Co mi w duszy gra

  • Fot. Archiwum Rosław Szaybo
    Fot. Archiwum Rosław Szaybo
  • Fot. Archiwum Rosław Szaybo
    Fot. Archiwum Rosław Szaybo

Rosława Szaybo wysłuchali Adam Mikołajczyk i Marzena Tataj.

Już w dzieciństwie, które przypadło na czasy wojny, lubiłem rysować. Głównie były to karykatury Hitlera. Mama uważała, że zdolności odziedziczyłem po niej, wielokrotnie mi później powtarzała, że sporo rysowała podczas ciąży. Całą okupację spędziłem z nosem w rozmaitych powieściach, aby jakoś przetrwać wojnę. Choć byłem oczytany, miałem spore luki z matematyki i fizyki. Byłem również na bakier z zachowaniem. W efekcie nie udało mi się zdać matury i wylądowałem w Ludowym Wojsku Polskim. Kiedy urządziłem świetlicę garnizonową na medal, w nagrodę przeniesiono mnie do Klubu Oficerskiego w Olsztynie, który mieścił się w pięknym pałacyku nad rzeką Łyną. Od razu awansowałem do wojskowej arystokracji, bo grałem z oficerami w amerykański bilard i robiłem monumentalne dekoracje na 1 maja i 22 lipca. Rysowałem też portrety dowódcy i członków jego rodziny: córki, żony, teściowej. Nic mi nie mówiąc, wysłał on moje prace na ogólnopolską wystawę artystów amatorów, gdzie zdobyłem pierwsze miejsce. Wtedy major powiedział: „Dupa z ciebie, a nie żołnierz, ale może zostaniesz artystą. Rób maturę wieczorowo i zdawaj na ASP”. I tak to wylądowałem na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych na egzaminie, który zdawałem w mundurze, będąc na przepustce. Wtedy, nawiasem mówiąc, po raz pierwszy rysowałem akt kobiecy. Na trudnym rysunku dowolnym wiedziałem, że tylko dobry pomysł może mnie uratować. Postanowiłem wykonać czarno-biały rysunek fechtujących szermierzy (sport był wtedy na czasie) w formie zapisu ruchu szpad. Moja praca była zupełnie inna od pozostałych, sporo osób podchodziło do mnie i gratulowało plakatowego rysunku. Podszedł też łysy pan w okularach, z czarnymi, demonicznymi brwiami, i powiedział: „Przyjdź do mojej pracowni po trzecim roku. Będziesz plakacistą”. Jak się potem dowiedziałem, był to Henryk Tomaszewski. W 1961 r. w jego pracowni zrobiłem dyplom.

Idzie żołnierz borem, lasem

Moja matka miała znaną w Warszawie pracownię kapeluszy. Kiedyś jedna z klientek zagadnęła ją o obrazek wiszący na ścianie, który był mojego autorstwa. Pochwaliła go, a ponieważ pracowała w Polskich Nagraniach, zaproponowała, abym zrobił dla nich jakąś okładkę. W efekcie otrzymałem zamówienie na okładkę płyty z piosenkami żołnierskimi pt. „Idzie żołnierz borem, lasem”. Narysowałem, spodobała się i dostałem kolejne zlecenie – zaprojektowanie okładek do serii „Polish Jazz”, co było prawdziwym wyzwaniem. Uwielbiałem jazz i przyjaźniłem się z muzykami, chciałem światu pokazać ich talent. Chciałem, żeby byli dumni ze swojej muzyki. Zrobiłem osiem okładek tej serii, wśród nich okładkę do płyty Komedy „Astigmatic”, która była wydawana kilkanaście razy w tej samej szacie graficznej. Z napisu „Polish Jazz” postanowiłem zrobić główny element graficzny, rozpoznawalny brand. Dlatego zastosowałem prostą, dobrze znaną na Zachodzie czcionkę Helvetica. Chciałem też uwiecznić nieśmiały uśmiech Komedy, więc użyłem zdjęcia profilu Krzysia, które przetworzyłem graficznie. Dodałem litery A i B, choć nie ma w ich ułożeniu żadnej głębszej filozofii ani jakiegoś przesłania. Po prostu chciałem, aby intrygowały i zwracały uwagę.

W tamtych czasach „zdolni” projektowali plakaty, „niezdolni” malowali szyldy. Dzisiaj każdy może być grafikiem, wystarczy odpowiedni komputer. Za moich czasów w jury konkursów zasiadali prawdziwi bogowie plakatu: Lenica, Tomaszewski, Świerzy. Nie było mowy o jakichkolwiek układach – wygrywali najlepsi. Kilka razy za moje plakaty otrzymałem nagrody i premie. Ciekawa sprawa była na przykład z plakatem „20 lat cyrku w Polsce Ludowej”, również nagrodzonym w konkursie. Otóż nikt z cenzury nie zauważył ironii w haśle i plakat pojawił się na ulicach w całej Polsce. Mimowolny żart podchwyciło Radio Wolna Europa. Zrobił się taki szum, że nocą żołnierze zrywali ten plakat i wieszali nowy: „20 lat areny cyrkowej”. Dzięki temu moja pozycja zawodowa wzrosła niezmiernie.

Swinging London

Jest rok 1966, po wygraniu jednego z konkursów szedłem Nowym Światem spotkać się z kolegą, tłumaczem języka angielskiego. Napotkałem chłopaka i dziewczynę – brytyjskich turystów, którzy, zdenerwowani, przeszukiwali swoje plecaki. Próbowałem im pomóc, ale że nie znałem angielskiego, zaprowadziłem ich do mojego kolegi, wspomnianego tłumacza. Wtedy okazało się, że Anglicy zostali okradzeni i są całkiem bez pieniędzy. Ponieważ akurat miałem przy sobie wygraną w konkursie na plakat, pożyczyłem im znaczną kwotę, a oni obiecali zwrócić dług po powrocie do Anglii. Jednak okazało się, że nie było łatwo przesłać pieniądze do kraju za żelazną kurtyną, wiec Anglicy zaprosili mnie do siebie i zaproponowali gościnę.

W ten sposób znalazłem się w Londynie z moim portfolio pod pachą. Zacząłem standardowo od malowania… ścian w Ognisku Polskim przy Exhibition Road.  Na szczęście przyjaciele polecili mnie komu trzeba i dostałem pierwsze zlecenie na plakat do filmu o Bondzie „Żyje się tylko dwa razy”. Producenci zachwycali się, jednak go nie wykorzystali, bo był za mało komercyjny. Ale zapłacili przyzwoicie. Podobnie było z następnym plakatem – do filmu „Mózg za milion dolarów” z Michaelem Cainem. Plakaty robiłem tak jak w Polsce – z pomysłem i smakiem, ale to nie wystarczało producentom, więc lądowały na ścianach gabinetów, oprawione w ramy. Całe szczęście, że płacono nawet za projekty, z których nie korzystano. Dzięki tym pieniądzom mogłem posmakować uroków zjawiska zwanego Swinging London. Było to małe wielkie miasto, bawiące się i ciągle nieprzytomne. Jednak wszędzie było bezpiecznie. Kiedy idąc ulicą, słyszałeś gdzieś muzykę, mogłeś w najbliższym sklepie kupić butelkę wina i zwyczajnie wejść na imprezę. W ten sposób bez przeszkód można było poznać Beatlesów, Stonesów, The Who, swobodnie do nich podejść, przedstawić się i pokazać swoje prace. Nie było paparazzi, bo nie było mediów łaknących tego chłamu.

Rok później zostałem zaproszony na rozmowę do jednej z najlepszych agencji reklamowych, Young & Rubicam, w sprawie posady dyrektora kreatywnego. Pokazuję pełen przekrój swoich prac zrobionych w Polsce. W Anglii panowała wtedy specjalizacja – jedni rysowali róże z łezką, inni samochody, a jeszcze inni postacie ludzi, tak więc moje portfolio wyglądało jak prezentacja całego studia graficznego, a nie prace jednej osoby. Zapytany o wysokość tygodniówki, jaką chciałbym zarabiać, odpowiedziałem „fifty” (50), choć miałem na myśli „fifteen” (15) – niezbyt dobrze znałem wtedy angielski i w zdenerwowaniu popełniłem błąd. Zanim zdążyłem się poprawić, prezesi pokiwali w zdumieniu głowami i bez namysłu się zgodzili, akceptując tę dużą sumę. Tak oto moje problemy finansowe się skończyły, co szczególnie mnie ucieszyło.

Pracując w reklamie, nauczyłem się skromności i pokory. Choć zarabiałem dobrze, frustrujące było dla mnie ciągłe udowadnianie, że jedna puszka zielonego groszku jest lepsza od drugiej. Z zazdrością patrzyłem na okładki płyt muzycznych, które w Anglii miały takie same znaczenie i wartość artystyczną jak plakat w Polsce. Marzyłem o powrocie do projektowania okładek i plakatów.

Staś Zagórski

To jest mój serdeczny przyjaciel z czasów studiów i pierwszych polskich sukcesów, do jakich zaliczam nagrodę w ogólnopolskim konkursie na plakat „1000 lat państwa polskiego” z 1960 r. oraz tytuł Plakatu Roku 1961 dla pracy „Po ich stronie stoją potężne siły”. W 1963 r. Staś wyemigrował z Polski. Osiadł w Nowym Jorku i tam jego kariera wspaniale się rozwinęła, projektował wiele okładek dla wytwórni płytowych. Kiedy w 1972 r., podczas jednego ze spotkań z dyrektorem CBS (Columbia Broadcasting System), dowiedział się, że koncern poszukuje dyrektora artystycznego do swojego oddziału w Londynie, bez wahania wskazał moją osobę. W ten sposób, dzięki Stasiowi, przez długie lata (do 1988 r.) miałem najlepszą posadę, która pozwoliła powrócić mi do korzeni, spotykać się z muzycznymi gwiazdami, podróżować, a przede wszystkim robić to, co lubię, czyli projektować okładki muzyczne.

Judas Priest i brytyjska stal

Dostałem zlecenie zrobienia okładki do płyty heavymetalowego zespołu Judas Priest. Spotkałem się z menedżerem, który podał mi tytuł płyty – „British Steel”. Od razu skojarzyłem tę nazwę z angielskimi żyletkami, po które jeździłem na Bazar Różyckiego, gdyż polskie natychmiast rdzewiały, a angielskimi – z napisem „British Steel” – można było golić się nawet pięć razy. Jeszcze podczas spotkania w restauracji naszkicowałem na serwetce dłoń trzymającą w palcach żyletkę ze wspomnianym hasłem. Rysunek wzbudził zachwyt menedżera i od razu dostałem akceptację. Pozostało wykonanie. Dziś na komputerze zajęłoby to maksymalnie dwie godziny, ale wtedy musiałem zatrudnić ślusarza, aby wykonał żyletkę odpowiednio dużą, dopasowaną do wielkości dłoni, oraz wygrawerował na niej napis. Potem należało ją odpowiednio sfotografować. Okładka w CBS Records nie za bardzo się podobała, ale muzycy z zespołu obronili ją, grożąc zerwaniem kontraktu, jeśli nie ukaże się tak, jak ją zaprojektowałem. Dziś ta okładka jest ikoną i doczekała się statusu najlepszej okładki płytowej heavy metalu wszech czasów.

Z powrotem na ASP

Wróciłem do Polski na stałe w 1993 r., gdy dostałem propozycję objęcia Pracowni Fotografii Kreacyjnej na Wydziale Grafiki mojej macierzystej uczelni. Po 10 latach pracy otrzymałem tytuł profesora. Miałem wspaniałych studentów i zdolne studentki. Mówię „zdolne”, gdyż kiedyś faceci wiedli prym w dziedzinie sztuki plakatu, a kobiet prawie się nie spotykało. Dziś kobiety przedstawiają świeższe pomysły, nie zdają się wyłącznie na komputer, doceniają zalety komunikowania się, czytają i rozmawiają. Mężczyźni dążą do zatrudnienia w reklamie (ze względu na pieniądze), ale rzadko mają szansę się sprawdzić i udowodnić swój talent.

Co mi dziś w duszy gra

Oprócz plakatów i okładek do płyt, które cały czas projektuję, wyżywam się czystą, niereklamową grafiką. Kiedyś, leżąc na plaży nad morzem, przyglądałem się pogiętej i zardzewiałej puszce po piwie. Podniosłem ją z piasku z obawy, że ktoś może się skaleczyć, a że po drodze nie było żadnego kosza, przyniosłem ją do hotelu. Przyglądałem się jej i stwierdziłem, że ona na swój sposób jest niezwykle atrakcyjna – ze względu na drogę, którą przebyła. Jakiś grafik ją zaprojektował, ktoś ją wyprodukował, ktoś wypił to, co w niej było, i pustą wyrzucił, a czas i woda morska nadały jej nową formę. Postanowiłem zbierać takie puszki, fotografować i w ten sposób na powrót przywracać je do życia. Ten projekt nazywam „Recykling” albo „To nie jest puszka of Warhol’s Campbell’s Soup”. Zdjęcia oprawiam w ramy i prezentuję na wystawach. 

Pozytywny patriota

Jestem zadeklarowanym Europejczykiem, ale w Anglii na każdym kolejnym samochodzie z rejestracją brytyjską – alfie romeo czy lancii fulvii rally – miałem nalepkę PL. Zawsze miałem polski paszport i bronię honoru Polski, gdy sytuacja tego wymaga. Mój ojciec zginął za Polskę w obozie w Mauthausen, w mundurze oficera i wbrew genewskiej konwencji, tuż przed wyzwoleniem, więc dla ojczyzny poniósł największą ofiarę.

Mamy piękny kraj ze starodawną puszczą i żubrami, z krainą tysiąca jezior, pięknymi, piaszczystymi plażami. Dlatego Polska może być wspaniałą alternatywą dla turysty, który chce uciec od zatłoczonych plaż Hiszpanii. Musimy lepiej się promować, każda turystyczna gmina powinna wyprodukować pocztówki zaprojektowane przez dobrych grafików, powinna posiadać swój herb. Poniesione koszty szybko się zwrócą. Nawiasem mówiąc, ja sam zaprojektowałem herb dla gminy Purda pod Olsztynem, gdzie przez pewien czas miałem dom.

Musimy dbać o nasz kraj, tak jak o nasz dom, urządzić go w sposób wygodny i przyjazny. Miasto nie powinno być „opalikowane”, jak na przykład Warszawa, co uniemożliwia parkowanie samochodów. Zaś do osiedli budowanych przez nieczułych deweloperów powinny być doprowadzone drogi, by móc do nich dojechać, zamiast spędzać cztery godziny dziennie w korkach. Miasto jest przecież dla mieszkańców, a nie mieszkańcy dla bezdusznych urzędników i ich fanaberii. Musimy się więcej uśmiechać do siebie nawzajem, z życzliwością, bo to bardzo ułatwia życie.

Fot. Archiwum Rosława Szaybo


Rosław Szaybo

Urodzony 13 sierpnia 1933 r. w Poznaniu. Plakacista, ilustrator, dyrektor artystyczny, fotografik. Dyplom uzyskał w 1961 r. w ASP w Warszawie, w legendarnej pracowni plakatu prof. Henryka Tomaszewskiego oraz w pracowni malarstwa prof. Wojciecha Fangora. W latach 1958–1966 pracował zawodowo w Polsce. W tym czasie zdobył szereg nagród w kraju i za granicą, m.in. złoty medal w Lipsku za ilustracje, dwukrotnie doroczną Nagrodę Wydawnictwa Artystyczno-Graficznego im. Tadeusza Trepkowskiego dla młodego twórcy, nagrodę specjalną na pierwszym Biennale Plakatu Polskiego w Katowicach. Dla Polskich Nagrań zaprojektował okładki do serii „Polish Jazz”, m.in. okładkę płyty Krzysztofa Komedy „Astigmatic”. Jest współtwórcą tzw. polskiej szkoły plakatu. Od 1966 r. mieszkał i tworzył w Wielkiej Brytanii.

Był dyrektorem artystycznym agencji reklamowej Young & Rubicam (1968–1973). Współautor projektu czarnego opakowania papierosów John Player Special. W latach 1973–1988 był dyrektorem kreatywnym CBS Records UK w Londynie. Zaprojektował okładki płyt muzycznych (m.in. Beethovena, Eltona Johna, Johna Williamsa, Duke’a Ellingtona, Johnny’ego Mathisa, Janis Joplin, Leonarda Cohena oraz zespołów Simon & Garfunkel i Judas Priest), za które zdobył szereg prestiżowych nagród. Od 1993 r. był profesorem kontraktowym w ASP w Warszawie, prowadził pracownię fotografii. Tytuł profesora uzyskał w 2002 r. Zasiadał w Radzie Naukowej Światowego Kongresu Plakatoznawczego w Warszawie (1994 r.).

W latach 1994–1996 był kierownikiem artystycznym wydawnictwa Czytelnik w Warszawie. Autor plakatu na Expo ’92 oraz projektu plakatu „Flagi Ziemi”. Swoje prace wystawia indywidualnie, w Polsce i na świecie, oraz uczestniczy w wystawach zbiorowych sztuki polskiego plakatu. Projektuje nagradzane plakaty teatralne, jazzowe, operowe i filmowe.

Do 2015 r. prowadził pracownię dyplomową fotografii użytkowej na ASP (multimedia) w Warszawie. Mieszka w Warszawie i Londynie.

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.