Fabryka Dwurnika
O pracy ciągłej, niechęci do autoportretu oraz o kupowaniu supersamochodów z Edwardem Dwurnikiem, malarzem i grafikiem, rozmawiają Kamil Broszko i Marzena Tataj.
Edward Dwurnik: O polityce nie rozmawiamy.
Kamil Broszko: Ale o bieżącej czy o polityce w ogóle?
ED: W ogóle nie rozmawiamy o polityce.
KB: Tylko jak uniknąć polityki, skoro ona chce o wszystko zahaczyć?
ED: Komuniści mówili, że wszystko jest polityką.
KB: Może akurat w tej sprawie komuniści mieli rację?
ED: Może mieli. Dla nich polityka i rządzenie to były główne cele.
„Bitwa pod Grunwaldem”, Edward Dwurnik
Marzena Tataj: Ale pan, komentując sprawy bieżące, siłą rzeczy też nawiązuje do polityki.
ED: Raczej komentuję sprawy społeczne, a w mniejszym stopniu polityczne. Co mnie właściwie obchodzi polityka? Namalowałem kiedyś taki obraz „Politycy to kurwy”. Palikot się z nim fotografował i nawet planował zakup, ale później wciągnęła go polityka i zrezygnował. Obraz nabył inny biznesmen i dziś jest w prywatnych rękach. Kiedyś malowałem dużo aktualnych, społecznych obrazów. Jest wśród nich cykl „Sportowcy”. Nie zakładałem, że będzie na sprzedaż, a dziś z kolekcji 300 obrazów zostało mi raptem kilkanaście. W ostatnich 10 latach sprzedałem prawie wszystko – głównie do kolekcji muzealnych. Namalowałem też kilka politycznych obrazów, m.in. „Ja chcę do sejmu”.
KB: A w tym tytule, poza humorem i prowokacją, może się kryć trochę autentycznego dążenia?
ED: Tak, wtedy wszyscy chcieli do sejmu. (śmiech) Namalowałem też obraz „III Rzeczypospolita to my”, czyli wszystkich posłów na sali sejmowej. Obraz był nieco abstrakcyjny. Zamówiłem napis u Stanisława Pucha, najlepszego liternika w Polsce powojennej, który wpisał nazwiska wszystkich 460 parlamentarzystów i zmieścił je idealnie, od jednej krawędzi do drugiej, po skosie. To były czasy AWS i Suchockiej. Rząd padł przez to, że jeden poseł dostał rozwolnienia i nie zdążył na głosowanie. I Suchocka musiała wyjechać do Watykanu.
KB: Do pana domu wchodzi się przez garaż i tam dzieją się ciekawe rzeczy…
ED: Mam tam skrzynie zaprojektowane i wykonane przez mojego kolegę. Nie byłem w stanie pomieścić namalowanych obrazów w domu, więc część znajduje się w skrzyniach. A może nawiązuje pan do samochodów, które tam stoją?
KB: Tak.
ED: Bardzo lubię samochody, przede wszystkim nowe. Nie lubię staroci.
KB: Z czego wynika ta sympatia do motoryzacji?
ED: Wszystko zawsze przychodziło do mnie za późno. Jak byłem młodym chłopakiem i mieszkałem w Grójcu, to chciałem mieć rower. Ale ojciec mi kupił jedynie plastikowe gogle. Zakładałem je, brałem w ręce kijek i udawałem, że mknę przed siebie. I było fajnie. Zawsze wszystko przychodzi za późno. Więc kiedy już zarobiłem trochę, sprzedając jakieś obrazy w galeriach, natychmiast kupowałem sobie supersamochód. Albo gdy się wkurzyłem na jakiegoś dziennikarza. Teraz już jestem odporny. Dotarło do mnie w końcu, że to, co mówię i myślę, jest inaczej postrzegane i interpretowane przez osobę, która mnie słucha. Prawdopodobnie tak samo będzie z tym wywiadem. Raz się tak wnerwiłem na dziennikarza „Gazety Wyborczej”! Wszystko opatrznie zinterpretował, w dodatku świątecznym napisał na mój temat same głupoty. Tak byłem rozdrażniony, że poszedłem sobie kupić mercedesa, aby się uspokoić. I tak się zaczęło. Miałem między innymi porsche 911 carrerę – model nazywany ze względu na kształt świateł jajecznicą. Następnie miałem drugą carrerę z napędem na cztery koła i wymieniłem ją na porsche cayenne. Ten ostatni to jest bandzior. Ma 510 koni mechanicznych. Moja przyjaciółka Joanna kocha nim jeździć. A później kupiłem jeszcze porsche boxtera, czyli kabriolet, ale jego nie da się raczej używać w Polsce. Robię nim przejażdżki do Wilanowa. Trzeba uważać na słońce. Kiedyś miałem mercedesa SL cabrio i tak mnie spaliło, że schodziła mi skóra z całej twarzy. A poza tym jazda kabrioletem w mieście to samobójstwo, nie ma czym oddychać, bo trują diesle.
KB: Ale takim wozem można przeskoczyć przez Polskę, Czechy i pojechać na południe, na przykład do Włoch.
ED: Nie mam czasu z powodu zamówień. Chociaż czasem gdzieś wyskoczę, ale raczej samolotem. Niedawno chciałem polecieć do Rzymu, ale na szczęście nie poleciałem. W Rzymie kończy się woda pitna, władze wprowadziły jej racjonowanie.
KB: A auto elektryczne kupiłby pan sobie?
ED: Kilka lat temu kupiłem elektryczny samochód. Ładowałem go w Zachęcie. (śmiech) Faktycznie rozpuściłem taką famę. I wszyscy go szukali. W pewnym momencie zadzwoniła dziewczyna, która się zajmuje marketingiem w Mercedesie, i mówi: „Słuchaj, ty masz mercedesa elektrycznego, a ja nic o nim nie wiem”. Oczywiście potwierdziłem. Bardzo lubię wpuszczać w maliny, zwłaszcza dziennikarzy. Oczywiście również ich szanuję. Wielu z nich ginie, wykonując swoją pracę. Poza tym Hemingway był dziennikarzem.
KB: Trochę się baliśmy, idąc do pana. Ma pan nieco nieobliczalny wizerunek.
ED: Lubię rozmawiać, kiedyś mnie rajcowało robienie prowokacji. Nie wszyscy dziennikarze mogą sobie ze mną harcować. Mam tę przyjemność, że mogę wybierać. Czasem córka poleci mi rozmowę z kimś, kogo sama ceni. Na pewno nie wystąpię w reżimowej telewizji.
„Poznań”, Edward Dwurnik
MT: W pana pracowni wisi kilka portretów aut, zaś ja chciałabym zapytać o… autoportret. Nie jest pan kojarzony z tą formą.
ED: Kiedyś robiłem autoportrety z córeczką Polcią i żoną Teresą – te obrazy są w Zachęcie. Nie lubię siebie malować, bo uważam, że autoportret jest ucieczką od pustki twórczej – kiedy ktoś nie wie, co namalować, maluje siebie. Próbowałem rysować siebie i byłem przerażony. Schowałem ten szkicownik bardzo głęboko.
MT: Ale portrety wykonuje pan chętnie?
ED: Był taki okres w latach 70., kiedy robiłem dużo portretów. Na ogół się nie podobały. Ludzie mieli inne wyobrażenie o sobie. Ale po latach przychodzili i chcieli je odkupić. A portretu już nie było, bo dawno został sprzedany. Tak było z Agnieszką Osiecką, Tomaszem Stańką, Krzesimirem Dębskim. W muzeum w Radomiu jest duża kolekcja portretu i tam można znaleźć kilkanaście moich prac. W Muzeum Warmii i Mazur jest kilkadziesiąt obiektów mojego autorstwa z różnych czasów. Są tam portrety m.in. Ewy Głowackiej, Krzesimira Dębskiego i Moniki Olejnik. Ta ostatnia strasznie się wkurzyła, kiedy zobaczyła siebie. Powiedziała, że jestem do niczego, i poszła sobie, a teraz już portretu nie odzyska, bo jest w kolekcji muzealnej.
MT: Obok nas stoi wspaniały rzeźbiarski portret – pana głowa…
ED: To praca Joanny Mieszko, rzeźbiarki, mojej przyjaciółki, która czasami przyjeżdża do mnie i pomaga mi malować – robi mi „boczki”. Wykonaliśmy kiedyś pewien eksperyment. Joanna namalowała cały obraz. Przyszedł klient i stwierdził, że to jest absolutnie typowy Dwurnik, i go kupił. Bardzo dobrze. (śmiech) W każdym razie ja się na tym obrazie podpisałem.
KB: A który to obraz?
ED: Mój. Wszystkie są moje, podpisane z tyłu i z przodu.
KB: To się raz wydarzyło?
ED: To się nie zdarzyło, to cały czas trwa. (śmiech) Czasem korzystam z pomocy. Kiedyś poprosiłem Rafała Olbińskiego, aby namalował dla mnie chmurki. Myślałem, że to zrobi, bo gdyby mnie poprosił, to ja bym mu namalował, co tylko zechce. Ale on się obruszył. Więc sam sobie namalowałem – identyczne. Często też kupuję obrazy innych artystów, żeby mieć gotową podmalówkę, bo najtrudniejsze dla malarza to stanąć przed pustym, białym płótnem i zacząć malować. A gdy się zamalowuje, to sprawa jest łatwiejsza. I tak przemalowałem na przykład obrazy Wróblewskiego, Sasnala, Korolkiewicza. Mojego Sasnala kupił jakiś Turek, Wróblewskiego – Andrzej Starmach, który od razu zapowiedział, że zdejmie moją warstwę farby. A Korolkiewicza tak pochlapałem, że żal mi się zrobiło i sam zleciłem konserwatorowi usunięcie mojej farby. Planuję wystawę obrazów, które zamalowałem w przeszłości.
KB: Dlaczego na wystawach zbiorowych z pana udziałem to nazwisko Dwurnik przyciąga najbardziej?
ED: Może dlatego, że jestem starym artystą, maluję ponad 50 lat. Namalowałem 7050 obrazów. Zrobiłem ponad 30 tys. rysunków. I jeszcze grafiki. Myślę, że doganiam Nikifora, który namalował ponad 40 tys. obrazów
KB: Myśli pan o Nikiforze?
ED: To jest mój wujek czy stryjek… Już nie pamiętam. (śmiech) Bardzo często do mnie przychodzi, z teczuszką, i przynosi mi małe Nikifory. Mam ich chyba ze sto, oczywiście przemalowuję je i ozdabiam. Nikifor nauczył mnie malować i rysować. W rzeczywistości spotkałem go ze trzy razy. Był u nas na ASP w latach 60. Kiedy jestem w Krynicy, to go odwiedzam. I on też do mnie przychodzi, nawet niedawno przyniósł mi rysunek, który znów będę zamalowywał…
KB: Zrobił pan karierę za granicą?
ED: A który polski artysta ją zrobił? Może jedynie Michałowski, którego obrazy wiszą w Luwrze. Ja po prostu maluję – inni kupują. Niebawem odbędzie się uroczystość w Londynie, podczas której książę Karol będzie obchodził jakieś swoje święto. Polski arystokrata Jan Lubomirski-Lanckoroński chciał mu sprezentować mój obraz. Zaproponowałem „Żerań”, ale on stwierdził, że widać na nim faceta, który sika do Wisły, więc zrezygnował. Wobec tego zaproponowałem mu piękne tulipany, które nazywam roboczo „waginkami”, ale przestał się odzywać. Ma jeszcze trochę czasu do namysłu, bo uroczystość odbywa się jesienią. Niektórzy właśnie rozszyfrowali moje tulipany i piszą o nich „dwuznaczne”. A one tak szybko schodzą w galeriach.
MT: Pracuje pan na zamówienie galerii?
ED: Nie, bo galerzyści to hieny. Nie można im ulegać, bo wykorzystują artystów i zawsze biorą stronę klienta. To mi się nie podoba. Powinni bronić mnie, artysty, a oni płaszczą się przed kupującym. Nie pracuję na zamówienie galerii, ale radzę sobie inaczej. Kiedyś rozpuściłem plotkę, że jestem umierający, i od razu sprzedaż ruszyła z kopyta. Jednak potem było to już trochę uciążliwe. Wszyscy dzwonili i pytali, jak się czuję. Odpowiadałem, że jeszcze żyję.
KB: Kto poza muzeami i galeriami kupuje Dwurniki? Bogaci?
ED: Im bogatszy człowiek, tym chytrzejszy albo głupszy. Mądrzy biznesmeni wygrywają, bo są otoczeni doradcami. Najgorsze są młode wilczki, które nic nie wiedzą. Znałem jednego biznesmena, który kupował obrazy jak wściekły. Teraz nie wie, co z nimi zrobić, bo ma ich całą piwnicę. Skontaktował się z doradcami, historykami sztuki, którzy mu powiedzieli, że ma u siebie chłam. Mam fajnego przyjaciela, Jana Barana, restauratora, który prowadzi lokal na ul. Gertrudy pod Wawelem i ma około 60 moich obrazów. Kupuje je na aukcjach. Bardzo się zdziwiłem, kiedy poszedłem do jego restauracji, a tu same Dwurniki.
MT: Istnieje już w Polsce świadomy rynek sztuki?
ED: Ludzie kupują domy, mają już wszystkie sprzęty, ferrari, mają podgrzewany dojazd do garażu długości kilometra. Więc pojawia się jakaś potrzeba sztuki, głównie jako elementu wystroju wnętrza. Są ludzie, którzy mają nadwyżki, jest dużo zbieraczy. Są też ludzie świadomi, inteligencja, lekarze, nauczyciele, którzy często kochają sztukę, ale nie mają kasy. Przedstawiciele biznesu nie mają czasu, więc zostawiają wolną rękę architektom i projektantom, którzy kontaktują się z galerią lub ze mną. Jest też wielu projektantów i architektów wnętrz, którzy są tak głupi, że zapominają o przestrzeni dla obrazów. Przychodzi do mnie facet i pyta: „Ma pan mniejszy obraz, bo ja mam tylko kawałeczek ściany między oknem i kinkietem?”. A ja do niego mówię: „To niech pan wywali kinkiet”. Na ogół ludzie chcą kupować małe obrazy. Na przykład mówią, że bardzo podobają im się moje „Żółte tulipany”, bo to jest taki duży obraz – 55 × 46 cm. Pytam ich wtedy, czy lubią znaczki pocztowe.
Wracając do pytania o wystawy zbiorowe – wiem, że jestem na nich pewnego rodzaju ozdobą i przyciągam ludzi. Cenię je. Na przykład kilka miesięcy temu w Muzeum Częstochowskim odbywała się duża wystawa o czasach wojennych i stalinowskich. Poproszono mnie, abym udostępnił obraz z cyklu „Droga na Wschód”, przedstawiającego problem zsyłek, czyli poważną tematykę. Kilka tych obrazów znajduje się w muzeum Schaulager w Bazylei, założonym przez rodzinę biznesmenów i historyków sztuki. Namalowałem „Wąwóz Wulecki”, „Katyń”, który podarowałem Muzeum Narodowemu w Warszawie. Cykl „Droga na Wschód” to najczęściej białe obrazy, śnieg, a na tym tle lekko zarysowane postaci. Jak u Herlinga-Grudzińskiego. Wywieźli, wyrzucili z wagonów i róbcie, co chcecie.
KB: Jak wymyśla pan temat dzieła? Wynika on z osobistego przeżycia, jakiejś emocji?
ED: Ja maluję, gdy już można. W latach 90. w Zamku Ujazdowskim w Warszawie odbyła się wystawa cyklu „Droga na Wschód” i pani Jarecka z „Gazety Wyborczej” napisała, że „Dwurnik zaczął malować drogę na Wschód, bo już teraz można”. Namalowałem około 20 obrazów z cyklu „Krzyż”, przedstawiających 20 scen z Chrystusem w różnych sytuacjach. Chrystus na wsi, w parku, w powietrzu, na dźwigu. To jest mocny temat, a właściwie tych obrazów nie pokazywałem. Inny temat to dziewczyny w ciąży. Pewnego dnia zauważyłem, że wiele koleżanek mojej córki nagle zaczęło chodzić z brzuchami. Oczywiście zaproponowałem im, że mogę namalować akty w ciąży. Mam bardzo duży zbiór tych obrazów, pokazałem je między innymi w galerii Winda w Kielcach. Aby ozdobić cykl namalowałem „60 kobiet masturbujących się na przystanku autobusowym”, a ostatnio „60 mężczyzn onanizujących się na przystanku PKP”.
„Czerwone tulipany”, Edward Dwurnik
KB: Muszę w tym momencie zapytać o warsztat.
ED: Kobiety mi pozują, a mężczyzn znam – oglądam siebie. Natomiast muszę przyznać, że wielu przyjaciół chciało znaleźć się na tym obrazie i nawet zabiegało o to. Oczywiście namalowałem ich.
KB: Czy da się pana twórczość podsumować w kilku słowach, wymieniając to, co w niej najważniejsze?
ED: To jest po prostu fabryka Dwurnika. Dwa dni temu zacząłem, dzisiaj muszę skończyć, bo mi wysycha olej.
MT: A czy kiedyś było inaczej? Na przykład w czasach, gdy w Kielcach tworzył pan przełomowy dla swojej twórczości „Rysunek nr 1”?
ED: Ten rysunek przygotowywałem chyba z tydzień. Zmazywałem i rysowałem na nowo. Tak się męczyłem… Wie pani, teraz to już jest właściwie wszystko za mną. Trudno mi się nawet zastanowić. Tyle tego jest…
Edward Dwurnik
(ur. 1943 r. w Radzyminie) – wybitny polski malarz i grafik, jedna z najbardziej rozpoznawalnych osobowości polskiej sztuki współczesnej. Jedyny polski artysta, któremu udało się odnieść międzynarodowy sukces przed transformacją (m.in. udział w wystawie „Documenta 7” w Kassel w 1982 r.). Niezależnie od uznania w kręgach profesjonalnych, stał się popularny we wszystkich środowiskach konsumentów sztuki. Niepokorny i prowokacyjny, do dziś budzi skrajne emocje, także wśród twórców najmłodszego pokolenia.
W latach 1963–1970 studiował malarstwo, grafikę i rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W 1965 r. rozpoczął niezależny od toku studiów cykl rysunków i akwarel, a od 1966 r. – obrazów olejnych „Podróże autostopem”, przedstawiający charakterystyczne widoki miast z lotu ptaka (kontynuowany do dziś). Od 1970 r. powstało kilkanaście innych cykli malarskich, m.in. „Sportowcy” (1972–1978) – jedna z najwyżej cenionych obecnie serii malarskich Dwurnika, ukazująca na poły karykaturalnie, na poły komiksowo bohaterów zwykłej peerelowskiej codzienności. Powstały także dwie serie obrazów poświecone tragicznym losom ludzi uwikłanych w historię: w „Drodze na Wschód” (1989–1991) Dwurnik upamiętnia ofiary stalinizmu, a w „Od Grudnia do Czerwca” (1990–1994) ofiary stanu wojennego w Polsce.
W twórczości Dwurnika można także znaleźć obrazy niezaangażowane. Cykl „Błękitne” (lata 90.) to pozbawione horyzontu, bliskie abstrakcji pejzaże morskie, a „Dwudziesty piąty” – barwne abstrakcje wykonane w technice action painting. Inne serie to m.in. „Portret” (od lat 70.), „Robotnicy” (lata 80.), „Niech żyje wojna!” (1991–1993), „Niebieskie miasta” (od 1993 r.), „Diagonalne” (od 1996 r.), „Wyliczanka” (od 1996 r.).
Poza malarstwem Dwurnik uprawia grafikę i rysunek (zarówno autonomiczne serie, jak i ilustracje). Lubi projektować monumentalne kompozycje malarskie w przestrzeni publicznej. Stworzył rysunki do filmów animowanych „Warzywniak 360 stopni” (2007 r.) i „Oaza” (2009 r.) w reżyserii Andrzeja Barańskiego. Powstało kilka filmów dokumentalnych o twórczości artysty, m.in. „Owoce ziemi” (1977 r.), „Portret z natury” (1984 r.) i „Polska Nike” (1987 r.) w reżyserii Andrzeja Szczygła oraz „Podróże Edwarda Dwurnika” (1995 r.) Grażyny Banaszkiewicz. W 2011 r. powstał album ze wszystkimi reprodukcjami cyklu „Sportowcy”. Mieszka i pracuje w Warszawie.