Chciał, aby życie na wodzie było bardziej komfortowe. Witold Witkowski sprzedaje luksusowe houseboaty na całym świecie

  • Pływające domy La Mare Houseboats. Fot. La Mare Houseboats
    Pływające domy La Mare Houseboats. Fot. La Mare Houseboats
  • Przygodę z budową jednostek pływających rozpocząłem od… parostatków. Czternaście lat temu zatrudniłem pięciu szkutników, którzy zbudowali parostatek z mahoniu. Miał pływać zarobkowo, jednak zarobku żadnego nie było, bo choć rejs kosztował 5 zł – było to za drogo.
  • Czasami nawet na łodziach za miliony euro toalety są bardzo malutkie. Chcieliśmy zrobić to wszystko inaczej i tak wymyśliliśmy naszego pierwszego houseboata.
  • Już po pierwszych targach udało nam się sprzedać dwie jednostki do Korei Południowej i jedną w okolice Berlina. Był to wielki sukces, ale szybko okazało się, że nie mogliśmy rozwinąć produkcji. Robiliśmy maksymalnie sześć jednostek rocznie i tak to trwało przez pięć lat, co prawie doprowadziło firmę do bankructwa.
  • Do tej pory wyprodukowaliśmy 450 houseboatów i każdy był inny, wyjątkowy. To trwa dłużej i więcej kosztuje. Czasami klienci tego nie doceniają, ale ja uważam, że warto. Zbudowaliśmy markę, jesteśmy znani w całej Europie i z przytupem wyruszyliśmy na podbój Ameryki.
  • Niestety, wraz z wojną w Ukrainie trend wzrostowy nieco spowolnił się. Rynek niemiecki, który był głównym odbiorcą, ma swoje problemy, więc szukamy nowych kierunków zbytu.
  • Nie mamy wspólników i inwestorów. Natomiast trzeba mieć szczęście do dealerów, którzy grają fair play, będą terminowo płacić, nie będą podrabiać naszych rozwiązań i nieuczciwie przejmować kontraktów.
  • Niektórym się wydaje, że houseboat to taki kontener na wodzie, a tymczasem wiąże się z nim wiele skomplikowanych aspektów technicznych. Do tej pory zrobiliśmy ponad 400 jednostek i cały czas się uczymy, bo zmienia się technika i wchodzą w życie nowe rozwiązania. Najważniejsze dla tego rodzaju jednostki pływającej są stateczność i stabilność.
  • Nasze jednostki są całoroczne – w odróżnieniu od jachtów czy motorówek. Staramy się, żeby użytkownik nie dostrzegał różnicy, czy mieszka w houseboacie, czy apartamencie hotelowym.
  • Kiedyś na targach spotkałem się z przedsiębiorcą z Brazylii, który prowadził biznes jachtowy. Powiedział mi tak: „Kiedyś byłem miliarderem, a teraz jestem tylko milionerem, bo zacząłem produkować jachty”. I taki ten biznes właśnie jest.
  • Musiałem sprzedawać swoje nieruchomości, żeby spłacać długi. Nie było łatwo, trzeba było mieć, kolokwialnie mówiąc, twardą dupę. Ratowało mnie  wykształcenie techniczne i ekonomiczne oraz wytrwałość, jaką nabyłem, będąc sportowcem, a także  oparcie w rodzinie.

Z Witoldem Witkowskim rozmawia Kamil Broszko.

Kamil Broszko: Jak zrodziła się wizja budowy domów na wodzie? Czy to biznes, czy romantyzm?

Witold Witkowski: Jestem związany z Bydgoszczą, która ma bogate tradycje szkutnicze. Przed wojną działała tutaj Fabryka Lloyda w ramach Bydgoskiego Towarzystwa Żeglugi Holowniczej, które było jednym z większych przedsiębiorstw żeglugi śródlądowej w kraju. Fabryka produkowała m.in. kotły parowe, żurawie, różnego rodzaju konstrukcje stalowe i łańcuchy holownicze. Ja swoją przygodę z budową jednostek pływających rozpocząłem od budowy parostatków. Czternaście lat temu zatrudniłem pięciu szkutników, którzy zbudowali parostatek z mahoniu. Silnik zakupiłem w USA, w blokach. W Polsce ślusarz najpierw przerobił go na metryczne wymiary, a później bloki obtoczył i wykonał silnik dwutłokowy. Parostatek miał pływać zarobkowo, jednak zarobku żadnego nie było, bo choć rejs kosztował 5 zł – było to za drogo. Zbudowałem jeszcze drugi parowiec pokazowy. Chciałem poznać środowisko miłośników parowców. Jeździłem na różne targi. Na przykład na zlocie miłośników parostatków w Szwajcarii zobaczyłem, że członków klubu jest ponad 120, a parostatków zaledwie pięć. Pomyślałem, że wreszcie trafiłem do grupy potencjalnych klientów, a okazało się, że byli to turystyczni maniacy, którzy chcieli się załapać na darmowy rejs. Nie mogłem sprzedać ani jednego z tych dwóch parostatków.

Po raz pierwszy z houseboatingiem spotkałem się przez przypadek w Skandynawii. Zobaczyłem, że płynie jakiś domek, a gość stoi z tyłu i steruje. Dopiero na targach w Düsseldorfie okazało się, jak ciekawa jest to nisza, choć widziałem tam houseboaty bez żadnych wygód, w stylu drewnianego domku brda na wodzie. W międzyczasie na swoich motorówkach zwiedzaliśmy z żoną urokliwe zakątki w Polsce i Europie, ale odczuwaliśmy – a szczególnie żona – brak komfortu życia na łodzi. Czasami nawet na łodziach za miliony euro toalety są bardzo malutkie. Chcieliśmy zrobić to wszystko inaczej i tak wymyśliliśmy naszego pierwszego houseboata. Dwanaście lat temu zbudowaliśmy dwie sztuki i wynajmowaliśmy je latem z dużym sukcesem. Przede wszystkim wstawiliśmy sterówki do środka, aby kapitan nie stał na zewnątrz, często na wietrze i deszczu, kiedy wszyscy świetnie bawią się we wnętrzu. Już po pierwszych targach udało nam się sprzedać dwie jednostki do Korei Południowej i jedną w okolice Berlina. Był to wielki sukces, ale szybko okazało się, że nie mogliśmy rozwinąć produkcji. Robiliśmy maksymalnie sześć jednostek rocznie i tak to trwało przez pięć lat, co prawie doprowadziło firmę do bankructwa. Tylko silna wola i wiara mojej żony we mnie pozwoliły przetrwać ten trudny okres. Zakończyłem inny biznes i skupiłem się tylko na tym. Nagle przyszedł boom: udało się wyprodukować 25 jednostek w ciągu roku, potem 50 i 75, a gdy przyszedł covid – nawet ponad 100 rocznie. Niestety, wraz z wojną w Ukrainie trend wzrostowy nieco spowolnił się. Rynek niemiecki, który był głównym odbiorcą, ma swoje problemy, więc szukamy nowych kierunków zbytu.

Witold Witkowski. Fot. La Mare Houseboats

KB: W każdym biznesie ważni są niezawodni wspólnicy i solidni kooperanci.

WW: Nie mamy wspólników i inwestorów. Natomiast trzeba mieć szczęście do dealerów, którzy grają fair play, będą terminowo płacić, nie będą podrabiać naszych rozwiązań i nieuczciwie przejmować kontraktów. Miałem niestety takiego pracownika, który zaczął robić swoje jednostki, kopiując moje jeden do jednego. Ukradł mi nawet kontrakt na 20 jednostek i przejął moich pracowników. Pojechał jako mój przedstawiciel do Niemiec, a podpisał kontrakt w swoim imieniu. To wydarzyło się siedem lat temu, a dopiero dwa miesiące temu zapadł prawomocny wyrok, który uznał go winnym zarzucanych czynów. Teraz pozostaje wyegzekwowanie zasądzonej kary… Grunt, że sprawiedliwość zatriumfowała.

Pływające domy La Mare Houseboats. Fot La Mare Houseboats

KB: Houseboating jest wysokospecjalistyczną dziedziną z zakresu budownictwa lądowego i wodnego.

WW: Niektórym się wydaje, że houseboat to taki kontener na wodzie, a tymczasem wiąże się z nim wiele skomplikowanych aspektów technicznych. Do tej pory zrobiliśmy ponad 400 jednostek i cały czas się uczymy, bo zmienia się technika i wchodzą w życie nowe rozwiązania. Najważniejsze dla tego rodzaju jednostki pływającej są stateczność i stabilność. Pracę zaczynamy zwykle od mojej wizji, którą przenosi na papier Artur Długosz. Następnie powstaje dokumentacja techniczna, która jest podstawą dla działu produkcji. Wystrojem wnętrz zajmuje się moja małżonka, która stosuje najnowsze trendy, ale oczywiście musi mieć na uwadze życzenia klienta.

Wnętrza pływającego domu La Mare Houseboats. Fot. La Mare Houseboats

Nasze jednostki są całoroczne – w odróżnieniu od jachtów czy motorówek. Staramy się, żeby użytkownik nie dostrzegał różnicy, czy mieszka w houseboacie, czy apartamencie hotelowym. Dlatego dbamy o dobrą izolację, stosujemy okna dwu- lub trzyszybowe, klimatyzację, ogrzewanie gazowe, podłogowe – wszystko zgodnie z wyborem klienta. Nasze jednostki różnią się od jachtów i motorówek też tym, że są samowystarczalne energetycznie. Ilość wytworzonej energii wystarczy na użytkowanie wiosną, latem i jesienią. Zimą – nie, ale wtedy rzadko kto pływa. Ale i zimą można użytkować houseboaty w marinie. Cieszą się coraz większym zainteresowaniem, bo ludzie przekonują się, że mogą w nich mieszkać przez cały rok. Poza tym – piękny widok jest zawsze gratis. Jeżeli nie pasuje nam sąsiedztwo, to zawsze można odpłynąć.

KB: Na jakie rynki już wpłynęliście?

WW: Zajęliśmy całą Europę, od południowych krańców po północne. Najdalej na zachód stoi pięć naszych jednostek na środku oceanu, dokładnie pomiędzy Europą a Ameryką, na którą wpływamy mocno i z gazem. Jestem przekonany, że będziemy rządzić tam w najbliższych latach. Mamy nadzieję pojawić się na Bliskim Wschodzie, otwierając tam jednocześnie fabrykę. Jestem pod wrażeniem rozmowy biznesowej w Arabii Saudyjskiej – sky is the limit. Prowadzimy też rozmowy na Dalekim Wschodzie w Indonezji, Tajlandii, Hongkongu.

KB: A jak wygląda transport houseboatu z fabryki w Polsce do klienta na Florydzie? Sam houseboat raczej tam nie popłynie…

WW: Houseboat jest przeznaczony przede wszystkim do cumowania w portach lub pływania po spokojnych wodach śródlądowych. Służy do mieszkania, a kto chciałby żyć w domu, w którym kołysze? Houseboaty transportuje się na statkach, nie w kontenerach. Jest to więc duży koszt, dlatego usilnie pracujemy nad tym, aby go zmniejszyć. A jak – to już pozostaje tajemnicą firmy.

KB: Kim są nabywcy houseboatów?

WW: Można ich podzielić ze względu na powody zakupu. Są to raczej osoby starsze, zamożne, które już wszystko widziały, a mieszkanie na houseboacie traktują jako ciekawostkę i możliwość pobycia w ciszy na łonie natury. Nie chcą już pływać na łodziach, bo nie chce im się ciągnąć lin, stawiać żagla i przebywać w niskich pomieszczeniach. Potrzebują komfortu, a przynajmniej wygody.

Obserwuje się taki trend wśród Anglików, którzy mają samodzielne dzieci, a sami przeszli na emeryturę. Wtedy często sprzedają swoje za duże domy za miliony funtów, kupują houseboata z trzema pokojami, a pozostałą część pieniędzy przeznaczają na podróże do ciepłych krajów w okresie zimowym. Houseboaty wtedy stoją w marinie, gdzie są całkowicie obsługiwane, sprzątane, zabezpieczone w wodę i prąd. Właściciel nie ma kłopotów, nie ma schodów do pokonania, a żyje w pięknym i spokojnym otoczeniu natury.

Druga grupa to inwestorzy, którzy widzą w tym możliwość wynajmu i szybszego spłacenia kapitału w porównaniu do tradycyjnych nieruchomości, jak apartamenty w aparthotelu. Inwestycja w houseboat potrafi się zwrócić w ciągu pięciu lat, podczas gdy zwrot na nieruchomości w ciągu 10 lat trzeba traktować jako niespodziewany sukces.

Następna grupa to hotele, które chcą sobie powiększyć bazę noclegową. Kolejna grupa to osoby prywatne, które mają działkę bez możliwości zabudowy przy wodzie lub nie mają działki, ale chcą być przy wodzie. Dzisiaj coraz trudniej kupić nieruchomość bezpośrednio przy wodzie, a jeżeli już, to za niebotyczne sumy. Na Zachodzie jest to już całkowicie niemożliwe. W przypadku houseboatu mamy luksusowy dom nad wodą i nie musimy kosić trawy ani dbać o płot. Nie płacimy nawet za prąd, bo mamy własny. Samy plusy, które trzeba ludziom pokazać. Również marinom, które na razie są nastawione na jachty i motorówki. One stoją u nich poł roku, a potem nabrzeża świecą pustkami. Gdy stoją nasze jednostki – w marinie tętni życie przez cały rok, mają wtedy racje bytu restauracje, czy choćby wypożyczalnie rowerów.

KB: Jest pan jednym z pionierów houseboatingu w Polsce, a rozpoczynanie czegoś nowego nie należy do najłatwiejszych, bo trzeba pokonać obostrzenia prawne, a nawet przyzwyczajenia kulturowe.

WW: Cofnijmy się o 12 lat, czyli do momentu mojego startu w tym biznesie. Uważam, że wtedy były optymalne warunki do rozpoczęcia nowego biznesu, dlatego że koszty jeszcze były niskie w porównaniu do innych krajów, a byliśmy już w Unii Europejskiej, mieliśmy dostęp do technologii, nowoczesnego systemu bankowego i Internetu, hale przemysłowe miały dobre lokalizacje, przepisy prawno-księgowe nie były skomplikowane, koszty zatrudnienia pracowników były rozsądne. Oczywiście trzeba było mieć kapitał, bo banki nie finansowały nowych pomysłów. Ja wtedy miałem inny biznes, który był bardzo dobry, ale został zamknięty z powodu zmiany przepisów. Dlatego miałem kapitał na nowe przedsięwzięcie. Kiedyś na targach spotkałem się z przedsiębiorcą z Brazylii, który prowadził biznes jachtowy. Powiedział mi tak: „Kiedyś byłem miliarderem, a teraz jestem tylko milionerem, bo zacząłem produkować jachty”. I taki ten biznes właśnie jest. Trzeba w niego włożyć bardzo dużo pieniędzy, żeby móc cokolwiek sprzedać i zarobić. W naszym przypadku również trwało to długo – sześć czy siedem lat. Dzisiaj, jeżeli start-upy nie zarobią w ciągu dwóch lat, to się je likwiduje. Ja musiałem sprzedawać swoje nieruchomości, żeby spłacać długi. Nie było łatwo, trzeba było mieć, kolokwialnie mówiąc, twardą dupę. Ratowało mnie  wykształcenie techniczne i ekonomiczne oraz wytrwałość, jaką nabyłem, będąc sportowcem, a także  oparcie w rodzinie. Nie jest prosto zarobić pierwszy milion. Współczuję dzisiejszej młodzieży, bo w globalnej wiosce coraz trudniej jest wyszukać swoją niszę w biznesie „analogowym”, czyli niezwiązanym z IT. Dziś już nie udałoby mi się rozpocząć biznesu z housboatami. Polska jest trzecim największym producentem jachtów laminatowych, ale ja nie chciałem być setnym producentem jachtowym. Zawsze lubię być pierwszy i zawsze płacę wielkie frycowe.

KB: Kto ma szanse odnieść sukces w tym biznesie ?

WW: Trudno powiedzieć. Jak już wspomniałem, skończyłem technikum elektryczne oraz wydział ekonomiczny  i zarządzania na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Ważną rolę w moim życiu odegrał sport, który wyrobił we mnie wytrzymałość, sumienność, upór, wytrwałość. Trenowałem koszykówkę, otarłem się o szeroką kadrę Polski, grałem też w regionalnych klubach w Bydgoszczy i Toruniu.

Kiedy szukałem szkutników do robienia parostatków, to usłyszałem od dyrektorki technikum drzewnego, że takiego kierunku w Polsce nie ma, a jesteśmy potentatem w szkutnictwie. Trudno jest dzisiaj zainteresować młodzież ciężką pracą. Wszyscy chcą być influencerami. A kto będzie pracował?  Sztuczna inteligencja nie wyręczy nas w manualnych zawodach, szybciej już zastąpi informatyków. W naszej firmie pracownik musi być sumienny, dokładny, mieć własną inicjatywę, a przede wszystkim – myśleć. Do tej pory wyprodukowaliśmy 450 houseboatów i każdy był inny, wyjątkowy. To trwa dłużej i więcej kosztuje. Czasami klienci tego nie doceniają, ale ja uważam, że warto. Zbudowaliśmy markę, jesteśmy znani w całej Europie i z przytupem wyruszyliśmy na podbój Ameryki.

 

Witold Witkowski – polski przedsiębiorca związany z Bydgoszczą. Założyciel i właściciel firmy La Mare Houseboats, która projektuje, tworzy i sprzedaje na całym świecie komfortowe pływające domy.

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.