obcych tradycji usiłuje zbudować własną tożsamość państwową. Przytoczę anegdotę z maja 1919 r. Gibson wraz ze swoimi współpracownikami przyjeżdża do radiostacji, aby nadać depeszę do delegacji amerykańskiej w sprawie granicy wschodniej. I co widzi? Na rozpadającym się budynku umieszczono orły rosyjskie, obok doczepiono orły niemieckie, a do tego – biały orzeł. Całość wyglądała jak buda dla ptaków. Dostępu do budynku strzeże 17-letni żołnierz, który nie mówi po angielsku, ale słysząc obcy język, szybko się zniechęca i wpuszcza delegację. Gibson konstatuje, że czasem dobrze, gdy ktoś nie zna języków obcych. Z jego licznych komentarzy wyłania się również obraz polskiej elity politycznej. Oczywiście jest skłócona, ale nie sposób żadnej ze stron odmówić patriotyzmu – tylko dzięki temu udało się zbudować własne niepodległe państwo. Wiedza ambasadora wynikała z faktu, że miał stały, właściwie nieograniczony dostęp do najważniejszych osób w państwie. Z Paderewskim mijali się na schodach, bo obaj mieszkali w Bristolu na sąsiednich piętrach.
Amerykańska pomoc Hoovera
Jan-Roman Potocki: Ameryka trochę się wycofała ze spraw europejskich i polskich – w 1920 r. Gibson został sam na placówce. Wielokrotnie pisał w sprawie Polski, ale rzadko otrzymywał odpowiedź z Waszyngtonu. Sytuację zmieniła niesłychanie cenna działalność Herberta Hoovera. To prezydent, który zapisał się w historii jako pomagający polskim dzieciom. Jednak jego pomoc była podyktowana celem strategicznym – miała utrzymać państwo, które było na granicy upadku. Polska była kompletnie zniszczona okupacją niemiecką. Kiedy Rosjanie wycofywali się ze swojego zaboru, dosłownie wyrzucili z domów 3 mln osób, zaś wszystko na swej drodze niszczyli i palili. Natomiast Niemcy w sposób bardzo systematyczny wysysali wszelkie zasoby ludzkie, żywnościowe, materiałowe itd. Gdy Polska odzyskała niepodległość, połączono trzy części kraju – nie do końca ze sobą zgrane i mocno wyczerpane. Rozmowy w Wersalu określiły kształt granic z Niemcami, jednak granice na wschodzie nie zostały ustalone. Pomoc i wizja Hoovera były podszyte walką z bolszewizmem; uważał on, że można z nim wygrać tylko „dzięki mące” – poprzez nakarmienie ludzi. To była strategiczna wizja Hoovera, a skoro został on potem prezydentem USA, to można ją określić mianem amerykańskiej strategii. Wsparcie dotyczyło żywności, ale także technologii, węgla, kolei itp. Moim zdaniem Polska nie przetrwałaby, gdyby nie pomoc Hoovera. On sam znał biedę, był sierotą, wiedział, jak to jest być wychowywanym bez rodziców. Zdobył jednak stypendium na Stanfordzie i dorobił się wielkiej fortuny. W wieku 40 lat posiadał spory jak na owe czasy majątek – wart milion dolarów. Dobrze poznał świat, jako inżynier pracował w kopalniach w Rosji, w Australii i innych odległych zakątkach globu. Jeśli zaś chodzi o Hugh Gibsona, on sam nie zaznał biedy, ale to nie zmienia faktu, że ówczesne polskie potrzeby znał bardzo dobrze. Na przykładzie działalności Hoovera i Gibsona widać, że w ówczesnym świecie sfery działalności humanitarnej i politycznej były ze sobą mocno powiązane.
Sławomir Dębski: Kiedy analizuje się akcję pomocową Herberta Hoovera, warto wspomnieć, w jaki sposób Hoover z Paderewskim się poznali. Kiedy Hoover studiował na Stanfordzie, postanowił zorganizować występ Paderewskiego. Koncert się nie sprzedał. W związku z tym napisał do Paderewskiego, że bardzo przeprasza, ale niestety nie udało się koncertu zorganizować, mimo iż bardzo się starał. Na to Paderewski odpowiedział, że w takim razie on sam w całości sfinansuje wydarzenie. I koncert na Uniwersytecie Stanforda się odbył. I tak rozpoczęła się przyjaźń między Hooverem i Paderewskim. Ten przykład świetnie pokazuje, że w ramach dyplomacji warto inwestować w obiecujących studentów. Nigdy nie spotkałem się z wyliczeniem, ile dokładnie wagonów żywności, odzieży, środków chemicznych czy urządzeń przesłali Amerykanie do Polski, ale wiadomo, że były to gigantyczne ilości.
Stosunki polsko-żydowskie
Piotr Długołęcki: W 1919 r. w Polsce, głównie na terenach wschodnich, dochodzi do pogromów Żydów, co wywołuje skrajnie negatywne reakcje, głównie mediów zachodnich. Do Polski przyjeżdża amerykańska komisja na czele z Henrym Morgenthauem seniorem, zaś Hugh Gibson staje się jednym z jej najważniejszych informatorów. Wzbudza to wiele emocji, zarówno wśród jego zwolenników, jak i przeciwników. On sam nie jest od nich wolny, chociaż wydaje się, że zachowuje możliwie duży obiektywizm w tej sprawie.
Włodzimierz Borodziej: Od 1914 r. w społeczeństwie upowszechnia się przekonanie, że jedynymi, którym się dobrze wiedzie, są chłopi (i to akurat prawda, że wiodło im się lepiej niż ludności miejskiej) i Żydzi, którzy robią karierę finansową na nędzy. Dziś wiadomo, że w latach 1918–1919 w Polsce było około 300 ofiar pogromów. Na Ukrainie w podobnym okresie liczba ofiar pogromów jest pięcio- albo sześciocyfrowa. Tylko że tam nie dotarli korespondenci New York Timesa. Pogromy oczywiście fatalnie odbijają się na reputacji Polski za granicą. Natomiast w innych krajach regionu – na wspomnianej Ukrainie, na Węgrzech czy w Rumunii – skala zjawiska jest nieporównywalnie większa. Niemniej jednak w Polsce ono występuje i wymaga wyjaśnienia. Jeśli chodzi o udział w pogromach regularnych oddziałów armii polskiej, szczególną rolę odgrywają tutaj hallerczycy i pułki wielkopolskie. Wytłumaczenie zjawiska jest o tyle trudne, że zarzut dotyczy ludzi, którzy nie przeżyli nędzy wojennej, a nienawidzą Żydów jako tych, którzy rzekomo wygrali I wojnę światową. Istnieje teoria – w którą ja osobiście nie wierzę – że żołnierze pułków wielkopolskich, czyli po części również żołnierze Hallera, będący żołnierzami armii pruskiej i rekrutowani we Francji, nauczyli się antysemityzmu od swoich niemieckich towarzyszy broni.
Sławomir Dębski: W 1919 r. doszło do trzech zbrodni na Żydach. Mamy sprawę Pińska. Miasto w tym czasie przechodziło z rąk do rąk i w pewnym momencie zastosowano tam karę doraźną – rozstrzelano kilkudziesięciu Żydów za rzekome sympatyzowanie z bolszewikami. Później doszło do wydarzeń w Wilnie, podczas których w walkach o miasto zginęło trzydziestu kilku Żydów. Jest też sprawa Częstochowy, w której hallerczycy pobili Żydów i kilku z nich zabili. Trzeba jeszcze wspomnieć o wydarzeniach we Lwowie, jednak one miały miejsce w listopadzie 1918 r. Za zbrodnię w Pińsku winę ponoszą pułki wielkopolskie, w Częstochowie – hallerczycy, natomiast w Wilnie – ani jedni, ani drudzy. W literaturze tłumaczy się postawę żołnierzy pułków wielkopolskich tym, że w Wielkopolsce mieli oni kontakt z Żydami zasymilowanymi, nieortodoksyjnymi, zaś w Galicji i centralnej Polsce spotkali się ze społecznościami wyizolowanymi, wyglądającymi inaczej, niemówiącymi po polsku. Jeden z raportów Hugh Gibsona zawiera charakterystykę czterech postaw społeczności żydowskiej wobec państwa polskiego. Wyróżnia Żydów zasymilowanych, którzy współpracują z rządem, polskich patriotów. Kolejna grupa to Żydzi ortodoksyjni, którzy – ogólnie rzecz biorąc – są niechętni jakiemukolwiek państwu: polskiemu, rosyjskiemu i innym. Wiemy, że dziś Izrael ma ze swoimi Żydami ortodoksyjnymi problem, bowiem odmawiają oni służby wojskowej, świadczeń na rzecz państwa itd. Trzecia grupa to syjoniści, którzy starają się zachęcić Żydów do idei zbudowania własnego państwa. Czwartą grupę opisaną w raporcie Gibsona stanowią kryminaliści.
Ciekawe są uwagi Hugh Gibsona na temat propagandy, jaka się rozpętuje w wyniku wydarzeń na terenie Polski. Departament Stanu USA znajduje się pod wpływem presji wywieranej przez lobby żydowskie. Prasa amerykańska dopomina się jakiejś reakcji. Na Times Square w Nowym Jorku protestuje 25 tys. Żydów, co jest rezultatem artykułów na temat pogromów w Polsce. Gibson usiłuje przekonać Departament Stanu, że istnieje potężny rozziew między wydarzeniami w Polsce i ich percepcją w USA. Z tego powodu wielu historyków zarzuca mu antysemityzm. Jednak z materiałów obecnie publikowanych wynika, że oskarżenie to jest niesłuszne. Wydaje się, że Gibson starał się obiektywnie relacjonować sprawę. Fakt, że sprzeciwiał się wersji zdarzeń w Polsce propagowanej w USA, nie jest wystarczającą przesłanką do zarzucenia mu antysemityzmu.
Jan-Roman Potocki: Chciałbym wrócić do kwestii hallerczyków. Pochodzili z Francji i Ameryki. Dokonywali nadużyć, trudno mi mówić o powodach. Wiem natomiast, że już wcześniej były tarcia między wspólnotą żydowską i polską w Chicago na tle konkurencji ekonomicznej. Hallerczycy pochodzący ze Stanów mogli niejako przywieźć do Polski tendencje do rywalizowania z Żydami (zresztą również emigrantami z Polski lub Rosji). Trzeba pamiętać, że było to pierwsze pokolenie polskich emigrantów. Kiedy doszło do pogromów w Polsce, wciąż trwała konferencja wersalska. Negocjowano m.in. kwestię praw politycznych i praw do reprezentacji politycznej dla mniejszości narodowych w Polsce, na czele z Ukraińcami i Żydami. Równocześnie trwała rozgrywka polityczna. Wiadomo, że członkowie komisji żydowskiej w Wersalu byli w większości syjonistami, więc pokazanie Polski jako otoczenia nieprzyjaznego mogło im być na rękę. Ich punkt widzenia mógł być propagowany przez media w USA. Wracając na grunt Polski i do działalności komisji Morgenthaua – jej lokalni szefowie bardzo dobrze ocenili pomoc Hugh Gibsona i jego dążenie do odkrycia prawdy. Moim zdaniem książka „Amerykanin w Warszawie” może przekonać amerykańskich historyków, że oskarżenie Gibsona o antysemityzm jest bardzo niesprawiedliwe.
Włodzimierz Borodziej: Ja bym do wątku żydowskiego dorzucił trzy kwestie. Po pierwsze, Żydzi w 1919 i 1920 r. są podzieleni, tak samo jak Polacy, Niemcy i inne nacje. Zrównuje ich i czyni jedną grupą sytuacja, w której stają się ofiarami. Bo czy hallerczycy obcinają brodę i wyrzucają z pociągu syjonistę, tradycjonalistę, czy jeszcze innego Żyda, to nie odgrywa żadnej roli – wyrzucają go, bo jest Żydem. Hugh Gibson nie był antysemitą, tylko starał się sprawić, aby do opinii publicznej docierała prawda. Jeżeli gazeta pisała, że w wyniku pogromu w Pińsku było 500 ofiar, to on czuł się w obowiązku zweryfikować ten fakt. Gdy przybył na miejsce, okazało się, że ofiar było trzydzieści kilka. Amerykański ambasador bardzo dobrze wypełniał swoje obowiązki, co było przez różne środowiska żydowskie rozmaicie przyjmowane. Jedni widzieli w tym potwierdzenie złego stosunku do syjonizmu, drudzy utwierdzali się w przekonaniu, że dla Żydów nie ma miejsca w Europie.
Sławomir Dębski: Z konkluzji komisji Henry’ego Morgenthaua dowiadujemy się, że zdarzenia w Pińsku, Częstochowie i Wilnie nie były inspirowane przez polskie władze, mało tego, Polska próbowała przeciwdziałać tym incydentom. Gibson odbył ciekawą rozmowę z Józefem Piłsudskim. Marszałek twierdził, że incydenty antyżydowskie, które są skandaliczne i nie powinny mieć miejsca, szkodzą sprawie polskiej, zaś antysemityzm należy potępić pod każdą postacią i ostro mu przeciwdziałać.
Piotr Długołęcki: Spokojne, zrównoważone stanowisko Gibsona często było postrzegane jako niechęć do współpracy albo wybielanie zbrodni, podczas gdy on – w przeciwieństwie do wielu komentatorów – zadawał sobie trud, aby pojechać do Wilna i porozmawiać z osobami, które ucierpiały w wyniku zajść antyżydowskich.
Władza i państwo w oczach ambasadora
Piotr Długołęcki: W ciągu pięciu lat widać ewolucję jego poglądów. Początkowo, po przyjeździe do Polski, opisując polskich polityków, nie szczędził pochwał. Z biegiem czasu gorzknieje, jego oceny stają się coraz bardziej krytyczne, szczególnie w odniesieniu do Piłsudskiego. Natomiast bardzo chwali Paderewskiego, a także polskich ministrów spraw zagranicznych. Pisze pozytywnie o ministrze Eustachym Sapiesze, o Konstantym Skirmuncie, Gabrielu Narutowiczu, później wybranym na prezydenta. Gibson formułuje też bardzo krytyczne uwagi ogólne na temat Polaków. Pisze, że rzecz wymagałaby umiejętności współdziałania, której Polacy nie posiadają, za to mają tendencję do popadania ze skrajnego optymizmu w skrajną rozpacz, zaś brak jedności ma charakter historyczny. Ambasador skarży się na biurokrację, łapówki, które są wymuszane na nim i wielu innych dyplomatach, również na poziom kadry urzędniczej w Polsce. Warto przytoczyć jedną z opinii sformułowaną pod koniec 1921 r.: „Polityka zagraniczna Polski mająca tak podstawowe znaczenie w ciągu tych wczesnych lat była żałośnie głupia, a niekiedy zabójcza. Rząd popełniał jeden potworny błąd po drugim, a faktycznie żadnym zagadnieniem o większym znaczeniu nie zajęto się w sposób delikatny i zgodny ze zdrowym rozsądkiem”.
Włodzimierz Borodziej: Bardzo trafna wydaje mi się charakterystyka Piłsudskiego jako osobowości najsilniejszej. Wadą marszałka było to, że ze względu na dominującą rolę jego otoczenie składało się głównie z miernot i wykonawców poleceń. Zaskoczył mnie w fakt, że Gibson mało pisze o Dmowskim oraz o konflikcie między lewicą i prawicą – a właściwie między trzema wizjami, gdyby doliczyć jeszcze pogląd stronnictw chłopskich – odnośnie tego, jaka ma być Polska. Ambasador w raporcie z 1921 r. bardzo trafnie uchwycił, z czego wynikały tutejsze kłopoty. Pierwsza część mówi o dziedzictwie pozaborczym – trzech nieprzystających do siebie społecznościach i wyeksploatowanym terytorium. Zaborcy mają potężny udział w dysfunkcjonalności państwa polskiego, ale jest też bardzo długi rejestr zaniechań po 1918 r. Szczególnym problemem był stosunek społeczeństwa do administracji, którą cały czas traktowano jako obcą. Myślę, że diagnoza Gibsona jest w dużej mierze trafna. Z tym zastrzeżeniem, że do 1922 r., do konwencji górnośląskiej, nie było wiadomo, jak będą przebiegały wszystkie granice kraju, co utrwalało destabilizację. Ambasador, choć ma tego świadomość, ulega narastającemu zniecierpliwieniu. To mi przypomina list Ralfa Dahrendorfa do jednego z opozycjonistów, wysłany na początku lat 90. ubiegłego wieku. Dahrendorf pisał, że aby stworzyć konstytucję, potrzeba sześciu miesięcy; aby stworzyć gospodarkę rynkową, potrzeba sześciu lat; a żeby powstało społeczeństwo obywatelskie, czyli takie, które szanuje własną administrację, potrzeba 60 lat. Zaś Gibson był w Polsce tylko pięć lat. W kwietniu 1919 r., równocześnie z Gibsonem, choć oczywiście niezależnie od niego, przyjeżdża do Warszawy kapitan Charles de Gaulle. Szkolił tu polskich oficerów i tak jak ambasadora USA denerwowała go bylejakość polskiej administracji. Niedługo po przyjeździe, gdy się już zorientował w sytuacji, pisał w raportach o mobilizacji armii Hallera i konstatował, że oznacza to rychły wymarsz Polaków na wschód. Takie analizy są Gibsonowi kompletnie obce.
Jan-Roman Potocki: Gibson od razu po przybyciu do Polski docenia kwalifikacje starych urzędników, szczególnie austrowęgierskich, którzy stawili się do służby dyplomatycznej w nowej Polsce. Ogólnie ówczesne sfery władzy podzieliłbym na idealistów i realistów. Gibson wolał tych pierwszych, a za największego idealistę uważał Paderewskiego – bohatera Polaków, ale też Amerykanów, którzy doceniali jego poświęcenie dla idei wolnej Polski. Do idealistów zaliczał też Sapiehę i Narutowicza. Uważał, że służyli z obowiązku, bez ambicji politycznych; doceniał ich fach i szerokie horyzonty, dobrze się z nimi dogadywał. Największym realistą był Piłsudski. Gibson ocenia go surowo, mając mu za złe, że doprowadził do upadku rządu Paderewskiego. W 1922 r. mówi coś bardzo ciekawego: „Niewątpliwie dopóki marszałek Piłsudski pozostaje u władzy, będzie on elementem stale budzącym niepokój i niepewność, szczególnie niepożądane, gdy tej części świata jest potrzebny pokój i wiara w niego. Z drugiej strony, jeżeli marszałek utraci stanowisko, jest mało prawdopodobne, że zadowoli się spokojną emeryturą. Jego potrzeba działania, intryg i podniet jest silna, a sądząc po jego przeszłości, zapewne można założyć, że byłby gotowy wywołać konflikt wewnętrzny, aby realizować swoje zamierzenia”. Wynika z tego, że Gibson z dużą dokładnością przewidział, co się stanie w 1926 r. Ambasador USA nie do końca rozumiał sposób prowadzenia polityki, zaszłości historyczne, plany rozwoju Polski, sytuację na wschodniej granicy. Ale odczytuję jego krytykę jako formułowaną w duchu przyjaźni. Na końcu książki jest bardzo śmieszna uwaga. Przed wyjazdem na placówkę w Bernie Gibson pisze, że cieszy się z wyjazdu z Warszawy, ponieważ jest ona dla niego za droga, zaś w Szwajcarii jest dużo taniej niż w Polsce.